Europa. Polska. Warszawa. Przesilenie, nie tylko w malarstwie 7-9.02.2023

Zaledwie trzy dni, ale obfitujących w moc wrażeń, bo też w stolicy nie można się nudzić. Wiem, że nie powinno się teraz korzystać z rosyjskiej spuścizny kulturowej i nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Pokonałam wewnętrzny opór i obejrzałam „Ożenek” w Teatrze 6.piętro z właścicielem tej sceny MIchałem Żebrowskim w roli Podkolesina. Ze skruchą muszę też stwierdzić, że świetnie się na tym spektaklu bawiłam. Role kobiece wprawdzie były przeciętne, za to męskie – świetne! Anuczkin (Janusz Chabior) w odważnej stylizacji drag queen, śmieszny w swej powadze sztywniaka Żewakin (Cezary Pazura), wywołujący szeroki uśmiech pragmatyczny do bólu Jajecznica (Cezary Żak) i wśród nich najjaśniejsza z gwiazd wieczoru – Piotr Głowacki jako dotknięty ADHD dorosłych – Koczkariew. Nie podejrzewałam, że można aż tyle wydobyć z tej postaci. Koczkariew Głowackiego to nie tyle pożyteczny safanduła (niech nikogo nie zwiodą siatka z zakupami i zbyt duży prochowiec), ale pełnokrwisty intrygant na miarę kardynała Richelieu. Ależ byłby z Głowackiego Papkin, Monsieur Jourdain albo Blazjusz! Teatr 6.pietro, zgodnie z nazwą, mieści się na 6. kondygnacji PKN, więc po przedstawienu trzeba się z niego jakoś wydostać i tu pojawia się kolejna przygoda. Windy bowiem błyskawicznie się zacinają od nadmiaru widzów, a wyjście z labiryntu korytarzy do łatwych nie należy. Towarzyszące błądzeniu emocje, zaraz po wyplątaniu się z Pałacu, można ostudzić na urządzonej przed nim ślizgawce. Światełka, muzyka – prawie Central Park.

Światła przed Pałacem Kultury i Nauki okazały się być skromniutkie, a to co zobaczyłam kolejnego wieczoru na Trakcie Królewskim wprawiło mnie w osłupienie, ale i podziw zarazem. Kryzysu energetycznego ani śladu! niech oszczędzają bogaci, nam energetyczna wstrzemięźliwość się nie opłaci.

Iluminacje na Starym Mieście bez trudu doprowadziły mnie na małą scenę Teatru Narodowego przy ul. Wierzbowej i przedstawienie „Baron Munchausen dla dorosłych”. W głownych rolach Jan Englert i Ewa Wiśniewska – tuzy polskiego teatru w nadzwyczajnej formie, kostiumy i scenografia z epoki, spontaniczne reakcje publiczności (na widowni zauważyłam prof. Radosława Markowskiego i mocno schorowanego prof. Andrzeja Friszke) – wszystko świetnie się udało.

Muzeum Narodowe w Warszawie prezentuje właśnie czasową wystawę „Przesilenie. Malarstwo Północy 1880-1910″. Prace malarzy nordyckich (m.in. Carla Fredrika Hilla, Augusta Hagborga, małżeństwa Marie Krøyer i Peder Severina Krøyera, Anny Ancher i Michaela Anchera, Edvarda Muncha) skomponowano z obrazami polskich malarzy tego samego okresu (Chełmońskiego, Boznańskiej, Mehoffera, Witkiewicza, Bilińskiej). Dzieła reprezentują różne kierunki w malarstwie okresu fin de siècle (narodowy romantyzm, impresjonizm, ekspresjonizm). Równie różnorodna jest też ich tematyka – pejzaże, sceny z codziennego życia, portrety, np. namalowany przez szwedzką malarkę Hannę Hirsch Pauli, a przedstawiający jej męża Georga Pauliego.

Zbliżona technika, te same trendy, bo sztuka nie zna geograficznych ograniczeń. Dla zwiedzających zaś wielka przyjemność w odnajdywaniu podobieństw w malarstwie różnych twórców pochodzących z tak odległych kulturowo regionów. Tajemnica zaś tej spójności tkwi oczywiście w Paryżu, gdzie każdy szanujący się twórca wcześniej czy później pobierał nauki. Dzięki kuratorom wystawy Agnieszce Bagińskiej i Wojciechowi Głowackiemu, którzy bardzo starannie dokonali wyboru 105. obrazów z 22. muzeów i pogrupowali je tematycznie w kilku salach wystawienniczych, można zabawić się w detektywa i próbować samodzielnie odnaleźć elementy łączące dzieła. Dla podbudowania zaś własnych wyborów przysłuchać się komentarzom kuratorów oprowadzających po wystawie liczne wycieczki, albo sięgnąć po genialny blog Kamili Tuszyńskiej Wernisażeria. Wskazane tam ścieżki każdego zwiedzającego doprowadzą do konkrertnych dzieł i ułatwią zrozumienie idei ekspozycji. Rozpocząć tę przygodę można np. od podniebnych porównań obrazów „Krajobraz z przepływającymi chmurami” Carla Frederika Hilla i „Powodzi” Pera Ekströma. Tego ostatniego nie powstydziłby się zapewne sam Claude Monet.

Efekty moich detektywistycznych poszukiwań, częstokroć wymykające się założeniom przyjętym przez kuratorów wystawy, potraktowałam jako dowód, że sztuka na szczęście wymyka się zaszufladkowaniu. I na tym polega jej ponadczasowa moc. A grzeczne i oczywiste zestawienia widać gołym okiem, np. Eero Järnefelt z Finlandii („Świerk pokryty śniegiem”, 1893, olej na płótnie) i Stanisław Witkiewicz („Las”, 1892, olej na płótnie). Tuszyńska twierdzi, że za te światłocienie nordyccy twórcy mogliby Witkacemu co najwyżej posmarować narty.

Albert Edelfelt z Finlandii („Pod brzozami”, 1882, olej na płótnie, sportretował swe siostry Bertę i Annie, odpoczywające w lesie).

Zaś Anna Bilińska, z takim samym wyczuciem efektów świetlnych namalowała w 1886 r. olej na płótnie „Nad morzem”.

Źródła malarstwa nordyckiego okresu impresjonizmu należy szukać oczywiście we Francji. Karl Nordströma, autor obrazu „Ogród w Grez”, reprezentujący ten kierunek spotkał się zresztą w rodzinnej Szwecji z falą krytyki za sfrancuszczenie i zbyt mało narodowy charakter prac. I bądź tu prorokiem we własnym kraju!

Takiego zarzutu nikt nie miał pewnie odwagi postawić księciu Szwecji i Norwegii, którego mroczna praca oddaje jak najbardziej skandynawskie ciemności.

Dla równowagi nastroju trzeba więc czym prędzej przenieść wzrok na obraz Axela Fahlcrantza („Wieczór nad rzeką Motala”, 1894, olej na płótnie). Kolory tu aż buzują. 

U Edvarda Muncha, jak zawsze, przejmujący smutek. Ale skoro jego psychicznie chora siostra Laura siedzi się przy stole przypominającym przekrojony narząd wewnętrzny z unaczynieniem o uśmiech raczej trudno..

Wystawa cieszy się dużym zainteresowaniem, i słusznie, bo przecież o malarstwie północy wie się niewiele, prawie nic (nieco ratuje niekompetencję tę Munch, bo wszyscy chyba znają jego 4 wersje „Krzyku”), a okazuje się ono poruszające. Również fotograficzną dokładnością (te świetliste kropelki na obrazie „Zmiana warty” Erika Henningsena!, 1888 r., olej na płótnie), czy subtelnymi niebieskościami na obrazie Pedera Severina Krøyera „Letni wieczór na południowej plaży w Skagen”, 1892, olej na płótnie.

Wrażenia na najwyższym poziomie z Muzeum Narodowego postanowiłam skonfrontować z, jak się spodziewałam, smutną rzeczywistością wystawienniczą w Zachęcie po usunięciu z niej świetnej dyrektor Hanny Wróblewskiej. Jakiś czas temu wpadł mi bowiem w ucho wywiad z młodą krakowską malarką Moniką Chlebek, która podczas pandemii namalowała cykl portretów swej suczki Koli. Wystawę tych prac, zatytułowaną „Close up”, zorganizowano jednak nie w reprezentacyjnym budynku galerii, a w Miejscu Projektów Zachęty. Ja zaś dzięki tej pomyłce trafiłam na inną, zatytułowaną „!Reakcje”, na której prezentowano obrazy i instalacje Statysa Eidrigeviciusa (m.in. fantastyczny kubistyczny obraz „Głębia”(dla mnie raczej „róża”) i wymowną instalację „Flaga”).

Nie miałam wprawdzie aparatu Zorka 5, ale i tak zrobiłam kilka zdjęć Hali Mirowskiej. Smutnych, bo handel wprost na ulicy używanymi, a właściwie zużytymi rzeczami z pewnością nie wynika ze szczęśliwości i dostatku sprzedawców.

Głęboki smutek towarzyszył mi także, gdy podczas spaceru odkryłam w samym centrum stolicy zrujnowaną kamienicę przy ul. Widok 11. Wybudowana w l. 1894-96 przez Chaskiela Lewenfisza wyróżniała się w pierzei budynków wystrojem frontowej elewacji w stylu niderlandzkiego manieryzmu. W nienaruszonym stanie przetrwała pożogę wojenną (zachowały się nawet oryginalne parkiety, piece, żeliwne balustrady, sztukaterie, plafony, gzymsy), Pierwszą krzywdę wyrządzono jej w l. sześćdziesiatych, gdy usunięto zdobienia zewnętrznej elewacji i położono gładki tynk. Tego barbarzyństwa uniknęły wówczas tylko szczyty wieńczące ryzality. Potem bezzlitośnie pozbawiano ją dawnej urody, usuwając historyczny wystrój, dekoracje, likwidując przejazd bramny, W 2007 r. wykwatrowano stąd ostatniego lokatora (po wojnie objął ją dekret Bieruta z 1945 r., o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m. st. Warszawy i dzika nacjonalizacja). Od tego czasu trzypiętrowa kamienica, ostatni przedwojenny budynek południowej pierzei ul. Widok popada w ruinę. Zupełnie nie pojmuję, dlaczego nie znalazły się odpowiednie fundusze na ratowanie oryginalnego budynku, jednego z niewielu ocalałych po wojnie, za to realizuje się szaloną wizję budowy od podstaw czegoś, co stanie w miejscu Pałacu Saskiego. Ale że coraz mniej rozumiem z pociągnięć obecnej władzy, więc i tego pojąć nie muszę.

Z dużą natomiast satysfakcją znalazłam adres przy ul. Twardej 6 i mieszczącą się tam synagogę w stylu neoromańskim im. Małżonków Nożyków. Ufundowana przez Zalmana i Rivkę Nożyków, po 10. latach budowy, została uroczyście otwarta 25 maja 1902 r. Sławę przyniósł jej chór synagogalny, dyrygowany przez ówczesne znamienitości, np. Abrahama Dawidowicza. Wojnę przetrwała dzięki temu, że Niemcy urządzili w niej stajnię i magazyn paszy. Gruntowny remont w l. 1977-1983 przywrócił jej dawny blask. Obecnie prócz miejsca kultu spełnia też rolę siedziby Gminy Żydowskiej w Warszawie. Otoczona współczesną zabudową idealnie spełnia założenia koncepcji „wtapiania zabytków w pejzaż urbanistyczny” autorstwa Stanisława Marii Rochowicza, czyli Wojciecha Pokory z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”. NIe mogę notabene uwierzyć, że film ten za 3 miesiące skończy 50 lat! Wciąż oglądam go z niesłabnącą od pół wieku przyjemnością, zaśmiewam z dobrze znajomych scen, i oczywiście „wtapiam” w codzienny język kultowe zwroty.

Warszawę od kuchni lubię zwłaszcza za dwa adresy: jeden niepowtarzalny czyli prawdziwą chińską restaurację Pańska 65 (przy ul Pańskiej pod nr. 65) drugi powtarzalny – Wódka Gessler na Widelcu (pl. Trzech Krzyży 18, siostrzany lokal mieści się w Krakowie przy ul. Izaaka 7). Do Pańskiej 65 warto wybrać się choćby po to, by zjeść słodkie kuleczki jjian dui lub świetne pierożki dim sum. Do Gesslera najlepiej na obiad klubowy, który smakuje wybornie i niewiele kosztuje. Potem zaś Traktem Królewskim udać się do maleńkiej kawiarni Miodowa Cafe w butikowym hotelu Belotto, ul. Senatorska 13/15, na obłędny tort czekoladowy. W hotelu mieści się również bardzo dobra restauracja Focaccia serwująca, zgodnie z nazwą, dania włoskiej kuchni.

Pustki w cukierni Bliklego nieco mnie zaskoczyły, ale w końcu wszyscy odczuwają skutki kryzysu. Bezpowrotnie minęły też czasy, gdy można tu było zobaczyć przy stoliku pod oknem artystów tej miary co Tadeusz Konwicki, Gustaw Holoubek czy Andrzej Łapicki. Rację miał zresztą ten ostatni, znany amant polskiego kina i znawca Fredry, że „przeżyjemy wojnę i komunizm, ale z wolnością sobie nie poradzimy”. I nie poradziliśmy… On sam zaś za to świetnie radził sobie z kobietami. Zapytany przez Jana Englerta, jak to robi, że te nawet po rozstaniu go szanują, miał odpowiedzieć: „bo ja z nimi rozmawiałem”.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Wszystkie komentarze
0
Would love your thoughts, please comment.x