„Przymknięte oko opaczności”, które jak twierdził Jeremi Przybora w swej autobiografii zapewniło mu zabawne i pełne wrażeń życie, krzywo uśmiechając się do mnie sprawiło, że urodziłam się dokładnie tego samego dnia i miesiąca co Starszy Pan. Z rokiem nie poszło już tak gładko, ale niewiele brakowało, bym w dacie miała czeski błąd, gdyż Mistrz urodził się w 1915, a ja w 1961. Jak łatwo policzyć należę więc do pokolenia stanu wojennego, a smutny generał w ciemnych okularach i jego poprzednicy zapewnili mi to, że przez długie lata mogłam tylko snuć marzenia o dalekich podróżach, bo kres ich sięgał niezbyt odległych bratnich krajów wesołego obozu demoludów.
Wszystko zmieniło się w 1999 roku, gdy po raz pierwszy udałam się w pierwszą, egzotyczną wówczas podróż do Tajlandii.
14 lat później mój mąż zadał mi retoryczne pytanie, czy wybieram pozytywistyczną orkę na ugorze w mojej Kancelarii Adwokackiej, czy jeżdżę z nim w interesach po świecie. Wahanie nie trwało długo… A teraz wielką przyjemnością byłaby świadomość, że ktoś z Państwa zatrzyma się w polecanym przeze mnie miejscu, głęboko westchnie z podziwu i szepnie „chwilo, trwaj!”.
Nieprzypadkowo startuję z blogiem ostatniego dnia roku ZOZO, dziwnego i nieprzewidywalnego, który sprawił, że po raz pierwszy od 21. lat nie zrealizowałam większości planów podróżniczych, bo od marca legły one w gruzach z uwagi na pandemię i obostrzenia lub wręcz brak możliwości przemieszczania się samolotami. Wykorzystałam ten czas na inne przyjemności, np. nigdy wcześniej nie uczestniczyłam w tylu różnego rodzaju festiwalach (filmowych i muzycznych), również w wersji online, nie zwiedzałam tylu nowych miejsc w Polsce, na co zawsze brakowało mi czasu, nie przeczytałam tylu książek, które zajmowały zaszczytne miejsce na półce „przeczytam na emeryturze” lub „nowości, ale niekoniecznie w tej chwili”. To nie jest wyłącznie zły czas – to jest czas po prostu kompletnie inny.
Prof. Piotr Paleczny stwierdził w jednym z nieodległych w czasie wywiadów, że przeniesienie muzykowania do sieci, podobnie zresztą jak nagrania studyjne, stanowi dla niego jedynie muzyczną konserwę, bo najważniejszy jest realny kontakt z publicznością, ale teraz nie ma niestety innej alternatywy. Z podróżami jest podobnie, ale skoro nie można po prostu „zaciąć konia” i ruszyć w nieznane, pozostają wspomnienia. Po kilku miesiącach lockdownu sprawiły one, dzięki benedyktyńskiej pracy i anielskiej cierpliwości Martina Jaworskiego, że świat znowu jest piękny!