
22 maj Hongkong. Szkoda róż, choć nawet nie płoną lasy
22.04.- 4.05.2018
Gdyby nie moja wewnętrzna apostazja po dzisiejszej kolacji w Huiu (Hui Quán Jù, 13-15 Bay Street Quarry Bay, Hong Kong) musiałabym kurcgalopem pobiec do konfesjonału, by uzyskać rozgrzeszenie z jednego z siedmiu grzechów głównych, któremu z upodobaniem się tutaj oddaję od wielu już lat. Odwiedzam tę restaurację ilekroć jestem w Hongkongu, a trafiłam do niej dzięki Danielowi i Sandy, moim dobrym znajomym. Jej właściciel prócz sprawdzonych dań, np. kaczki po pekińsku, confitowanego udźca jagnięcego czy wybornej ryby w sosie słodko-kwaśnym, stara się eksperymentować z nowymi daniami, czego efekty bywają nad wyraz ekscytujące, dzisiaj fantazja dotknęła przystawek, wśród których na szczególną uwagę zasługiwały wegetariańskie roladki w otoczce z bean curd (skórka z sojowego sera). Świetne są tu również wszystkie dania kuchni syczuańskiej, które lubię zwłaszcza za efekt lekkiego paraliżu ust, wywołanego po zjedzeniu drobniutkich ziarenek pieprzu.



Pierożki czarne (w cieście zabarwionym atramentem kałamarnicy) z farszem rybnym, i białe (w cieście ryżowym), jako danie główne ryba w stylu syczuańskim, kalmary, grzyby z baby szparagami, makaron z dziwnym sosem, w sumie 9 dań + 4 przystawki wegetariańskie, wszystko suto podlewane herbatą i na zakończenie deser (banany i jabłka w karmelowych niciach).






Życie bez FB, Google, Youtube, WhatsApp? Dzięki nieustającej dbałości rządu o obywateli Państwa Środka jest jak najbardziej możliwe. Myślę, że wysłannicy Pana od Kota już tu pilnie pobierają nauki, by i nam stworzyć krainę wiecznej szczęśliwości. Obserwuję Chiny od 18. lat i muszę przyznać, że w pewnych kwestiach codziennego życia w tym czasie dokonały się kolosalne zmiany. Przede wszystkim, przynajmniej w Guangzhou dwudziestomilionowej stolicy prowincji Kanton, którą regularnie odwiedzam, poprawił się znacząco stan czystości miasta i spacerowanie po nim przestało przypominać slalom sapera. Kary za plucie i rzucenie choćby niedopałka na ulicę są bardzo wysokie i egzekwowane z żelazną konsekwencją, co skutecznie dyscyplinuje mieszkańców, a służby porządkowe uwijają się jak w ukropie, więc śmieci i inne nieczystości szczęśliwie zniknęły. Poprawiła się jakość zabudowy miasta, a kilka nowo powstałych drapaczy chmur wręcz budzi podziw z uwagi na nowatorskie pomysły architektów. A co najistotniejsze – Chińczycy masowo uczą się angielskiego, więc i bariery komunikacyjne zaczynają stopniowo zanikać. Rowery przestały dominować na drogach, a transport miejski ma się coraz lepiej.




Miarą zmian obyczajowości Chińczyków jest również globalizacja w ubiorze. Gdy przyjeżdżałam tu na początku stulecia powszechne były mundurki w stylu Mao, kilka razy miałam też szczęście zobaczyć mężczyzn – staruszków nie dość, że w tradycyjnych strojach to jeszcze z warkoczem do kolan i w toczku na głowie. Kapelusze były wówczas ekologiczne, bo z bambusa, a nie ze srebrnego plastiku jak na zdjęciu. I oczywiście nikomu do głowy by nie przyszło, że można jeść ten amerykański badziew z McDonald’s! Teraz nawet Trampek nie musi wrzeszczeć, a i tak Burger King pęka w szwach, zaś obok w maleńkim barze można zjeść potężną porcję przepysznego smażonego tofu za 9 zeta. Menu również w wersji obrazkowo-angielskiej.




Nooo, bracie! U nas już dawno byłbyś na pasku w telewizorze, a listonosz wkrótce doręczyłby korespondencję w sprawie o pozbawienie władzy rodzicielskiej. A tutaj… Policjant widzi i nie reaguje, ludzie też, a jak ja wyraziłam niepokój o dalszy przebieg tej niebezpiecznej podróży, pan tylko szeroko się uśmiechnął i pomknął, co koń wyskoczy przez ruchliwe skrzyżowanie. A może tak realizuje się politykę antyrodzinną? Nadal, bez 500 minus, Chińczycy mogą być szczęśliwymi rodzicami tylko jednej pociechy.

Kolacja w koreańskiej restauracji, jak zwykle przytłaczająca ilością dań. W żeliwnym czarnym naczyniu jajeczny suflet. Podobno jego wykonanie świadczy o mistrzowskich umiejętnościach pani domu. Na blasze w środku stołu piecze się cieniuteńkie plastry wołowiny i wieprzowiny, które następnie zawija się, z dodatkiem kiełków fasoli, kimchi, i sosami w liście rzymskiej sałaty. W garze doskonała zupa rybna z glass nudlami (cienki, przezroczysty makaron wykonany z mąki kasztanowej lub ziemniaczanej).



Potrawy kuchni kantońskiej. Królują pieczone ostrygi (w maślanym sosie z czosnkiem i chili), ale dla mnie hitem wieczoru były chrupiące ryby, serwowane bez jakichkolwiek dodatków, bo „same w sobie” były dobre, i roladki z fioletowych, słodkich ziemniaków w białym, ażurowym cieście. Kuchnia kantońska, obok seczuańskiej, uważana jest w Chinach za najbardziej wyrafinowaną, rzeczywiście oferuje bardzo zróżnicowane smaki.





Wielki dzień na Politechnice w Hongkongu. Nasz „przysposobiony” syn Joonosław, zwany po domowemu Dżunkiem, zakończył właśnie,wraz z 400. studentami w grupie obcokrajowców, czteroletnie studia inżynierskie. Uzyskanie stopnia magistra wymaga kolejnych dwóch lat nauki. Wśród inteligencji technicznej w oczy rzuca się parytet, a w tym parytecie niektóre piękne przedstawicielki.


Na szczęście Hongkong nadal opiera się globalizacji kulinarnej w stylu amerykańskiego fast food’u dzięki czemu w barze na ulicy obok hotelu mogę raczyć się np. tajską zupą tom yum kung i wegetariańskimi spring rolkami. Miejsc z przepysznym jedzeniem z różnych stron Azji nie brakuje. Po drodze mam też przytulną piekarenkę w stylu francuskim (tarta cytrynowa jak w Lyonie!).





Po dzisiejszej kolacji /kuchnia tajska/ stwierdziłam, że jednak Indochiny rządzą w garnkach, i w moich kubkach smakowych. Porównanie potraw tajskich z chińskimi to trochę jak w modzie konkurencja między Giorgio Armanim i Donatellą Versace. Tajskie potrawy są zdecydowanie lżejsze i bardziej wyrafinowane, zwyciężają też chińskie estetyką. Z lewej, bardzo zresztą smaczny, glazurowany pieczony kurczak, reprezentujący kuchnię kantońską, a z prawej tajski kurczak w sosie słodko-kwaśnym.


Dania tajskie w restauracji Bangkok (Wan Chai, Lockhart Rd. 42), palce lizać po same łokcie! Przyjemność tym większa, że kojarząca się z moją pierwszą podróżą do Azji. Ukłony i podziękowania dla Bogdana, dzięki któremu, i Myszce oczywiście, pokochałam Tajlandię. W menu : sałatka z krewetkami, wegetariańskie spring rolki, słodko-kwaśny kurczak, warzywa na ciepło, ryż z melonem.





Tymczasem w Hongkongu… pora na poranną kawę i ciastko z zielonej herbaty. Właśnie przeczytałam wiadomości z Pokraju, lepiej było tego nie robić. Mam wielką nadzieję, że arogancja i bezduszność pana Terleckiego i jemu podobnych oraz determinacja i odwaga strajkujących w sejmie rodziców niepełnosprawnych odbiją się czkawką Krzywoustemu Mateuszowi Bezocznemu Morawieckiemu i jego rządowi. Swoją drogą świetnym rozwiązaniem problemu, którego autorem jest o. Ludwik Wiśniewski, byłoby przeznaczenie dla niepełnosprawnych przez kościół katolicki ułamka wpływów z sowitych opłat za chrzty, śluby, pogrzeby i kopertowego kolędowego (a jaka łatwa ściągalność!). Jeszcze bardziej zaś spodobał mi się pomysł (niestety, nie pomnę nazwiska autorki), by przykładnie opodatkować 803 tys. miłosiernych podpisanych pod projektem ustawy całkowicie zakazującym aborcji towarzystwa wzajemnej adoracji „Pro life” Kai Godek. Już oczyma wyobraźni widzę, jak episkopat i katolicy w obliczu sięgania im do kieszeni szybciutko zmieniają swe poglądy. Natomiast w kontekście obecnego strajku i sporu o aborcję kolejny raz można tylko podziwiać mądrość Żydów. Ich religia stanowi, że człowiekiem płód staje się, gdy główka znajdzie się w kanale rodnym lub połowa ciała poza nim, co dotyczy porodów atypowych, bowiem dopiero wtedy dusza zstępuje do cielesności. W związku z tym nie ma żadnego moralnego dylematu, by chronić to, co już jest – życie kobiety, a nie to, co będzie – życie płodu, o tym ostatnim zresztą, zaraz po narodzinach, katoliccy moralizatorzy jakoś chętnie i skrzętnie zapominają. Gdybyż tak jeszcze połączyć pomysły na źródła finansowania „daniny solidarnościowej” (powyżej) z obowiązkiem przeznaczania hojnych nagród ministerialnych nie na struktury Caritasu lecz dla niepełnosprawnych, problem ich żenującej biedy zniknąłby niczym zeszłoroczny śnieg. Ech, rozmarzyłam się…

Hongkong nigdy nie zasypia, a nocą wygląda zupełnie inaczej niż w ciągu dnia, bo też tempo życia nieco wówczas spowalnia.


Położenie Hongkongu (w górach i nad zatoką) powoduje, że jego mieszkańcy chcąc rozbudować miasto, co nieustannie czynią, skazani są na wydzieranie nowych terenów morzu lub wzgórzom. Często też burzy się stare budynki i buduje wysokościowce. Jakim więc cudem ostała się ta maciupeńka świątynia – nie mam pojęcia.


Tak, żeby było miło i ładnie.


Przedmiot moich nieustających westchnień czyli samochód marzeń – Tesla. Na rynek chiński przygotowana w 7. wersjach kolorystycznych, pewnie dlatego, że właśnie cyfra 7 symbolizuje tu szczęście.

Wyspa Hongkong.

Zaliczyłam niezłe pa fu przy śniadaniu. Nie dosyć, że weszłam do baru, w którym siedzieli sami panowie, zapominając kompletnie że patriarchat, żeby nie powiedzieć mizoginizm, mają się tu świetnie, to jeszcze popełniałam wpadkę za wpadką przy jedzeniu, budząc tym ogólną wesołość. A to nie wiedziałam, jak należy umyć w gorącej herbacie naczynia i pałeczki /w sukurs przyszedł sąsiad, który ze sprawnością cyrkowego żonglera wyobracał je w przeznaczonej do tego miseczce, którą ja potraktowałabym do zupy/, a to używałam nie tego sosu, co trzeba, na koniec nasypałam chili wprost na pierożki, zamiast wpierw zmieszać go z oliwą. Na szczęście wszyscy mi sekundowali, życzliwie poprawiając błędy.




Peonie w kwietniu to jednak rzadkość, eustoma raczej nie dziwi o tej porze roku. Mieszkańcy Hongkongu wykorzystują każdy skrawek ziemi, by posadzić na nim coś, co będzie kwitnąć. Chętnie kupują również cięte kwiaty. Królują wśród nich wiosną peonie, a jesienią chryzantemy.


A u nas nawet dzieciątko smutne… Świat zmienia się teraz w przerażającym tempie, trudno złapać oddech. Mam wrażenie, że jeszcze chwila i tego Hongkongu, który znam i darzę wielkim sentymentem nie będzie. Róż żal…

Proletariusze wszystkich krajów łączcie się! Zwłaszcza w marszu do sklepów, jako że dla uczczenia święta pracy tutaj handel normalnie działa. Podobnie jak 44 000 restauracji, restauracyjek i barów. W tym śniadaniownia, przed którą zawsze wije się ogonek chętnych, gdyż serwuje od rana również lokalną specjalność – kruche ciasteczka z budyniowym kremem i herbatę z mlekiem. W środku zaledwie kilka stolików, więc czytanie prasy przy jedzeniu jest bardzo niemile widziane. A wśród klientów – również kierowca tego pięknego Ferrari. Na ulicach wciąż trwają protesty, a najlepszym dniem do ich organizowania są sobotnie przedpołudnia.



Dzisiejsza kolacja jeszcze się rusza.



Ostrygi na kolację tym razem pochodzą z Australii i są naprawdę ogromne.



Przed chwilą jeszcze w akwarium, a teraz już przetworzone na stole. Najlepsza, moim zdaniem, ryba gotowana na parze w sosie sojowym, nawet homar thermidor przy niej to pestka.




To się nazywa umiłowanie pracy! Zachodzę w głowę, co też ten pan może wykosić na pustyni. Niepojęte też, że ostał się taki kawał niezabudowanej powierzchni ziemi.



W oczekiwaniu na prom na Discovery Island młody człowiek odpalił kompa. Nie, żeby pograć. Odrabiał lekcje.

Discovery Island i prawie Copacabana. Wyspa jest ulubionym miejscem wypoczynku mieszkańców Hongkongu ze względu na ładną plażę, co jest tu rzadkością. Miejsce jest bardzo spokojne, z wyjątkiem weekendów, gdy wszyscy chcą zażyć morskiej kąpieli.



Wyspa Hongkong, widok od strony Zatoki Wiktorii.




Ostatnie migawki z centrum miasta.



Trochę architektury miejskiej. Shopping malle prześcigają się w uatrakcyjnianiu zakupów. Wi-fi oczywiście wszędzie bezpłatne. W Tai Koo, choć na zewnątrz ponad 30 stopni, można śmigać na łyżwach.




Gdybym użyła jednej z aplikacji kulinarnych, uniknęłabym tego europejskiego jedzenia. Wszystkim odwiedzającym Hongkong polecam korzystanie z nich. Nie tylko w poszukiwaniu najlepszych, lokalnych smaków, ale też najwyższych rabatów (w drogich restauracjach dzięki np. appce EatSmart można zjeść w określonych godzinach za pół ceny).


Obowiązkowy punkt programu turystycznego każdej wycieczki – Peak Tram. Kolejka obchodzi w tym roku jubileusz 130-lecia. Jest stromo!



Dzisiaj widok z góry słaby z uwagi na spore zachmurzenie. Zejście do miasta wiedzie kilkoma ścieżkami o nachyleniu nawet 30 stopni. Drzewa, nawet w tropikalnym lesie, są oznaczone tabliczkami znamionowymi.



W takim zagęszczeniu osoby z fobią społeczną nie mają czego szukać.


Hibiskusy w ogrodzie botanicznym. Hongkong nadal lubię za łatwość przemieszczania się i transport publiczny, różnorodność i świetną jakość jedzenia, czystość, atrakcyjne położenie, futurystyczną architekturę. Nie lubię za wszechobecny tłok.

