
09 paź Europa. Włochy. Cinque Terre, Portofino „I strumieniami płynie wino…” 9–18.10.2020

Italia. Słońce, pyszna kuchnia, uśmiech, lazur nieba i szmaragd wody, szyk i glamour. A po drodze do Włoch, w Austrii nocleg w Aschau w pensjonacie rodziny Adelmann. Do tego pięknego miejsca doprowadziły mnie świetne rekomendacje aplikacji TripAdvisor, z których od pewnego czasu bardzo często i z dobrym skutkiem korzystam, sama zresztą też chętnie zamieszczając w niej opinie. W czasie przyspieszającej z dnia na dzień pandemii znalezienie noclegu, ot tak w trakcie podróży, okazuje się coraz większym problemem z uwagi na wielomiesięczny lockdown w branży hotelarskiej w całej Europie, więc nawet nie byłam specjalnie zdziwiona, gdy okazało się, że po przejechaniu blisko 20 km od autostrady zastałam ciemność w oknach pensjonatu i zamknięte na głucho drzwi. Ale że zrobiło się już późno, a w pobliżu jedynym miejscem z oznakami życia była restauracja o wielce intrygującej nazwie Jurgen’s Beisel, więc wstąpiłam do niej i wylewnie witana przez obsługę zwrotem „Szczęść Boże”, zamówiłam, a jakże! wienner schnitzel i do picia sturm, czyli mieszankę lokalnych win (białe i czerwone) i wody mineralnej. Rozmiar 2. kotletów schabowych i góra świeżutkich frytek, które po chwili oczekiwania znalazły się przede mną na stole lekko mnie onieśmielił, a micha burgenlandzkiej sałatki (świeże warzywa sezonowe z krojonymi w plastry gotowanymi ziemniakami, w lekko kwaskowym dressingu) obezwładniła. Jowialny starszy pan, właściciel restauracji, natychmiast poinformował, że jakby co, to w pensjonacie już czeka na mnie pokój. Restauracja i pensjonat należą do jednej, wielopokoleniowej rodziny i prowadzone są, co widać gołym okiem, z wielką miłością i zaangażowaniem. Kuchnia jest świetna, swojska w lokalnym wydaniu, warunki w pensjonacie doskonałe, a właściciele przemili. Wieś Aschau położona jest w pobliżu źródeł termalnych, w landzie Burgenland i gorącym źródłom zawdzięcza niewielki ruch turystyczny. Okolica obfituje w niewielkie, zielone wzgórza, w części wykorzystywane rolniczo, w części porośnięte lasami, stanowiąc przedmurze ośnieżonych już o tej porze roku Alp. Miejsce jest wprost idealne do spędzenia niespiesznych chwil, a już z pewnością, by w nim zanocować po drodze do Włoch, i z Włoch, czemu nie oparłam się w drodze powrotnej do domu, znowu doświadczając niezwykłej gościnności gospodarzy. I oczywiście by zobaczyć żółciutkie pola kwiatów Vincenta van Gogha okalające Aschau.




Włoska Riwiera chyba nigdy nie sprawiła mi takiej niespodzianki. Nie ma żywej duszy! Restauracje od marca ledwo żyją, więc nie ma najmniejszej potrzeby dokonywania wcześniejszej rezerwacji. W Ristorante Al Porto w marinie Arenzano również. Kuchnia może nie wybitna, ale w końcu świeżutkie ostrygi nie wymagają popisowych numerów szefa kuchni. Grand Hotel w Arenzano, w którym tym razem się zatrzymałam, też świeci pustkami, choć położony jest przy nadmorskiej promenadzie i zwykle trudno w nim znaleźć wolny pokój. Miejsce na plaży w sezonie letnim rezerwuje się tutaj z rocznym wyprzedzeniem, choć nie jest to tania zabawa, 1000 euro, cena obejmuje również wynajęcie maleńkiej kabiny-przebieralni. Arenzano nie jest może wybitnie piękne, porównując je z innymi miasteczkami położonymi na wybrzeżu Morza Liguryjskiego, ale mieszka w nim Stefano, z którym uwielbiam spędzać czas, miłośnik dobrego jedzenia i wina, który na dodatek za rękę poprowadzi w miejsca, których próżno szukać w popularnych przewodnikach. Tym razem na celowniku znalazły się dwa – Camogli i San Fruttuoso.







Pierwsze, a więc Camogli, to miasteczko słynące z sagra del pesce, rybnego festynu odbywającego się w drugą niedzielę maja, podczas którego miejscowi restauratorzy na nadnaturalnej wielkości patelni przygotowują frutti di mare dla swych ziomków. Na plaży na tę okoliczność, niemałym nakładem sił i środków, powstaje wówczas ogromnych rozmiarów konstrukcja z drewna (np. telefon, żaglowiec,), budowana przez mieszkańców i uroczyście przez nich palona na zakończenie święta. Wszystkie kamienice w Camogli zwrócone są „twarzą” do morza i często pomalowane w poprzeczne pasy, widoczne z daleka i ułatwiające rybakom powrót do portu i odnalezienie własnego domostwa, Charakteryzująca się różnorodnością barw włoska architektura w tej części Ligurii (Camogli, Arenzano) ma jeszcze jedną ciekawa cechę, tzw. „trompe l’oeil” czyli malarstwo iluzjonistyczne, naśladujące prawdziwe elementy, np. balkony, okiennice, roślinność, cokoły. Camogli posadowiono na zboczu góry Portofino, należącej do Regionalnego Parku Naturalnego Portofino, a oblewające je wody Golfo Paradiso stanowią rezerwat przyrody. Parkowanie w Camogli, z uwagi na wyjątkową oszczędność miejsca, graniczy z cudem. Stefano tego cudu dokonał, parkując na grubość lakieru między dwoma innymi samochodami. Choćbym pękła, nie udałaby mi się ta sztuka! Na ostatnim zdjęciu Camogli z drona, prawa autorskie Davide, który z upodobaniem oddaje się sztuce konstruowania gigantycznych, płonących przedmiotów w czasie majowego festynu, a z zawodu jest kelnerem i pracuje w restauracji da Laura w San Fruttuose di Camogli.




Ok. pół godziny rejsu łodzią dzieli Camogli od San Fruttuoso di Camogli. To maciupeńka osada, zaledwie 3 restauracyjki, nieziemsko drogi hotel, klasztor benedyktynów z X/XI w., wieża Doria i dosłownie kilka domów, w których można poszukać noclegu. W normalnym czasie przybywają tu każdego dnia, tylko szlakiem morskim aż trzy tysiące turystów, a jest też pieszy z Portofino, którzy chcą zobaczyć ten cud architektury i przyrody, poopalać się na jednej z najpiękniejszych i najmniejszych plaż kamienistych we Włoszech, o antracytowej barwie owalnych kamieni, oraz zażyć kąpieli w Morzu Liguryjskim, którego kolor jest tu rzeczywiście wyjątkowo intensywny. I zanurkować w symbolicznym miejscu, w którym zginął jeden z pierwszych włoskich, profesjonalnych nurków – Dario Gonzatti, na czego pamiątkę zanurzono w wodach zatoki, na głębokości 17 m blisko 60 lat temu rzeźbę Chrystusa. Nurków wprawdzie nie spotkałam, ale amatorów kąpieli w październiku – i owszem! San Fruttuoso tonie o tej porze roku w odurzający, słodkim zapachu kwitnących rozmarynów. A restauracja, do której zaprowadził mnie Stefanek, a pracuje w niej jego przyjaciel Davide, okazała się być kulinarnym rajem. Da Laura mieści się na cytrynowym tarasie, a jadali tu, klękając na kolanach przed tutejszym szefem kuchni i jego mammą np. Bruce Springsteen i Steven Spielberg. Nie wiem, które konkretnie danie sprawiło im tyle przyjemności, ale podejrzewam, że lasagne z pesto, które miałam przyjemność zjeść jako jedną z dwóch past serwowanych tego dnia, poprzedzonych jakąś astronomiczną ilością przekąsek i przystawek (boskie sardele, mieczniki, baby ośmiorniczki!). Tę lasagne zapamiętam na zawsze, bowiem nic lepszego w życiu nie jadłam! Wydawałoby się, cóż prostszego, a tu takie zaskoczenie. Ciasto bardziej przypominające naleśnikowe niż makaronowe – mięciuteńkie, żadne tam al dente, ale sprężyste, pesto – bez orzeszków pini, bo, jak stwierdził szef kuchni na moje pytanie o tajemnicę przepisu, nie dosyć, że alergen, to jeszcze dający czasem lekki posmak zjełczenia, zaś całe clou boskiego smaku tkwi w dodaniu do pesto ze świeżej bazylii, przygotowanego w dniu podania, w żadnym razie nie przechowywanego w lodówce!, z minimalną ilością oliwy extra virgin, nie wymaga wszak tłuszczowego konserwanta, niewielkiej ilości bitej śmietanki-kremówki. Voila! Sielska atmosfera cytrynowego tarasu, gościnność właścicieli i niespieszne z nimi rozmowy, wyborne jedzenie i wina, słońce – mogłabym tak bez końca! Stefano opowiadał, że w młodości spędzał w San Fruttuoso di Camogli każde wakacje w malowniczym domku na klifie należącym do rodziców jego szkolnego przyjaciela. Chłopcy łowili ryby i ośmiornice, które następnie sprzedawali miejscowym restauratorom, a największą radość odczuwali żegnając ostatnią łódź wypełnioną po brzegi turystami. Wtedy zapadała błoga cisza, a ciemności rozświetlały gwiazdy, bo lampy na domach pojawiły się całkiem niedawno. Marzę o tym, by spędzić tu choć kilka dni ze słodkim „dolce far niente” jako jedynym towarzyszem, ale obawiam się, że musiałabym poczekać na następną pandemię, bo gdy tylko świat znormalnieje nie wierzę, by San Fruttuso ominął najazd turystów.















W pobliżu Arenzano położone jest Portofino, do odwiedzenia którego sprowokowały mnie wspomnienia Krystyny Jandy, która wraz z Zuzanną Łapicką-Olbrychską i Magdą Umer regularnie spędzały tu wakacje. Poza tym chciałam wreszcie sprawdzić, czy rzeczywiście nad miasteczkiem świeci pomarańczowy księżyc, a wino leje się strumieniami, jak w znanym szlagierze, oraz czy rzeczywiście jest to jeden z cudów świata. Po drodze zaś odwiedziłam jeszcze Rapallo, to od układu z 16 kwietnia 1922r. między Rzeszą Niemiecką i Sowietami, by przejść się nadmorską promenadą, w której środku znajduje się prastare zamczysko, zaś na ulicach stacjonują lodówki, do których wkłada się przeczytane książki, w ramach akcji popularyzującej czytelnictwo. Z Rapallo do Portofino wiedzie piękna, kręta droga z widokiem na szmaragdowe morze. Wygłoszę teraz kontrowersyjny być może pogląd, ale dobre wrażenia i piękne wspomnienia z Portofino zawdzięczam,,, pandemii. Nie wyobrażam sobie urlopu tutaj w normalnym sezonie, który oznacza najazd turystów. Miasteczko jest przecudne swymi niewielkimi rozmiarami, kolorowymi kamieniczkami nad zatoką i na okalających ją wzgórzach. Odbyłam kilometrowe po nim samotne spacery, gdyż całe otacza ścieżka biegnąca trawersem wśród wzgórz, której liczne odnogi prowadzą bezpośrednio do domostw. Roztacza się z niej piękny widok na morze i zatokę, najbardziej spektakularny z dziedzińca szesnastowiecznego Castello Brown, posadowionego na szczycie jednego z tych wzgórz. Ceny w Portofino są zabójcze, pijąc aperol spritz w barze obok Castello Brown trzeba bezpowrotnie rozstać się z 12. euro. Ale warto, bo miejsce jest zupełnie wyjątkowe, zachody słońca imponujące różowością chmur, a wino faktycznie może się lać strumieniami, jak to we Włoszech. Zatrzymałam się w urokliwym hoteliku Piccolino, którego zaletą jest doskonały serwis, świetne śniadania i parking dla gości, będący tu rzadkością. Trafiłam w Portofino na sezon dojrzewania jadalnych kasztanów, których jest tu zatrzęsienie, ale Zuzanna lubi tylko te najlepsze, z Placu Pigalle, a ja wcale, bo są przeraźliwie mdłe i nawet indyk w maladze ich nie ratuje.













Przedłużeniem ścieżki okalającej Portofino można udać się albo do San Fruttuoso di Camogli, po drodze zbierając jadalne kasztany, do czego bardzo mogą się przydać stalowe rękawice, bo kolce na łupinkach są ostre jak brzytwa, albo do kolejnego miasteczka włoskiej riwiery – Santa Margherita Ligure, by zobaczyć wzór z Sevres włoskiej sztuki ogrodniczej, czyli park otaczający Villę Durazzo, Piazza San Giacomo 3, skosztować bodaj najlepszych lodów czekoladowych na włoskiej riwierze w Gelateria Gepi Mare, Via Tomasso Bottaro 40, w której aperol spritz jest w porównaniu z Portofino wręcz za darmoszkę, i zjeść kolację w restauracji Zi’Ninella, Via Antonio Maria Maragliano 17. Nie wiem, co zrobiło na mnie większe wrażenie, bo kategorie są od siebie dość odległe, ale jedno jest pewne – wszystkie warte są odwiedzenia. Park ze względu na piękne rzeźby, starannie prowadzoną roślinność i widok na port, restauracja na genialne jedzenie i wina, gelateria z uwagi na lody. W kilkustolikowej Zi’Ninella obsługiwał mnie sam właściciel, któremu jestem wdzięczna za trafną propozycję dań i dobór do nich win. Tym razem szczególną sympatią obdarzyłam zapiekanego bakłażana z mozzarellą i pomidorami oraz nieziemskie, delikatne jak puch ravioli. Poziom godny gwiazdek Michelin, tyle że ceny bardzo przystępne. Jak porównałam je z krakowską Bottiglierią 1881, która szczyci się tym kulinarnym wyróżnieniem, okazało się, że we Włoszech, w nadmorskim kurorcie, w renomowanej restauracji można zjeść kolację za trzykrotnie niższą cenę, a lepszego fondant au chocolat nigdy wcześniej nie jadłam. Moje foodie ego piało tu z radości.








Pierwotny plan wyjazdu do Włoch zakładał szybki przeskok z Portofino do Como, ale rozochocona pustkami w hotelach i restauracjach w ostatnim momencie dokonałam rewolucyjnych zmian i po ekscytującej podróży nadmorskimi serpentynami znalazłam się w pierwszym z miasteczek Cinque Terre – Monterosso al Mare. Nie podejmę się trudu oceny, które z pięciu miasteczek – perełek architektury podobało mi się najbardziej, bo wyśrubowany poziom konkurencji zupełnie przyćmiewa zdolność racjonalnego myślenia, ale w Monterosso z pewnością urzekły mnie detale, a to eklektyczna, maleńka fontanna, a to wtopione w zaułek hortensje albo ustawione w rzędzie zielone gąsiory na oliwę, a to rozkoszna kołatka z tłuściutkimi bobasami. Natomiast zupełnie już serio – w miejscowym kościele św. Franciszka trzeba koniecznie zobaczyć płótno El Greca „Ukrzyżowanie”, ze względu na nazwisko twórcy, i renesansowy obraz Luca Cambiaso „S. Girolamo Penitenta”, ze względu na siłę przekazu. Żabi skok z Monterosso i znalazłam się w Vernazza. Może nieco surowsza, ale też kolorowa i z atrakcją w postaci dziury w skale, na której wzniesiono budynki i przez którą widoczne jest morze. Do miasteczka prowadzi stroma, wiejska droga, wzdłuż której wzniesiono niewielkie budynki z szarego kamienia, sprawiające dosyć przygnębiające teraz wrażenie. Kolejny skok i Corniglia, w której ktoś sobie zażartował z poważnych dam na słynnych obrazach, domalowując im sprzęt do nurkowania. Ale w końcu cóż można przyjemniejszego robić w nadmorskiej miejscowości niż nurkować? nawet jeśli dotychczas tylko tkwiło się przez wieki na obrazie i jest się znaną celebrytką, np. Giocondą. Po całym dniu intensywnego zwiedzania dotarłam późnym wieczorem do Manaroli, gdzie zatrzymałam się w maleńkim hotelu La Torretta. I znowu plus pandemii – miejsce znalazłam bez wcześniejszej rezerwacji, i to za cenę 140 euro, a nie 300, którą można znaleźć na stronie hotelu. Manarolę odwiedza się, gdyż: a/ jak wszystkie 5 miasteczek Cinque Terre jest niebiańsko piękna, b/ prowadzi z niej ścieżka o romantycznej nazwie „Via dell’Amore”, z której widoki na morze doprowadzają spacerowiczów do ekstazy, c/okręt można zaparkować na ulicy, przed samym domem, d/ znajduje się w niej kolejna wyjątkowej urody maleńka fontanna, e/ niepowtarzalna atmosfera i uroda miasteczka sprawiają, że nawet bez spaceru tutejszą Drogą Miłości, prowadzącą wzdłuż wybrzeża, akurat teraz zamkniętą do przyszłego roku z uwagi na prace konserwatorskie, i tak każdy w nim się zakocha. W hotelu były zajęte tylko dwa pokoje, w trattoriach smętnie snuli się wyłącznie mieszkańcy, chce się żyć! Ostatnie z miasteczek Cinque Terre, Riomaggiore, w niczym nie ustępuje poprzednikom, jest równie malutkie i zachwycające. Przed podróżą tutaj Stefano mnie ostrzegał, że zwykle są ogromne problemy z zaparkowaniem samochodu, więc lepiej wybrać opcję podróży koleją, ale na miejscu okazało się, że nie ma żywej, turystycznej duszy, a znalezienie wolnego miejsca parkingowego jest dziecinnie proste. Oczywiście tę okoliczność „zawdzięczam” wyłącznie nietypowemu czasowi, w jakim znalazł się teraz świat. Na czym polega urok Monterosso al Mare, Vernazzy, Corniglii, Manaroli i Riomaggiore? przede wszystkim położone na klifie z daleka są widoczne, gdyż prowadzą do nich górskie serpentyny, więc zanim dotrze się do celu już oczy cieszy ich cudna panorama, poza tym każde z nich pyszni się bogactwem kolorów i onieśmiela architekturą w rozmiarze mini, co sprawia, że od razu czuje się ich bajkowość. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek odważę się powtórzyć tę trasę, w obawie, by nie stracić wzruszeń, których doznawałam tu w niezwyczajnym roku ZOZO. Bo przecież nigdy nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki…. W Monterosso al Mare „listonosz puka zawsze dwa razy” kołatką z amorkami – jeśli ktoś urodzi się we Włoszech jest skazany na życie wśród piękna.











Do Como wybrałam przejazd autostradą, więc niewiele zobaczyłam po drodze. Za to w Como znalazłam kolejną restaurację marzeń. To Piazza Roma Ristorante przy Piazza Roma 43, której właściciel, Serb Jonny, wraz z synem – szefem kuchni, dwoją się i troją, by goście wychodzili stąd uszczęśliwieni. Kolacja była przednia, pięknie serwowana, wystrój wnętrz starannie wystylizowany. Pierwszy raz zdarzyło mi się, by na zakończenie biesiady restaurator wręczył mi butelkę przedniego wina! Jezioro i miasto o tej samej nazwie upodobali sobie szczególnie Szwajcarzy i Francuzi, dla których Italia jest bajecznie tania, ale w tym roku od marca ruch turystyczny się załamał, wsparcie państwa dla biznesu jest niewielkie i udzielane w niezwykle ospałym tempie, więc hotele i restauracje, podobnie jak u nas, na potęgę bankrutują. O ile na riwierze było jeszcze lato, w Como powitała mnie złota jesień, mieniąca się kolorami w alejach nad jeziorem. Georga Clooney’a nie udało mi się spotkać, więc pretekst, by ponownie się tutaj wybrać już mam.






W drodze powrotnej zahaczyłam jeszcze o Musile di Piave nad Laguną Wenecką, by zobaczyć najpiękniejszy zachód słońca na ziemi i zażyć gościnności gospodarzy agroturystyki „Salome” (ich risotto z grzybami i steki podlane winem z własnej winnicy – marzenie!) oraz przedziwny most zbudowany na łodziach. Mosty to moja wielka słabość, gdyby nie kompletny antytalent matematyczny z pewnością zostałabym inżynierem i z zapałem je budowała. A tak pozostaje mi tylko zazdrościć konstruktorom Golden Gate, Mostu Siekierkowskiego czy Kotlarskiego. Ten nad Laguną Wenecką urzekł mnie abstrakcyjnym podejściem do zagadnienia, niekonwencjonalnością pomysłu i fantazją.







Moja miłość do Włoch i Włochów bywa czasem bezkrytyczna, ale też całkowicie zasłużona, W żadnym innym europejskim kraju nie czuję się bowiem tak dobrze, jak w Italii, w której i tym razem zostawiłam serce. Pewnie na długo, bo z wyjazdu grudniowego do Livigno na rozpoczęcie sezonu narciarskiego, naszej rodzinnej tradycji, pozostały tylko senne marzenia, podobnie jak z lutowego, a kto wie, czy nawet nie kwietniowego. Nic bowiem nie wskazuje na poprawę sytuacji pandemicznej. Z czego Włosi, dla których turystyka jest jednym z filarów gospodarki, będą żyli, nie mam pojęcia. Ale wiem jedno, dzięki wirusowi odbyłam w październiku 2020r. podróż życia na włoską riwierę, i wolę ten rok z nią kojarzyć, niż z wywołaną przez niego grozą. Z przytupem zakończyłam również rok koncertowy 2020, bo 1 listopada, w kościele św. Katarzyny Aleksandryjskiej, w Krakowie i z „Requiem” Wolfganga Amadeusza Mozarta w wykonaniu moich ulubionych orkiestry i chóru kameralnego Capella Cracoviensis, co z perspektywy czasu może zabrzmieć wręcz apokaliptycznie, bo już w następnym tygodniu moja skrzynka mailowa rozgrzewała się do czerwoności od wiadomości o odwołanych bądź przełożonych koncertach, na które wcześniej kupiłam bilety. Kultura przeniosła się do sieci, co w przypadku imprez festiwalowych odbywających się poza Krakowem ma nawet zalety, gdyż bez wychodzenia z domu można je obserwować, choć odbywają się często w odległych miejscach, np. w Bayreuth czy Gdańsku. Ale w dłuższej perspektywie także wady, gdyż zmieni z pewnością nawyki publiczności rozleniwionej dostępem do wydarzeń kulturalnych bezpłatnie i bez konieczności wyjścia z domowych pieleszy, oraz spowoduje bankructwa małych kin, prywatnych teatrów, sal koncertowych i z całą pewnością kolejne cięcia środków przeznaczonych w budżecie państwa na kulturę, w której jak stwierdził Paweł Potoroczyn komentując kompromitację branżowego ministerstwa przy podziale środków pomocowych dla twórców, mamy od 5. lat do czynienia z równią pochyłą grubo posmarowaną wazeliną. Pozostaje marzyć o koncertach, kinie, teatrze i podróżach w realnym świecie, a póki co korzystać z dobrodziejstw sieci, czego nie omieszkam teraz czynić np. spędzając w Gdańsku 10 wieczorów na festiwalu muzyki dawnej Actus Humanus, w Katowicach na koncertach transmitowanych wprost z NOSPR, proszę zauważyć bezpretensjonalny i niezamierzony rym, oglądając filmy online w moim ulubionym małym kinie Pod Baranami, czy przedstawienia zamieszczane na platformie playkrakow.

Sorry, the comment form is closed at this time.