
06 lut Europa. Włochy. Mediolan. Mimozami wiosna się zaczyna 6-13.02.2022
Leonardo da Vinci, Maurizio Gucci, Walerij Giergijew i Anna Netrebko – z wielkimi nieobecnymi łączy się moja kolejna podróż do Mediolanu. Nie spodziewałam się, kupując bilety do Teatro alla Scala na przedstawienia operowe 8 i 9 lutego 2022 roku dla gorących nazwisk muzycznego świata – dyrygenta i sopranistki – tak niesławnego końca ich światowej kariery. Giergijewa nie chciał już ani dyrektor najsłynniejszej sceny operowej na świecie Dominique Meyer, ani burmistrz Mediolanu Giuseppe Sala, gdyż dyrygent nie potępił napaści na Ukrainę, a znany jest nie tylko jako muzyk, ale też gorący zwolennik i poplecznik Władimira Władimirowicza. Anna Netrebko zaś wyprzedzając wyklaskanie i wybuczenie jej przez mediolańską publiczność z powodu proputinowskich sympatii, sama zrezygnowała z udziału w przedstawieniu „Adriana Lecouvreur”, w którym miała śpiewać wraz z mężem Yusifem Eyvazovem. Tak oto kończą pieszczochy tyrana. I słusznie, skoro swą sławę, pozycję społeczną i wpływy z premedytacją wykorzystują, popierając totalitaryzm. Nawet jeśli obdarzeni niecodziennym talentem, nie mogą liczyć na bezkarność umizgów z Putinem. Netrebko wprawdzie lamentowała w mediach społecznościowych, by oddzielić politykę od sztuki, napisała też, że wojny nie popiera, ale niezwłocznie ten wpis usunęła. Niechaj więc w bunkrze śpiewa Putinowi kołysanki, bo dla cywilizowanej publiczności przestała istnieć.



Teatro alla Scala, Via Filodrammatici, 2
28 marca 2022 r. w „Damie pikowej” Czajkowskiego ostatecznie w miejsce Walerija Giergijewa orkiestrę poprowadził Timur Zangiev i zrobił to w iście amerykańskim stylu, czyli wyginając się przed orkiestrą jak guma i gestykulując niczym w chorobie św. Wita. Ale cóż – nie każdy może być Stanisławem Skrowaczewskim i poprowadzić orkiestrę oczyma. Samo przedstawienie, trwające niemal 4 godziny, niczym specjalnym mnie nie uwiodło. Może za wyjątkiem II aktu, w którym popisowo śpiewał chór, troje tancerzy pokazało dużą klasę, a scenograf i twórca kostiumów sprawili, że chciało się go oglądać. Może nad całością kładł się też cieniem język, w jakim śpiewano – znienawidzony teraz rosyjski – może brak wybitnej roli, w każdym razie publiczność wykrzesała z siebie jedynie delikatne oklaski przed udaniem się do szatni. I tam widowisko trwało w najlepsze, bo muszę przyznać, że nie widziałam dotychczas, a mam za sobą i nowojorską MET, i paryską Opera Garnier, że o polskich scenach operowych, z Teatrem Wielkim Operą Narodową w Warszawie na czele nie wspomnę, tak eleganckiej publiczności. Panowie obowiązkowo w garniturach, a panie… Nienaganne fryzury prosto od fryzjera, toalety (sporo długich, wieczorowych sukien), wytworna biżuteria, mgła dobrych perfum, szpilki (można sobie na nie pozwolić, nawet na Louboutin, osobiście sprawdziłam, bo zadbano, by w okolicy teatru były gładkie chodniki). Nie spotkałam drugiego miejsca na świecie, które w tym samym czasie odwiedziłoby tyle torebek Chanel! A to, co już definitywnie rzuciło mnie na kolana – prawie czterogodzinny spektakl i ANI JEDNEGO dzwoniącego telefonu.




Natomiast kolejnego wieczoru inscenizacja „Adriany Lecouvreur” spełniła wszystkie moje oczekiwania. Piękna scenografia (w tym m. in. „teatr w teatrze” we fragmencie, w którym tańczy balet, bo akcja akurat toczy się na fikcyjnej scenie, jedną z tancerek spuszczono wówczas z góry na chmurce), zachwycające kostiumy, sporządzone z największą starannością o najdrobniejszy nawet szczegół, i oczywiście w tym entourage’u doskonale śpiewający artyści, szczególnie Ambrogio Maestri, tu nawet nazwisko idealnie się zgadza, jako Michonnet i Maria Agresta w roli Adriany. Miałam okazję obserwować entuzjastyczne reakcje publiczności, wreszcie rozlegały się oklaski i okrzyki „bravo, bravo”, którym widownia nagradza artystę po dobrze wykonanej arii. Siedząc w pierwszym rzędzie dokładnie widziałam też pracę dyrygenta, tego wieczoru był nim wyjątkowo ekspresyjny kalabryjczyk Giampaolo Bisanti, wydający z siebie odgłosy niczym tenisista podczas finału Wimbledonu. Aleksandra Kurzak stwierdziła swego czasu, że dobra opera to taka, po wysłuchaniu której widz jest w stanie zanucić choćby kilka taktów. Sprawdziłam: po „Damie pikowej” pustka w głowie, po „Adrianie Lecouvreur” nie mogłam uwolnić się np. od duetu Maurizia i Adriany z finału IV aktu. Zgadzam się też z Kurzak, że przedstawienie operowe nie wymaga żadnych udziwnień, ekstrawagancji, uwspółcześnień na siłę, bo broni się samo i wystarcza je osadzić w realiach fabuły.


Dwa spektakle w Teatro alla Scala utwierdziły mnie w przekonaniu, że wschód jest na wschodzie, zachód na zachodzie i żadne czary-mary, aspiracje i ambicje geografii nie zmienią. Słowianie za komponowanie oper brać się nie powinni, bo koślawo im wychodzą, zaś nasza publiczność zamiast ochoczo zrywać się do standing ovation po zaledwie przyzwoitych wykonaniach, byłoby miło, gdyby z równą żarliwością wyłączała telefony, okazując artystom w ten prosty sposób uznanie. W La Scali podczas obu przedstawień, które miałam przyjemność obejrzeć ani raz nie odezwał się sygnał telefoniczny, w Polsce to nie do pomyślenia. Smutny rekord odnotowałam kiedyś podczas recitalu fortepianowego w krakowskiej ICE – telefon zadzwonił aż 7 razy. Zdarzają się dyrygenci, którzy przerywają w takim wypadku występ i doprawdy trudno im się dziwić, bo skoro dekoncentruje to publiczność, muzyków z pewnością też wytrąca z równowagi.

Podczas przedstawienia w La Scali napisy pojawiają się na niewielkim ekranie fotela w poprzedzającym rzędzie. Przyznam, że takie rozwiązanie, identyczne zastosowała MET, dużo mniej rozprasza widza, niż ekran nad sceną (np. w Operze Krakowskiej), ale też pewnie więcej kosztuje. Zupełnym zaskoczeniem była dla mnie również nad wyraz sprawna organizacja szatni, zazwyczaj wąskiego gardła w teatrach. Tutaj, może też dzięki temu, że część wytwornych dam nie rozstaje się z kosztownymi futrami, zabierając je na widownię, na odzież czeka się raptem chwilkę. Poza tym Włosi mają w tym setki lat doświadczeń, wszak rzymskie Koloseum 50 tys. widzów opuszczało w ciągu niespełna kwadransa. La Scala mieści się w bliskim sąsiedztwie najbardziej znanych miejsc turystycznych w Mediolanie, czyli katedry Duomo i galerii Wiktora Emanuela II, na trasie spacerów po Centro Storico – najstarszej części miasta, więc trafienie do niej wydaje się dziecinnie łatwe. Natomiast internetowy zakup biletów tak prosty już nie jest, bo przedstawienia cieszą się dużym zainteresowaniem i miejsca na widowni błyskawicznie się wyprzedają, a strona teatru działa w dosyć opieszały sposób.

Winnica Leonarda da Vinci (Vigna di Leonardo), Corso Magenta 65
Każdy, kto znajdzie się w stolicy Lombardii z pewnością podejmie próbę znalezienia w niej śladów niekwestionowanego geniusza wszech czasów i jej najsłynniejszego mieszkańca (w l. 1428-1500 i 1506-1513) – Leonarda da Vinci, i w pierwszej kolejności skieruje swe kroki do bazyliki Santa Maria delle Grazie, w którego refektarzu mistrz namalował „Ostatnią Wieczerzę”, najczęściej pojawiające się w przeróżnych formach i najchętniej kopiowane malowidło w historii świata. Po przeciwnej stronie ulicy, przy której położona jest bazylika znajduje się miejsce zgoła czarowne – za fasadą niepozornej, renesansowej kamienicy z czerwonej cegły, z dwoma ażurowymi, trójkolistymi elementami ozdobnymi symetrycznie umieszczonymi po bokach wysokiej bramy, znajduje się Winnica Leonarda.


Artysta pochodził z rodziny winiarzy, prezent ofiarowany mu w uznaniu jego talentu i zasług 26 kwietnia 1499 roku przez Ludovico Maria Sforzę (rówieśnika artysty, również urodzonego w 1452 roku) w postaci 16 grzęd winorośli w obrębie wielkiej winnicy San Vittore nie był więc przypadkowy. Produkowane wówczas wina były wyłącznie słodkie, a współcześnie, m.in. dzięki staraniom Fundacji Portaluppich, udało się zrekonstruować DNA ówczesnych winorośli, a powstałe z ich winogron Malvasia Dolce z etykietą na butelce, z której spogląda nasza Cecilia Gallerani trzymająca gronostaja, idealnie pasuje do owoców morza, foie gras, ryb i sushi.



Rezydencję Casa degli Attelani do świetności po pięciuset latach przywrócili całkiem niedawno jej aktualni właściciele, nadal zresztą tu mieszkający, więc w samym budynku zwiedza się zaledwie trzy pomieszczenia. Największe wrażenie robi dyskretnie oświetlony biblioteko-salon, a w nim zwłaszcza bogato zdobiony drewniany sufit i rzeźby na ścianach. Roztacza się z niego widok na pozostałości dawnej winnicy – ogród z galerią rzeźb i szpaler girlandowo formowanych krzaków winorośli. W rezydencji działa kawiarenka i bistro, a w tutejszym sklepiku można kupić wino przypominające to, które pił sam Leonardo da Vinci. Zwiedzanie odbywa się w kilkuosobowych grupach, co pół godziny, a wstęp kosztuje 10 euro.




Pinakoteka Ambrozjańska i Biblioteka Ambrozjańska, Piazza Pio XI, 2
Wędrując śladami Leonarda da Vinci w Mediolanie nie można pominąć Veneranda Biblioteca Ambrosiana, która jest w posiadaniu najbogatszego zbioru jego rysunków i rękopisów, a przy okazji sprawić sobie ogromną przyjemność, odwiedzając Pinakotekę Ambrozjańską, odkrywającą przed zwiedzającymi prawdziwe rarytasy: kolekcję obrazów i rzeźb, numizmatów i przedmiotów codziennego użytku, kosmyk włosów trucicielki Lukrecji Borgii, ale też piękne wnętrza, w których prezentowane są te przeróżne w charakterze eksponaty.



Tym, co w zbiorach malarstwa zrobiło na mnie największe wrażenie były: dwie martwe natury pędzla siedemnastowiecznego malarza Isaaca Soreau (jak on to namalował, że czuje się niską temperaturę omszałych owoców przed momentem wyjętych z lodówki?), rozświetlona i wręcz zabawna „Allegoria della Caritá”, z końca XVI w, Jana Massysa – z madonną i dzieciątkiem o rudych włosach (to absolutny ewenement, bo zwykle na obrazach oboje mają włosy w każdym innym kolorze, ale nie tym),



„Madonna w glorietcie” Sandro Botticellego (obraz ten ma kształt koła i zupełnie szaloną, prostokątną ramę, bardzo wyrazistą kolorystykę opartą na odważnym zestawieniu malinowej czerwieni namiotu z cieniowaną zielenią podłoża),


„Koszyk z owocami” Caravaggia, który urzeka niedoskonałościami przedstawionej natury – a to listek nakrapiany rdzawymi plamkami, a to inny lekko potargany – jakby z kanonu filozofii ikigai,

obrazy Jana Breughla, zwanego Aksamitnym, w tym barokowe bukiety kwiatów zdumiewające nagromadzeniem szczegółów, ale najbardziej spodobała mi się i tak uboga w porównaniu z nimi miniatura „Myszka i róża”



i wreszcie moje najnowsze odkrycie, malarz o którego istnieniu nawet dotychczas nie słyszałam, czyli Mose Bianchi i jego „Macierzyństwo” – obraz o uderzającej mocy bieli i światła.

W Pinakotece Ambrosiana pewną trudność może sprawić odnalezienie, mimo ogromnych rozmiarów jak na rysunek na papierze, bo 285×804 cm, „Szkoły Ateńskiej”. Rafaela Santi. W sali nr 5 należy po prostu przejść za ekran, na którym prezentowany jest film z objaśnieniami dotyczącymi tej pracy. A jest co objaśniać, bo pojawia się na niej całe mnóstwo istotnych symboli, ciekawych postaci, np. Platon o rysach Leonarda da Vinci. To coś więcej niż szkic, raczej wierne studium tematu, które malarz przeniósł w l. 1509-1511 w formie fresku na ściany Pałacu Apostolskiego w części apartamentów papieskich zwanych Stanza della Segnatura. Rysunek prezentowany w Pinakotece należy do najcenniejszych dzieł sztuki znajdujących się w Mediolanie i należy do nielicznych tej klasy rysunków epoki renesansu ocalałych do naszych czasów.



W Bibliotece Ambrozjańskiej, przylegającej do Pinakoteki, odbywa się właśnie czasowa wystawa rysunków i rękopisów Leonarda da Vinci, prezentująca projekty uzbrojenia, elementów architektonicznych, rozprawę filozoficzną, badania anatomiczne, obliczenia kwadratury koła. Prace te stanowią zaledwie niewielką część zbioru 1750. notatek obejmujących także geometrię, botanikę, zoologię, mechanikę, astronomię, i składają się na tzw. Kodeks Atlantycki. Powstały one w ciągu zaledwie trzech lat (1489-1492), a ich ilość i różnorodność tematyczna budzą największy szacunek dla nieprzeciętnego umysłu autora. Czcigodna Biblioteka Ambrozjańska, bo tak brzmi jej pełna nazwa (Veneranda Biblioteca Ambrosiana) w 1609 roku została udostępniona publiczności i stała się drugą w Europie, po oksfordzkiej, biblioteką publiczną. W 1625 kardynał Boromeusz założył tu akademię gromadzącą dzieła sztuki – zalążek Pinakoteki Ambrozjańskiej. Absolutna cisza, półmrok. aura tajemniczości, ranga zgromadzonych manuskryptów czynią bibliotekę miejscem niesamowitym nawet jak na Mediolan. Zwiedzaniu można oddawać się przez długie godziny, ja poświęciłam mu zaledwie popołudnie, więc z pewnością jeszcze tu wrócę.

Zbiory Pinakoteki i Biblioteki Ambrozjańskiej znalazły godną siebie oprawę w pięknych wnętrzach, do których prowadzą dwie klatki schodowe: monumentalna od strony głównego, reprezentacyjnego wejścia i druga, wewnętrzna z drobniuteńką mozaiką na przyokrąglonej ścianie przedstawiającą biblijną scenę, i zewnętrzne, arkadowe korytarze z galeriami rzeźb. Muzeum to jest niewielkie, ale zbiory bezcenne. Zwiedzałam je niespiesznie, z ogromną przyjemnością przebywając w tych niezwykle stylowych wnętrzach. Do znajdujących się na Piazza Pio XI Veneranda Biblioteca Ambrosiana i Pinacoteca Ambrosiana przylega Chiesa di San Sepolcro, wzniesiony na Piazza S. Sepolcro. Oba te obiekty zgrabnie łączą wątki Maurizio i Leonarda, którym poświęciłam tegoroczne zwiedzanie Mediolanu.





Dom Gucci
Ród Gucci, tak zresztą jak i da Vincich, wywodzi się nie z Lombardii, a Toskanii, zaś Mediolan pojawia się w życiorysach ich reprezentantów z czysto pragmatycznej przyczyny, jaką jest niewątpliwie perspektywa szybkiego awansu społecznego, rozwoju w najzamożniejszym regionie Italii. Toskańczycy, nazywani z przekąsem Francuzami Włoch, uważani są za wyniosłych i dumnych, ulepionych z innej gliny niż przyjaźni Emilijczycy, skąpi Liguryjczycy czy chaotyczni rzymianie. Ich przekonanie o własnej wyjątkowości wyraził jednym zdaniem Roberto Gucci: „Musimy być florentczykami, skoro jesteśmy, kim jesteśmy!”.

Film „Gucci” i książka Sary Gay Forden „Dom Gucci” skłoniły mnie do spaceru po Mediolanie śladami Maurizia – ostatniego z rodu kierującego modowym imperium stworzonym przez jego dziadka Guccio Gucciego. Ekscytująca historia życia Maurizia zakończyła się niczym w balladzie Adama Mickiewicza „Lilje” – „Zbrodnia to niesłychana. Pani zabija Pana”. Tyle tylko, że nie własnoręcznie, bo Patrizia Reggiani zleciła zabójstwo męża. Morderca oddał strzały, gdy Maurizio Gucci w poniedziałek 27 marca 1995 roku wbiegał po schodach do renesansowego palazzo przy Via Palestro 20, na parterze którego mieściły się biura jego firmy. Mieszkał zaś z partnerka Paolą Franchi dosłownie za rogiem, przy Corso Venezia 38, w ogromnym, trzypoziomowym apartamencie o powierzchni 1200 m kw., znajdującym się w dziewiętnastowiecznym palazzo. Remont i urządzanie tego mieszkania zajęły dwa lata i kosztowały kilka milionów dolarów, a sam czynsz najmu wynosił, pod koniec ubiegłego wieku, rocznie 250 tys. dolarów. Mimo usilnych starań wielu magazynów wnętrzarskich nigdy nie ukazały się jego zdjęcia. A byłoby co oglądać, bo Maurizio wysublimowane poczucie piękna odziedziczył po ojcu Rodolfie, aktorze i biznesmenie, sam zaś obdarzony jeszcze większą fantazją i porównywalnym szykiem, urządzając apartament pozwalał sobie na najkosztowniejsze fanaberie, np. boazerie zdobiące ongiś ściany rezydencji króla Włoch Wiktora Emanuela Sabaudzkiego zakupione za niebotyczne pieniądze na aukcji we Francji. Oba budynki położone są w pobliżu pięknego, rozległego Giardini Pubblici Indro Montanelli, założonego w latach 1783-1786 przez architekta G. Puermariniego. Widok z okien biura i apartamentu na kojącą oczy ścianę zieleni z pewnością nie był więc przypadkowy.


Przed przeprowadzeniem się na Corso Venezia 38 Maurizio Gucci mieszkał w małej kawalerce marmurowego palazzo przy urokliwym i cichym, choć położonym w samym sercu Mediolanu, osiemnastowiecznym piazza Belgioioso. Plac ten otaczają minimalistyczne w formie architektonicznej pałace, których surowość przełamuje umieszczona w centralnym punkcie rzeźba przedstawiająca pisarkę i dziennikarkę, księżnę Cristinę Trivulzio Belgiojoso, słynącą z nadzwyczajnej urody, determinacji w staraniach o niepodległość Włoch i szerokich koneksji w świecie kultury, w tym znajomości z Fryderykiem Chopinem, o czym dowiedziałam się, zwiedzając warszawskie muzeum kompozytora . W kawalerce tej, a nie imponującym apartamencie przy Corso Venezia, Maurizio i Paola przeżyli swe najszczęśliwsze chwile.


Małżeństwo Maurizia Gucci i Patrizzi Reggiani zostało zawarte 28.10.1972 w Chiesa di San Sepolcro, znajdującym się przy maleńkim placu o tej samej nazwie, przylegajacym do Biblioteki Ambrozjańskiej. Kościół ufundowano w 1030 r. i do czasów nam współczesnych jego bryła zachowała surowy charakter zamierzchłego średniowiecza. Natomiast wnętrze! Oniemiałam z zachwytu, bo kontrast okazał się obezwładniający. Klaustrofobiczne wręcz, jak na kościelne możliwości, z delikatnymi w formie i kolorach zdobieniami, urok zawdzięcza też światłu, wpadającemu przez niewielkie, witrażowe okna przy wejściu. Trzeba zobaczyć je w słoneczne popołudnie, gdy rzucają kolorowe cienie na ołtarz w bocznej kaplicy po prawej stronie od głównych drzwi. Wyjątkowe miejsce na wyjątkową uroczystość.





Burzliwego w końcowej fazie związku małżonków Gucci dla Patrizzi nie zakończył bynajmniej równie burzliwy rozwód, którego nigdy nie zaakceptowała. Z uporem, choć nie mogła już zgodnie z włoskim prawem używać nazwiska męża, mówiła o sobie „Gucci”. Zatrudniła detektywów śledzących każdy krok Maurizia, nie przepuściła żadnej okazji, by z prawdziwie włoskim temperamentem obrzucać go inwektywami. I niezmiennie, przyzwyczajona do niewyobrażalnego bogactwa, twierdziła, że „woli płakać w rolls royce’ie, niż śmiać się na rowerze”. 4.04.1995 w bazylice di San Carlo al Corso przy Piazza S. Carlo odbyły się uroczystości pogrzebowe Maurizio Gucciego. Na tę tragiczna okazję rodzina wybrała reprezentacyjne miejsce w sercu miasta i kościół oszałamiający ilością kolumn. Wielowątkowe śledztwo w sprawie zabójstwa przyniosło efekt w postaci aresztowania byłej żony Maurizia prawie dwa lata później, bo 31 stycznia 1997 roku. A wystarczyło spojrzeć na zdjęcia z pogrzebu. Patrizia może wprost na nich się nie uśmiecha, ale też w żadnym wypadku nie smuci i wygląda raczej na zadowoloną. Historia firmy należącej przez trzy pokolenia do jednej rodziny zakończyła się równie smutno – jej przejęciem przez konkurencję. Spacerując śladami Maurizio Gucciego zauważyłam, że związane z nim miejsca, nawet ulubiona restauracja Savini w Galerii Wiktora Emanuela II, położone są w bardzo bliskim sąsiedztwie, w zasięgu pieszego dystansu, w prestiżowej lokalizacji, w samym centrum miasta. I wszystkie, bez wyjątku są piękne.


Słodko i kolorowo
8 marca Włosi tradycyjnie obdarowują panie gałązkami mimozy kwitnącymi na żółto gronami maleńkich, pierzastych kuleczek. Tylko tego dnia w cukierniach pojawiają się tarty, ciastka, torciki, których dekoracje inspirowane są żółtymi kuleczkami, również w mojej ulubionej mediolańskiej Pasticceria Marchiesi, (Via Monte Napoleone, 9) działającej od dwustu lat. W cukierni tej do kawy podaje się niewielkie herbatniki (najlepsze, moim zdaniem, z pistacjową posypką i korzenne, tak kruche, że trudno je donieść w całości do ust).






Mam jeszcze jeden ulubiony słodki adres, starszą o 5 lat od Pasticceria Marchiesi, a więc ponadwustuletnią, Pasticceria Cova (Via Montenapoleone, 8), która wiedzie prym wśród mediolańskich cukierni wystrojem witryn. Teraz przyciąga wzrok dekoracjami wielkanocnymi w pastelowych kolorach.




Natomiast co do kwiatów, siły mimozowej tradycji nie udało się przełamać nawet jaskrom, które właśnie robią furorę, wypierając powoli eustomę. W kolorach od pomarańczowego przez fuksję po amarant, od kości słoniowej po blady róż. Jako jeden z wielu rodzajów kwiatów w kompozycjach mieszanych lub w monochromatycznych bukietach. I zawsze zachwycające. A róże – cóż, niezależnie od mody mogą liczyć na swych wiernych wielbicieli.



Natomiast na ulicach już kwitną magnolie, wiśnie, forsycje. Włoska wiosna o jakiś miesiąc wyprzedza naszą.

Błyszcząco i pachnąco
Moje tegoroczne odkrycia w kategorii zakupy ograniczyły się do biżuterii, perfum i tkanin. Sklep jubilerski J. Riviére (Via Brere 2) oferuje ultranowoczesne wykorzystanie kamieni, o których istnieniu w projektowaniu biżuterii dawno już zapomniano. Lapis lazuli, malachit, koral. Kto dziś o nich jeszcze pamięta? Jedyna wada – upiornie wysokie ceny, za pierścionek trzeba zapłacić ok. 2500 euro.


Jako ciekawostkę uznałam biżuterię w maleńkim butiku przy Via Santo Spirito. To dla odmiany miejsce z włoską klasyką w sztuce jubilerskiej. Bogactwo zdobień, szokująca obfitość kształtów, inspiracje światem roślin i zwierząt, nieumiarkowanie w połączeniach kolorów. Nie nosiłabym, ale podziwiam kunszt i fantazję.

Przy Via Brere, tyle że pod nr 4, pachnie The Merchant of Venice – Milano Boutique. Ceny umiarkowane, świetna jakość perfum zamkniętych we flakonach z barwionego szkła przewiązanych jedwabnymi sznureczkami z chwościkami, stylowe wnętrze i obsługująca w tym ulotnym królestwie przemiła sprzedawczyni. Choćby dla niej trzeba tu zaglądnąć.

Jeśli jest się wyjątkową szczęściarą i jakimś nadzwyczajnym zrządzeniem losu zna dobrą krawcową, to ten adres jest strzałem w dziesiątkę. Za rogiem Teatro alla Scala, przy Via Giuseppe Verdi, sprzedawane są tkaniny z ostatnich kolekcji wielkich projektantów. Niestety, trzeba za nie słono zapłacić, średnio 400-500 euro za metr. Ale w końcu w kreacji Elli Saaba nie chodzi się po ziemniaki.


Radość, którą zawsze sprawia mi przyjazd do Mediolanu w tym roku oczywiście zaburzyła wojna. W stolicy światowej mody protestuje się przeciwko niej m.in. zakładając na przykład antywojenny płaszcz.
