Europa. Portugalia. Fado, korek i pasteis de belem 27.07-10.08.2014

W ostatnim październiku XX wieku wybrałam się do Brazylii i wtedy też bez pamięci pokochałam najwdzięczniejszy muzycznie, przynajmniej moim zdaniem, język wieży Babel – czyli portugalski. Idealnie brzmiały mi w uszach samby śpiewane przez Rosę Passos, Emilio, Antonio Carlosa Jobima, Astrud Gilberto. Potem odkryłam pieśni fado, co zawdzięczam niedzielnym audycjom „Siesta” prowadzonym przez Marcina Kydryńskiego w niezapomnianej radiowej Trójce, i oczywiście Marizę, której jestem wielką fanką, Fascynacja fado, nazywanym też portugalskim bluesem, zawiodła mnie w końcu do kraju pochodzenia muzyki duszy.

Nie musiałam nawet specjalnie się wysilać, planując program podróży, gdyż zrobili to za mnie autorzy „Praktycznego przewodnika Portugalia” wydawnictwa Pascal. Przed laty miałam okazję poznać jego założycieli: Tomka Kolbusza i Piotra Wilama. Historię ich wizjonerskich pomysłów biznesowych przerwała tragiczna śmierć Kolbusza. Przewodniki Pascala na szczęście pozostały, a ten z którego skorzystałam (prawdziwy biały kruk, rok wydania 2011) zawiera wkładkę z mapą i listą najważniejszych miejsc wartych odwiedzenia, która idealnie sprawdziła się na miejscu.

Odległość z Polski do Portugalii zachęca do pokonania jej samolotem, choćby, jak było to w moim przypadku, z dłuższą przerwą w Brukseli. W unijnej stolicy zdążyłam zjeść frytki, popchnąć je czekoladkami Leonidas, rzucić okiem na brukselski rynek ozdobiony latem pięknymi kwietnikami i odstać gigantyczną kolejkę do Manneken pisa.

Lizbona

Wynajęcie samochodu w Portugalii, co zdecydowanie ułatwia przemieszczanie się po tym rozległym kraju, nie stanowi żadnej trudności i jest zachęcająco niedrogie. Formalności w wypożyczalni Hertz na lotnisku da Portela w Lizbonie załatwia się błyskawicznie, a przejazd do miasta trwa ledwie chwilkę, bo lotnisko znajduje się raptem 7 km od centrum.

Lizbona swój złoty czas zawdzięczała oczywiście podbojowi zamorskich terytoriów, co z pewnością nie przynosi jej chluby. Nadal zachowały się ślady jej świetności z tego okresu, teraz mocno już przykurzone. Obecnie miasto kojarzy się raczej ze stromymi uliczkami, po których jeżdżą tak charakterystyczne dla Lizbony żółte tramwaje, niż ekspansywnym kolonializmem i ludobójstwem, zaś jego położenie – na wzgórzach, nad rzeką Tag i Oceanem Atlantyckim – gwarantuje fantastyczne widoki.

Najstarszą część Lizbony, Alfamę, założyli Maurowie, z ich też języka wywodzi się nazwa tej dzielnicy (al-hama oznacza po arabsku „łaźnia”, „źródło”). Obowiązkowym punktem programu zwiedzania tej części miasta jest oczywiście przejażdżka słynną „28”-ką, czyli ikonicznym pojazdem Lizbony – tramwajem. Próżno w nim jednak szukać lizbończyków, bo wypełnia go głównie różnojęzyczny tłum.

Spacerując krętymi uliczkami, pieśni fado wysłuchałam wcześniej w renomowanej tawernie – muzycznie było to niebo, ale kulinarnie komercyjne piekło, szukałam odpowiedniego miejsca na kolacyjny przystanek. Przez absolutny przypadek, wiedziona gwarem dobywającym się z piwnicy, trafiłam do prowadzonej w niej domowej restauracji. Przy jednym, długim stole, łokieć łokieć z sąsiadem, siedziało tam już całkiem sporo osób, które zobaczywszy kolejnego głodnego bez słowa protestu poprzesuwały się, zapraszając, bym do nich dołączyła. Jedzenie serwowała szefowa tego przybytku, nie tolerująca resztek na talerzach gości – stała nade mną dopóki nie skończyłam ostatniego z kilku dań, które smakowały jakby gotował je kucharz z wieloma gwiazdami Michelin. I dopiero wtedy, gdy pochłonęłam ostatni okruszek, z satysfakcją przybiła mi piątkę. Gwarno, tłoczno, smakowicie i śpiewnie (lizbończycy chętnie i pięknie śpiewają podczas biesiad), ale chyba nie do powtórzenia. Bo adres zapomniałam sobie zapisać i następnego wieczoru, mimo starań i błądzenia w okolicy, nie udało mi się już pod niego trafić.

Słuchanie fado w renomowanych lokalach, teoretycznie bezpłatne, wiąże się z koniecznością zamówienia choćby najskromniejszego dania za zupełnie nieskromną cenę, i oczywiście wina, za – dla odmiany – akceptowalną. Tawern zasługujących na uwagę jest wiele: Adega Machado, Adega do Ribatejo, Senhor Vinho (bodaj najdroższa), Clube de Fado, Taverna de Juliao. Mam jednak wrażenie, że z powodzeniem można zdać się na przypadkowy wybór, dokonując przy okazji niespodziewanego odkrycia. Sprawdzi się w takim przypadku stara zasada, że tam, gdzie swe kroki kierują tubylcy jest zawsze najlepiej.

Podmiejską dzielnicę Lizbony – Belem po prostu trzeba zobaczyć. Położona jest niespełna 3 km od centrum, ma dogodne połączenia komunikacyjne: tramwajem nr 15 lub autobusem. Dawniej mieścił się tutaj port Restelo, z którego konkwistadorzy wyruszali na podbój nowego świata, stąd np. w 1497 r. rozpoczął podróż do Indii Vasco da Gama, więc choćby dla nadoceanicznego położenia warto tu przyjechać (dojazd autobusem czy tramwajem przy okazji pozwala nieco przyjrzeć się miastu). Poza tym jeśli skosztować słodkich do bólu zębów flagowych ciasteczek pasteis de belem, to oczywiście u źródeł, w jednej z ciastkarni o ścianach wyłożonych błyszczącymi, szafirowymi płytkami azulejos, . Miejscowy cukierniczy specjał to nic innego jak babeczki z francuskiego ciasta z waniliowym budyniem, bardzo tłuste i bardzo słodkie. By ich skosztować wcale nie trzeba zresztą wybierać się do Portugalii, wystarczy do Cafe Lisboa w Krakowie przy Dolnych Młynów 3/4, nie ustępują ani o krok portugalskim.

Natomiast klasztoru Hieronimitów nie mogę z niczym porównać, ale też taki cud architektury powstał tylko jeden i uważa się go za perełkę stylu manuelińskiego (od imienia króla Manuela), swoistej mieszanki gotyku i renesansu. 300 m koronkowej fasady z białego jak śnieg wapienia, zachwycające ogrody, a wewnątrz krypty ze szczątkami najwybitniejszych Portugalczyków. Spoczywa w nich również rzeczony król Manuel Szczęśliwy, zwany też Wielkim, za panowania którego rozwijał się ten styl w architekturze. Trzy żony, dwanaścioro dzieci i ambicje zjednoczenia iberyjskich monarchii pod portugalskim berłem, a przy okazji finansowanie wypraw geograficznych, wspieranie rozwoju portugalskiego imperium handlowego, sponsorowanie artystów i uczonych, reforma prawodawstwa. I jedna za drugą budowa koronkowych królewskich budynków wznoszonych oczywiście w stylu manuelińskim – Wielki to był król i Szczęśliwy, że uczynił ze swej ojczyzny kraj mlekiem i miodem płynący. W poniedziałki muzea, w tym również Klasztor Hieronimitów, są niestety nieczynne,

Z klasztoru tylko kilka chwil spaceru nadmorskim deptakiem i oczom ukazuje się kolejny symbol Lizbony – pochodząca z 1520r. Torre de Belem, militarna budowla położona u ujścia Tagu do oceanu. Wieżę zdobią strażnice stylizowane na arabskie, blanki, a zadaniem dla ambitnych może okazać się odnalezienie na jej fasadzie najstarszego w Europie rzeźbiarskiego przedstawienia nosorożca. W blisko 40-stopniowym upale tego zadania nie udało mi się wykonać. Turyści mogą zwiedzać fort w niewielkich grupach, godziny otwarcia też są ograniczone, więc przed wejściem stoi dosyć długa kolejka chętnych.

W Belem koniecznie należy zatrzymać się w jednej z tawern, by skosztować najlepszego pod słońcem okonia morskiego i sardynek, a właściwie sardynkowych chipsów. Ryby są tutaj tak świeże i smaczne, jak chyba nigdzie indziej w Europie. Podczas spaceru po tej dzielnicy uwagę zwraca pomnik odkryć geograficznych i ciekawe architektonicznie Centrum Kultury Belem (Praca do Imperio) z fasadą pokrytą matowionym marmurem i szpalerem starych drzew oliwkowych prowadzącym do wejścia.

Założony prawie półtora wieku temu ogród botaniczny (R. de Escola Politecnica 56 58) uratował mnie przed udarem słonecznym. Wchodząc do ogrodu z rozgrzanej jak piekarnik, gwarnej ulicy, miałam wrażenie, jakbym znalazła się w innym świecie. 4 ha cienia, ciszy i upojnego relaksu.

Cień i ciszę ma w ofercie, prócz imponujących zbiorów w tym malarstwa impresjonistycznego, wybitne Muzeum Calouste Gulbenkiana. 6000 eksponatów, ogród okalający muzeum – można się tu bezpiecznie zaszyć na całe upalne popołudnie.

Tym, z czym pewnie już na zawsze będę kojarzyć Lizbonę są lody i kawa, najlepsze podawane w kawiarniach przy największym i najbardziej reprezentacyjnym placu Praca do Comercio w dzielnicy Baixa. Zniszczona czasie gigantycznego trzęsienia ziemi w 1755r. nie przypomina w niczym starych kwartałów Lizbony, gdyż jej zabudowa reprezentuje styl późniejszy – klasycystyczny.

Sintra

Okolice Lizbony są równie atrakcyjne jak ona sama, a do Sintry można dojechać w parę chwil również środkami miejskiej komunikacji. Położone w wąwozach i otoczone górami Sierra da Sintra odwieczne letnisko tonie w zieleni. Latem dominują gigantyczne hortensje, których kwiaty w przeróżnych kolorach, od bieli, bladego różu, przez niebieski aż do koloru wina marsala, mają wielkość piłki do koszykówki. W rozgrywkach na hortensje z Sintrą mogłyby w Europie konkurować ewentualnie miasteczka Normandii, ale przegrają, i Nagasaki, ale tam wrażenie robi mnogość gatunków tych krzewów i różnorodność kwiatów, a nie ich wielkość.

Sintra warta jest grzechu również z uwagi na piękną architekturę: nadal zamieszkałe letnie rezydencje oraz prawdziwą perełkę – Palacio Nacional z dwoma górującymi nad okolicą potężnymi, białymi kominami. Zwiedzanie pałacu trzeba rozpocząć od jego tyłów (przejście z prawej strony) dla skomplikowanej bryły obiektu i imponującego widoku na miasto-ogród. Napięcie rośnie z chwilą wejścia do pałacowych wnętrz – istnej parady wspaniałości. Sala Łabędzi z wizerunkami tych ptaków na plafonie, Sala Srok, z aluzją do plotkarstwa dam na dworze Jana I Dobrego (lub, jak kto woli, Wielkiego), ponoć srok jest tyle właśnie, ile dam dworu miał ten król, bastard i protoplasta renesansowego rodu Aviz. A jest jeszcze Sala Syren, kaplica z bogato rzeźbionym stropem z XIV w. i Sala Herbów, z siedemdziesięcioma kasetonami na suficie i ścianami pokrytymi XVII-wiecznymi, biało-szafirowymi płytkami azulejos. Jeszcze starsze, bo z początków wieku XVI, pokrywają ściany Sali Arabskiej.

I wreszcie ogromna kuchnia, ze stołami do pracy, przy których jednocześnie mógł uwijać się cały sztab kucharek, paleniskami wielkości boiska i całą masą kuchennych gadżetów.

W Sintrze nocowałam w B&B Sintra Quinta das Murtas (R. Eduardo Van Zeller 4) mieszczącym się w XIX-wiecznym pałacu otoczonym pięknym ogrodem, z obłędnym widokiem na miasto i fragment murów obronnych ze świetnie zachowana basztą. Nie wszystkim budynkom Sintry udało się uniknąć nadszarpnięcia zębem czasu, co jednak ma też swój urok i buduje niepowtarzalną atmosferę tego miejsca.

Obidos

Po królewskim śniadaniu wyruszyłam do miasteczka Obidos. Droga wiedzie przez liczne korkowe gaje. Nie mogę pogodzić się z tym, że naturalny korek wypierają imitujące go plastikowe „zatyczki” lub co jeszcze gorsze – zakrętki. Bo jak przy takim sposobie zamykania butelek można powiedzieć o winie, że jest korkowe? W ojczyźnie korkowców likier ginginha (zaparzane w alkoholu jagody ginja, z dodatkiem cukru, goździków, cynamonu) też się korkuje, a podaje w czekoladowych czarkach z dodatkiem owoców na dnie.

Obidos uważane za jedno z najpiękniejszych miast Portugalii okala świetnie zachowany pierścień murów obronnych, po których, na wysokości ok. 10. m, można spacerować. W 1282r. król Dionizy I podarował miasteczko w prezencie ślubnym małżonce, królowej Izabeli. Jeszcze w XV w. leżało ono nad oceaniczną zatoką, ale zamulenie spowodowało jej wypłycenie i powstanie zarośniętego jeziora Lagoa de Obidos. Miasteczko pozbawione dostępu do oceanu zatrzymało się wtedy w rozwoju i dzięki temu do czasów nam współczesnych zachowało średniowieczny charakter – z niewysoką zabudową i labiryntem brukowanych, wąziutkich uliczek.

Wieczorem starówka w Obidos serwuje gościom liczne atrakcje: piękne oświetlenie murów, koncerty (wysłuchałam fantastycznego recitalu chopinowskiego w wykonaniu Margarity Nuller) i oczywiście kulinarne, bo nie brak tu świetnych, maleńkich tawern serwujących lokalne dania. Polędwicę z wiśniami w Capinha d’Obidos (Rua Direita Galeria casa do Pelourinho) zapamiętam do końca życia. Podobnie zresztą jak nocleg w urokliwym pensjonacie Casal da Eiru Brance (Largo dos Amorins).

Alcobaca

Pół godziny jazdy samochodem i zaledwie 26 km od Obidos leży Alcobaca z ogromnym placem w centralnym punkcie , wspaniałym, ufundowanym w 1153r. opactwem Cystersów i kompletnie pozbawioną jakichkolwiek zdobień strzelistą, gotycką katedrą. Dzięki powstaniu tutejszego opactwa Stolica Apostolska oficjalnie uznała Portugalię za niezależne królestwo.

W klasztorze, sądząc po rozmiarach i wyposażeniu kuchni, musiały odbywać się gigantyczne biesiady. Pod dwoma potężnymi kominami, sięgającymi wysoko ponad dach klasztoru, umieszczono paleniska i ruszty, na których jednocześnie mogło się kręcić 7. dorodnych wołów. Ryby odławiano z górskiego potoku płynącego przez teren opactwa. Obżarstwo stało się w tym miejscu sportem tak popularnym, że w końcu zamontowano specjalne wąskie drzwi, przez które, bokiem, przeciskali się ojczulkowie. Negatywny wynik testu drzwi powodował obligatoryjną dietę odchudzającą dla nieszczęśnika obdarzonego zbyt dużym brzuchem. Powrót do wesołej kompanii następował z chwilą przejścia przez to swoiste ucho igielne i zabawa rozpoczynała się od nowa. Że też nikt nie wpadł na pomysł, by tak przetestować pasibrzuchy z polskiego episkopatu…

Evora

Kręta, górska droga wśród gajów korkowych stopniowo ustępujących miejsca winnicom i uprawom przedziwnej rośliny, chyba pastewnej, której nazwy nie udało mi się ustalić, wiedzie do Evory. I tu kolejna niespodzianka, bo w Evorze jest absolutnie wszystko – zabytki sięgające 2 tys. lat i młodsze, parki, ogrody, akwedukt i najlepsze w Portugalii steki.

Historia tego czarownego miasta sięga czasów rzymskich. Z tego okresu pochodzą pozostałości najstarszej na całym Półwyspie Iberyjskim rzymskiej świątyni Templo Romano (Largo do Conde Vila Flor), popularnie nazywanej, aczkolwiek prawdopodobnie błędnie, świątynią bogini Diany. W rzeczywistości wzniesiono ją na cześć Oktawiana Augusta w I w. n.e.

Ilość kościołów z różnych okresów wręcz przytłacza, bo rezydujący tu przedstawiciele rodu Melo nie szczędzili pieniędzy, by zapewnić sobie wiekuiste zbawienie i szczodrze przeznaczali je na kościelne zbytki. Dla wielbicieli horrorów Evora oferuje kryptę Capela Dos Ossos z czaszkami i kośćmi kilku tysięcy osób wmurowanymi w ściany, znajdującą się na tyłach kościoła św. Franciszka.

W miejscowej gotyckiej katedrze znajduje się obraz o unikalnej tematyce, noszący tytuł „Narodziny dziewicy”, autorstwa Diego de Contreirasa. A nie brak też atrakcji cywilnych, wśród których na uwagę zasługuje zwłaszcza Palacio dos Duques de Cadaval z portretami rodu Milo i pięknie utrzymanym ogrodem.

Kuchnia portugalska jest bardzo różnorodna, można w niej znaleźć specjały zarówno z wody jak i z ziemi. Evora przoduje w ziemi, a restauracja Pipa Roza (Alcarcova de Baixo 19) w stekach. Można się nie wysilać, przeglądając menu, bo i tak na mięchu się skończy. Do tego fenomenalne lokalne wina (Cartuxa!), genialne sery i… nie chce się stąd wyjeżdżać.

Vila Vicosa

Plan podróży jest jednak nieubłagany, więc po drodze jeszcze tylko zwiedzanie pałacu rodu Braganca w Vila Vicosa (Paco Ducal). Ogromna rezydencja sprawiająca wrażenie jakby jeszcze wczoraj po 200-metrowej kuchni naszpikowanej miedzianymi garnkami brytfannami, rondelkami, patelniami kręciło się sześć kucharek. Ród rządził Portugalią prawie 300 lat, co jest swoistym rekordem w historii Europy, a że czynił to nad wyraz skutecznie, doskonale widać także w tej rezydencji.

Przylądek św. Wincentego

Na wcinającym się w Atlantyk Przylądku Św. Wincentego, najbardziej wysuniętej na południowy zachód części Europy kontynentalnej, wciąż wieją silne wiatry, ale widoki z wysokiego klifu są warte choćby arktycznego chłodu. Do punktu widokowego i sąsiadującej z nim latarni morskiej prowadzi długi, pieszy trakt, więc kurtka z ochronną warstwą przeciwwiatrową nie zawadzi. Podobnie jak ostrożność i przestrzeganie zakazu zbliżania się do krawędzi klifu poza rozpiętą linę wyznaczającą dopuszczalne granice zwiedzania. I nie ma w tym żadnej przesady, gdyż wkrótce po mojej bytności na przylądku polskie małżeństwo zbagatelizowało obowiązujące zasady i utonęło wraz z oderwanym fragmentem klifu.

Planując wypoczynek w tej części Portugalii można swe oczy skierować na dwie urokliwe miejscowości: Salemę i Luz, a szczególnie ten ostatni, bo nazwa nad wyraz udatnie oddaje rzeczywistość.

Monsaraz

Po drodze z Przylądka Św. Wincentego do Albufeiry obowiązkowo trzeba zatrzymać się choć na popołudnie w widocznym z daleka, bieluchnym Monsaraz. Położone na wzgórzu nad rozległą równiną, z widokami na jezioro (tu czar trochę pryska – bo sztuczne) i równiutkie rządki winorośli w okolicznych winnicach, z labiryntem wąziutkich uliczek, przy których przycupnęły białe domki tonące w kwiatach Monsaraz zrobiło na mnie oszałamiające wrażenie. Założone w starożytności przez wiele lat pozostawało we władaniu Maurów, a w 1167 podbił je Gerard Nieustraszony. Król Dionizy I w XIII w. zbudował tu zamek i mury obronne, które przetrwały do czasów współczesnych.

Jeśli chce się coś zjeść, to koniecznie na tarasie jednej z kilkustolikowych restauracji, w których zwykle obowiązuje jedynie menu dnia. Ale karmią tu wybornie, więc skromny wybór jest wręcz zaletą, bo nie trzeba długo się zastanawiać. Zresztą zauważyłam, że dania dnia są najlepszymi w ofercie wielu odwiedzanych przeze mnie restauracji.

Cromeleque Xerez

2 km od Monsaraz i 6 tys lat temu powstało jedno ze stanowisk megalitycznych Portugalii – Cromeleque Xerez. Było to celtyckie miejsce obrzędowe kultu płodności, na co wskazują menhiry – głazy zaostrzone u góry i pionowo ustawione, o fallicznym kształcie.

Olhos de Aqua

Moje dolce farniente w Portugalii spędzałam w dwóch różnych miejscach. Pierwsze z nich, czyli Quinto do Mel (Caminho do Banco, 8200-380 Olhos de Agua) było strzałem w dziesiątkę. A w zasadzie w kameralny, kilkupokojowy, komfortowy pensjonat położony w ogrodzie z basenem. Nawet spora odległość od plaży nie zachwiała mojej sympatii dla tego miejsca.

Albufeira

W następnym, czyli Sao Rafael Atlantico w Albufeirze (Sesmarias 8200-917 Albufeira) już tak różowo nie było, bo i nie mogło, skoro zamieszkałam w hotelowym kołchozie. Takich miejsc staram się unikać jak ognia, ale czasem nie ma wyboru, gdy ląduje się w czymś w stylu Kołobrzegu w szczycie letniego sezonu. Hotel był tak podobny do innych położonych w sąsiedztwie, że kiedyś pomyliłam się i weszłam na obcy teren. Zanim się zorientowałam, przeżyłam horror, bo znalazłam się przypadkowo w odizolowanej części. Przez ogromne okna w korytarzu widziałam ludzi na wewnętrznym trawniku, basen, ale nie mogłam znaleźć otwartych drzwi. Z ataku paniki wybawił mnie recepcjonista, który pewnie obserwował na monitoringu jak szamocąc się, usiłuję znaleźć wyjście.

Ocean w Albufeirze jest zimny, ale dzikie plaże rekompensują niską temperaturę wody. Ogólnie dostępne zaś pękają w szwach od tłumów plażowiczów. Podobnie zresztą jak restauracje, więc trzeba nieco wysiłku, by znaleźć coś zacisznego, z dobrą kuchnią, ładnym widokiem na ocean. Takie kryteria bez wątpienia spełnia Praia Grande (Caminho da Praia Grande, Sao Rafael 8200-669 Albufeira), w której Filomena Oliveira i Eduardo Alexandre serwują doskonałe dania z wody. Świeże ryby i owoce morza zyskują tu dodatkowy blask dzięki rozmaitym sosom, których nazw nawet nie usiłowałam spamiętać, a do dopasowania których do poszczególnych dań właściciele przywiązują ogromną wagę. Do tego kieliszek schłodzonego wina musującego Murghaneira i… esta tudo bem!

Podróż do Portugalii, o której od dawna marzyłam, okazała się wielką przyjemnością. Kulinaria. krajobrazy, życzliwość ludzi, zabytkowa architektura, łatwość przemieszczania się i niewygórowane ceny – na wakacje nie potrzeba niczego więcej. I jeszcze, tak na zakończenie specjalnie dla mnie – miłośniczki tego rodzaju obiektów – olśniewająca konstrukcja 17-kilomerowego mostu Vasco da Gamy, spinającego brzegi Tagu.

Język portugalski, którego brzmienie tak doskonale wpisuje się w śpiewane nuty, powstał podobno, gdy rodzice Włosi wysłali swego syna do Hiszpanii, by tam nauczył się francuskiego. Taka właśnie jest Portugalia – istny tygiel kolorów, zapachów i smaków.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Wszystkie komentarze
0
Would love your thoughts, please comment.x