
21 wrz Europa. Polska. Warszawa. Muzealnie i teatralnie 13-17.09.2021
Muzeum Narodowe i Anna Bilińska
Z dużą przyjemnością odwiedzam od pewnego czasu Warszawę, bo nie dosyć, że stolica pięknieje z każdym rokiem, to zapewnia mnóstwo atrakcji kulturalnych, o których w Krakowie mogę jedynie pomarzyć. Tym razem plan miałam niezwykle napięty jak na pięciodniowy pobyt: dwa spektakle teatralne i trzy wystawy. Pierwsza z nich, w Muzeum Narodowym, prezentująca prace Anny Bilińskiej rzuciła mnie na kolana. W najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczałam, że ktoś mógłby stanowić konkurencję dla Boznańskiej czy Muter, a tu taka wspaniała niespodzianka! Wystawa prezentuje prace, o których mogą śnić kolekcjonerzy, tak z uwagi na rzadkość występowania dzieł, jak ich wysublimowane, delikatne piękno. Malarka żyła zaledwie 39 lat, więc jej twórczy dorobek nie jest zbyt obszerny, np. z 3. udokumentowanych martwych natur ocalała zaledwie jedna – przedstawiająca kolorowe maki w wazonie, ale w tak krótkim czasie namalowała wiele wysoko ocenianych i nagradzanych za jej życia obrazów, głównie portretów, choć i pejzażystką była świetną. Fantastyczne wyczucie koloru, bardzo dobra technika, wreszcie tematyka prac – wystawę ogląda się z ogromną przyjemnością. Jej uzupełnieniem może być książka poświęcona dwustu polskim artystkom, w tym Annie Bilińskiej-Bohdanowiczowej, które zmuszone brakiem możliwości rozwoju kariery w kraju w II połowie XIX w. tworzyły w Paryżu. Napisała ją Sylwia Zientek, a nosi tytuł „Polki na Montparnassie”. Wystawę w Muzeum Narodowym przygotowano z wielką starannością, zaaranżowano nawet jedno z pomieszczeń na pracownię malarską z epoki. Jedynym mankamentem jest niewłaściwe oświetlenie sal, rzucające głęboki cień zacierający skutecznie górną część prac. Można go jednak śmiało wybaczyć, bo kurator wystawy wykonał kawał solidnej pracy, organizując przedsięwzięcie na niespotykaną w polskim muzealnictwie skalę. Wychodząc z muzeum, wciąż pod wrażeniem twórczości kobiety, stanęła mi przed oczami Irena Kwiatkowska, śpiewająca arię z „Halki” w odcinku „Wizyta starszej pani” serialu wszech czasów Jerzego Gruzy „Wojna domowa”. Dziedziniec i mury od blisko 60. lat, gdy kręcono film, nie zmieniły się ani na jotę. Podobnie zresztą jak bloki przy ul. Senatorskiej będące miejscem zamieszkania rodzin Jankowskich i Kamińskich.







Rembrandt w Zamku Królewskim
Na Zamku Królewskim urządzono z kolei wystawę „Świat Rembrandta. Artyści. Mieszczanie. Odkrywcy.”, do której podeszłam z pewną nonszalancją po niedawnej wystawie Cranacha na Wawelu, gdyż zaprezentowano wówczas raptem 5 obrazów. I niepotrzebnie, bo „Rembrandt” jest dla odmiany bardzo bogaty, ekspozycję malarstwa szkoły flamandzkiej i przedmiotów codziennego użytku, książek przygotowano z wielkim rozmachem, więc na zapoznanie się, z nimi trzeba przeznaczyć kilka godzin. Flandria w czasach Rembrandta była artystyczną potęgą, samych obrazów powstawało wówczas ok. 100 tys. rocznie, obecnie wydaje się to ilością wręcz niewyobrażalną, Bogacący się wówczas na potęgę mieszczanie i rzemieślnicy na szczęście gremialnie inwestowali pieniądze w dzieła sztuki, więc artyści z radością odpowiadali na potrzeby rynku. Eksponaty zaprezentowane w Zamku Królewskim, pochodzące głównie z muzealnych zbiorów, opatrzone zostały krótkimi komentarzami, ułatwiając zwiedzającym zrozumienie idei wystawy.


Sasnal w Polin
Muzeum, które regularnie odwiedzam, będąc w Warszawie, niezmiennie oszołomiona jego fantastyczną architekturą w skandynawskim stylu – Polin – w tym roku zorganizowało wystawę czasową malarstwa Wilhelma Sasnala, najdroższego obecnie polskiego artysty. Robi ona wstrząsające wrażenie, a nosi niewinny tytuł „Taki pejzaż”. Poświęcona jest tematyce antysemityzmu w Polsce, więc lekko być nie może. Kolorystyka prac, z dominującą czarnią i bielą, również nie nastraja optymistycznie, jeśli zaś zważyć, że nasz grzech narodowy wziął na tapet uznany i poważany w świecie twórca, ciężar staje się nieznośny. Może nie jest to malarstwo, które chciałabym koniecznie mieć na ścianie, choć muszę przyznać, że obraz z jabłkami bardzo mi się podobał, to jego twórcę niezmiernie szanuję za niezgodę na nacjonalizm, antysemityzm i homofobię. Podjęcie zaś tak trudnej tematyki, całkowicie pomijanej we współczesnym malarstwie, uważam za szlachetne bohaterstwo.



Ubolewam, że Kraków nękany od lat nieudolnością dyrektorów i wojenkami między artystami nie ma obecnie nic dobrego do powiedzenia ze scen teatralnych. Słaby repertuar i takie też wykonania skutecznie odstręczają widzów. Do teatru jeżdżę albo do Katowic, albo do Warszawy, która i tym razem mnie nie zawiodła. W Ateneum obejrzałam „Ławę przysięgłych”. Z podziwem obserwowałam grę nieznanej mi dotąd aktorki Katarzyny Łochowskiej w roli manierycznej Sklepikarki i Grzegorza Damieckiego w roli rozhisteryzowanego Lobbysty. Sztuka powstała wprawdzie w Czechosłowacji 50 lat temu, ale problem konformizmu jest ponadczasowy i nie zna niestety granic, więc akcję można byłoby śmiało osadzić w polskich realiach AD 2021. Natomiast „Ślub” Gombrowicza w Teatrze Narodowym nie wymaga takich paraleli – „a to Polska właśnie” – i ogląda się go z przykrą refleksją, że rozwój naszego społeczeństwa zakończył się w dziewiętnastowiecznej karczmie. Na to przedstawienie wybrałam się zachęcona obsadą: Radziwiłowicz i Stenka wspierani przez Grzegorza Małeckiego, którego uwielbiam. Po spektaklu stwierdziłam natomiast, że powinno się go obejrzeć przede wszystkim dla Mateusza Rusina w roli Henryka i Karola Dziuby – Władzia. To są talenty!


Nie dokonałam podczas tego wypadu do Warszawy epokowych odkryć kulinarnych. Niezmiennie dobrze dają zjeść ojciec i syn Gesslerowie w swojej restauracji Wódka na widelcu (pl. Trzech Krzyży 18); w porze lunchu, od 13:00 do ostatniego talerza, panuje tu prawdziwe oblężenie, więc trzeba się liczyć z długim oczekiwaniem na stolik. Moje eksperymenty natomiast ze znalezieniem dobrego ramenu zakończyły się fiaskiem. W rekomendowanej w internecie Yatta Ramen (ul. Bartoszewicza 3) podano mi kluchę makaronową w zupie zbliżonej do tajskiej tom yam, o lata świetlne odległej od japońskiego bulionu. Cóż, eksperymenty tym się charakteryzują, że mogą nie wypalić, a ich gorzki smak zawsze może zrównoważyć pączkiem z różą i lukrem u Bliklego, który jednak wiele musiałby się nauczyć od naszego krakowskiego Michałka (ul. Krupnicza 6), by dorównać mistrzowi. Kulturowo niezmiennie od lat górą Warszawa, ale kulinarnie – zawsze Kraków!

