
23 cze Europa. Polska. Warszawa. Jak teatr, to tylko w Warszawie!
23–25.06.2017, 8-10.09.2020
Wczoraj w Teatrze Narodowym spełniło się jedno z moich marzeń – zobaczyłam Janusza Gajosa na scenie! Przeżycie poruszające do głębi, bo aktor należy do przemijającego już niestety pokolenia prawdziwych artystów polskiej sceny, i jeszcze monodram, czyli teatr w wersji nude, bez żadnych technicznych podpórek, i jeszcze Andrzej Szczypiorski czyli widz bezceremonialnie zmuszony do myślenia. Niezmiernie trudnej sztuki adaptacji powieści „Msza za miasto Arras” do wymiaru monodramu dokonał Igor Sawin i zaiste, jeśli ktoś zna powieść, podczas przedstawienia oczywiście dzięki fenomenalnej interpretacji Janusza Gajosa, co chwilę doznaje wrażenia, że Sawin wykazał się wcale nie mniejszym talentem niż Szczypiorski. Rzecz tyczy średniowiecza, powstała na kanwie wypadków marcowych 1968r., a boli równie dotkliwie i teraz. Ostatnia kwestia brzmi : „Gdybym odszedł z Arras w czasie szaleństwa, ocaliłbym tylko rozsądek, którego mi przecież nie brakowało. Odchodząc po wszystkim, ocaliłem szczyptę wiary…”. Ja, niestety, straciłam po tym przedstawieniu resztki nadziei… W czym utwierdziły mnie obserwacje tego, co dzieje się przed siedzibą Sądu Najwyższego Rzeczpospolitej. Otóż jest tam instalacjo – happening, z namiotami dla organizujących ten protest. A na trawniku można zobaczyć jakieś stare wersalki, łóżko szpitalne, że o starych muszlach klozetowych nie wspomnę, a wszystko okraszone chamskimi podpisami, typu ten na zdjęciu, który jako „najdelikatniejszy” w formie zamieszczam. Jeśli tego nie zwalczymy, nasza „Noc Kryształowa” może nadejść choćby jutro. Nie spotkałam się dotychczas z tak obrazoburczą formą upokarzania sędziów, napisy skierowane są personalnie np. do prof. Małgorzaty Gerssdorf, sprawujących urząd w najważniejszym organie władzy sądowniczej. Zachodzę w głowę, dlaczego włodarze miasta, administracja SN nic z tym nie zrobią. Bo przecież protest na takim poziomie nie zasługuje na żadną tolerancję. A po wczorajszym przedstawieniu znowu wiem, że najgorszym grzechem jest zaniechanie. Kto jeszcze „Mszy za miasto Arras” nie widział, niech żałuje!


Po przedstawieniu, dzięki rekomendacji Mirki, kolejne wysokie „C”, tym razem kulinarne, w restauracji La Rotisserie w hotelu Mamaison Hotel Le Regina. Menu gourmant, bardzo dobry wybór win europejskich, zaskoczeniem greckie, wyborna jagnięcina, ale ravioli z dorszem i homarem też niczego sobie. Bardzo dobre sosy. Pierwszemu wrażeniu nie warto się zwieść – egipskie ciemności i czytanie menu w blasku świec zawsze budzi mój niepokój, czy aby restaurator nastrojem z rodzinnego grobowca nie próbuje np. zatuszować niedoskonałości warsztatu, ale tu niepokój był niepotrzebny. Tym, czego możemy pozazdrościć Warszawiakom, to pustych restauracji w piątkowy wieczór, co w Krakowie jest po prostu nie do pomyślenia przy zalewającej nas fali turystów. A tu cisza, spokój. W restauracji byliśmy sami! A dzisiaj dzień budzi się pochmurny. Widok z hotelowego okna na teatr Roma budzi miłe wspomnienia o spektaklu „Polita” /polecam – Natasza Urbańska jest równie piękna co utalentowana/, a za chwilę czas na pączek u Bliklego /w Krakowie splajtował pewnie dlatego, że pączki były zawsze nieświeże, a nic innego w tej cukierni nie wytrzymuje konkurencji z naszymi lokalnymi słodkościami/. Cieszę się, że od kilku już lat mogę przyjeżdżać do stolicy bez odrazy, jaką miasto budziło we mnie w czasach swej siermiężnej brzydoty, czyli do początku wieku. Teraz kwitnie. I wprawdzie od Krakowa, estetycznie i kulinarnie, nadal dzieli je sporo, to dystans systematycznie maleje.. Oby tylko nie spełniło się przesłanie Szczypiorskiego…




Pączek i kawa przy stoliku, przy którym być może nawet sam Artur Rubinstein siedział? Jak najbardziej, zwłaszcza, że konfitura z róży domowa. Kto pamięta Władysława Hańczę i jego pytanie kierowane do córki /Anny Seniuk/ : „a te anchois to domowe? Wasza matka nawet chleb sama piekła, bo uważała, że ten od piekarza jest za mało chrupki”/. I to jego cudowne grasejowanie… U Bliklego pączek puszysty, kawa gorąca, czyli jak w domu.


Jeden z moich ulubionych adresów obuwniczych, tym razem w Warszawie, czyli Moliera 2. Dzisiaj szaleństwu zakupów oddawały się M. Olejnik i M. Pawłowska. Co się tyczy tej pierwszej – telewizja kłamie i to niezależnie czy publiczna, czy prywatna. W realu nie było tak imponująco, jak na wizji w „Kropce nad i”, ale w końcu najważniejsze jest to, co w głowie, poza tym nie zawsze wygląda się jak spod igły. Moje łowy uwieńczyły para blahników i Jimmy Choo.



WARSZAWA. LETNIE IMPRESJE 8-10.09.2020
Warszawiakom niezmiennie od wielu już lat zazdroszczę życia kulturalnego, które w porównaniu z Krakowem jest dużo bogatsze i różnorodniejsze. I nie tylko o teatr mi chodzi, choć tu przewaga Warszawy jest wręcz miażdżąca, tak z uwagi na ilość scen i ich poziom, jak rozmaitość repertuaru, ale także koncerty, wystawy, festiwale. Za to o istnieniu warszawskiej księgarni Tajfuny przy Chmielnej 12 dowiedziałam się od pań Basi i Kasi z mojej ulubionej krakowskiej księgarni Karakter przy Tarłowskiej 12 – ciekawe, czy jeszcze jakaś inna wyjątkowa książnica ma w adresie dwunastkę… W obu księgarniach, w których kupuję najczęściej książki pracują wyjątkowe kobiety, a atmosfera jest jakby żywcem przeniesiona z filmów „Masz wiadomość” czy „Księgarnia z marzeniami”. W obu kupowaniu książek i czystej przyjemności patrzenia na nie towarzyszy coś jeszcze – ciekawa rozmowa: zawsze o literaturze, bo,dalibóg, w tych księgarniach sprzedawczynie wiedzą, co robią!, a czasami także na inne tematy. Księgarnia i wydawnictwo Tajfuny założyły trzy fantastyczne dziewczyny – japonistki, zupełnie zakręcone na punkcie kraju swych studiów. Książki przez nie wydawane, głównie literatura japońska, ale nie tylko, bo także chińska, singapurska, są po prostu piękne, nie tylko pod względem treści, bo strony edytorska i graficzna też prezentują najwyższy poziom. Widząc książkę Tajfunów po prostu natychmiast chce się ją mieć.
Koniec pandemicznego lata 2020r. i pustki na warszawskich ulicach, w sklepach, nie wyłączając księgarni Tajfuny, restauracjach. Nawet u Bliklego, u którego czasem trzeba było czekać na stolik także przed południem, teraz nie ma chętnych.





Po pączku i kawie u Bliklego postanowiłam odnaleźć skwer z muralem Kory. Wprawdzie adres brzmi „Nowy Świat”, ale trzeba wiedzieć, że jedna z głównych ulic stolicy ma swój kameralny odpowiednik, to równoległa do znanego traktu wąska liczka, niejako z drugiej strony budynków. Co tam się dzieje! Atmosfera niczym z przedwojennego filmu. A to szewc szyjący buty na obstalunek, a to jakiś kantorek z barem, a to ciasny zaułek z szemranym towarzystwem obserwującym przechodniów. Zaś mural Kory jest piękny, przy czym ponoć największe wrażenie robi, gdy opadną ostatnie liście, gdyż wtedy gałęzie idealnie przypominają jej włosy.




Stare Miasto w Warszawie wciąż podlega pracom rewitalizacyjnym. Właśnie zakończono remont najbardziej luksusowej kamienicy, mieszczącej się przy ul Foksal. Dbałość o szczegóły architektoniczne, zdobienia, kolory przyprawia o zawrót głowy, podobnie jak akrobatyczne popisy robotników budowlanych z Ukrainy, którzy bez jakichkolwiek zabezpieczeń spacerowali po gzymsie ostatniego piętra. W pobliżu Zamku Królewskiego, Naprzeciw pomnika Kilińskiego mieści się kameralna sala koncertowa Fryderyk, którą odkryłam zupełnie przypadkowo, próbując jakiś czas temu wypełnić czymś wolny wieczór po odwołanym spektaklu teatralnym. Bardzo lubię tę salę za wystrój, ciepłą, atmosferę przywołującą dziewiętnastowieczny mieszczański salon, nad czym z pełnym zaangażowaniem czuwa młody właściciel, a także możliwość rozmowy z pianistami w czasie przerwy w recitalu. Tym razem artystka, prof. Maria Korecka-Soszkowska, grała dla jednoosobowej publiczności, czyli dla mnie, i z przyjemnością słuchałam nie tylko jej gry, lecz także opowieści o „wyścigach” pianistycznych, o co zagadnęłam w związku z koniecznością odwołania XVIII Konkursu Chopinowskiego. W Warszawie zawsze można znaleźć jakieś interesujące wydarzenie kulturalne, więc z dużą przyjemnością, zazwyczaj dwa razy w roku, tu przyjeżdżam.


