
17 wrz Europa. Polska. Warszawa. Botticelli? Wolne żarty 12-15.09.2022
Z przyjemnością zauważyłam, że po wielu latach bezlitosnego niszczenia wojennych ostańców, kamienic cudem ocalałych w Warszawie z wojennej pożogi, nadszedł czas obdarowywania ich nowym życiem. Odrestaurowane z wielką starannością o historyczną wierność nie ustępują urodą pierwowzorom (całe szczęście, że zachowały się przedwojenne fotografie) i zachwycają teraz bezpretensjonalnym pięknem. Kamienicę na rogu ulic Złotej i Żelaznej zauważyłam trzy lata temu. Opatulona siatką chroniącą przechodniów przed odpadającymi fragmentami elewacji straszyła niczym widmo. Przed II wojną ul. Złota należała do najbardziej luksusowych w centrum Warszawy, a tę kamienicę, czynszową w części frontowej, zamieszkiwali bardzo zamożni najemcy, zaś w oficynie można było ucieszyć się pokojami na godziny, korzystając z usług wysoce wykwalifikowanych pań, nie tylko do towarzystwa.

Budynek, o czym zaświadcza napis pod wysoką iglicą, pochodzi z 1899 r. i reprezentuje secesję w najczystszej postaci. Na razie trudno coś powiedzieć o jego aktualnym przeznaczeniu (hotel? apartamentowiec?). Najważniejsze, że ocalał, czego szczerze życzę trzem innym kamienicom w niedużej od niego odległości. „Nowa koncepcja wtapiania zabytków w pejzaż urbanistyczny” nie jest odkrywaniem Ameryki, a jej twórca Stanisław Maria Rochowicz vel Marysia opracował ją na potrzeby Warszawy lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, gdy na masową skalę wyburzano ostańce zastępując je wyjątkowo szkaradną architekturą komunistyczną.



Nowe życie w jedną z kamienic na warszawskiej Starówce (ul. Podwale 15) tchnęła pianistka Jagoda Sokołowska O’Donovan, absolwentka Akademii Muzycznej w Krakowie. W stylowej sali koncertowej Fryderyk, którą od podstaw wyremontowała i urządziła wg własnego projektu, organizuje codziennie o godz. 19 recitale chopinowskie. Muzyki słucha się w pięknym wnętrzu przypominającym dziewiętnastowieczny mieszczański salon, a jedynym elementem przełamującym tę konwencję są przezroczyste krzesła dla publiczności. W przerwie recitalu gości częstuje się lampką prosecco. I chociaż wykonawcy zazwyczaj nie należą do pianistycznej elity, to i tacy, reprezentujący młode pokolenie, się zdarzają (grała tu np. Eva Gevorgyan).



Teatralnie Warszawa niezmiennie od lat wygrywa u mnie z Krakowem, choćby z uwagi na nieporównywalnie bogatszą ofertę repertuarową, a więc i większe prawdopodobieństwo trafienia na zapadające w pamięć przedstawienie. Tym razem obejrzałam w Och-Teatrze „Słonecznych Chłopców” w reżyserii Marcina Hycnara, z naszymi Flipem i Flapem, czyli Cezarym Żakiem i Arturem Barcisiem w rolach pierwszoplanowych. Tragifarsa zgrabnie zagrana i wywołująca uśmiech na twarzy widzów, choć na chwilę pozwala oderwać się od otaczającej rzeczywistości, równie smutnej jak jej zakończenie.
Natomiast rozczarowała mnie wystawa szumnie nazwana „Botticelli opowiada historię”, ale to efekt rozbudzonych niepotrzebnie oczekiwań, których nie skonfrontowałam przed jej obejrzeniem choćby z opisem znajdującym się na stronie Zamku Królewskiego. Poza tym byłam świeżo po podróży do Paryża i świetnej wystawie czasowej dotyczącej twórczości Pablo Picassa. Tymczasem warszawski Botticelli chciał opowiedzieć zwiedzającym zaledwie jedną historię, i cóż że intrygującą… Wystawę urządzono w najważniejszym wnętrzu Zamku Królewskiego stylizowanym na renesans, bo w Dawnej Izbie Poselskiej, ciemnej jak mysia nora i oświetlonej w taki sposób, że w odbijających się refleksach świetlnych trudno delektować się sztuką. Na głównej trasie zwiedzania zaprezentowano, moim zdaniem, słabe obrazy piętnasto- i szesnastowiecznych malarzy (Paola Veronese, Lorenzo Lotto, Giovanniego Belliniego, Vittorego Carpaccio, Cosmè Tury, Giovanniego Battisty Moroniego), pochodzących z północnej Italii i reprezentujących różne ośrodki artystyczne (Weronę, Florencję, Bergamo, Wenecję, Ferrarę). Florentyńczyka Sandro Botticellego zaś skrzętnie ukryto w drugiej linii zwiedzania. Gdyby nie audiowizualna prezentacja jego pracy w sąsiedniej sali, bardzo zresztą ciekawa, przegapiłabym główny cel. Istotnie, obraz opowiada historię, tyle że tytuł wystawy wywiódł mnie w pole. Tłem dla jedynego obrazu Sandro Botticellego są dzieła innych renesansowych twórców (w sumie zaledwie 9 obrazów, w tym 7 wypożyczonych ze zbiorów Accademia Carrara w Bergamo i 2 w zasobach warszawskiego zamku). Wśród wypożyczonych nie najgorszy jest olej na desce Lorenza Lotto (swoją drogą – punkt za ponadczasowe nazwisko) „Portret młodego mężczyzny”, namalowany ok. 1500 r., niekommemoratywny wizerunek oszołomionego lub lekko zdezorientowanego młodzieńca ma istotną wartość historyczną, bowiem uważany jest za pierwszy obraz w twórczości Lorenza Lotto.


„Historia Wirginii” (jedna z dwóch spallier zamówionych do rezydencji Vespuccich) należy do rozbudowanego i jedynego dzieła Sandro Botticellego o tematyce wprost związanej ze starożytną historią Rzymu. Rzecz działa się w 496 r. p.n.e. i dotyczyła oczywiście miłości. Wirginia, córka centauriona Lucjusza Wirginiusza i szczęśliwa narzeczona Lucjusza Idyliusza stała się przedmiotem pożądania konsula Appiusza Klaudiusza. W sfingowanym procesie dziewczynę oskarżono, że jest zbiegłą niewolnicą. Ojciec, na chwilę przed wydaniem wyroku, poprosił o chwilę rozmowy z Wirginią. Nie mogąc w inny sposób przywrócić jej wolności, zadał dziewczynie śmierć rzeźnickim nożem. W konsekwencji doszło do zamieszek, buntu rzymskich plebejuszy i przewrotu. Historię tę opisał najpierw Tytus Liwiusz, a potem Giovanni Boccaccio w dziele „O słynnych kobietach” (pierwsze w historii europejskiej poświęcone wyłącznie kobietom). Na obraz składa się 8 konsekutywnych scen z udziałem tych samych postaci (tempera na panelu o wymiarach 86×165 cm). Pierwotnie pełnił on funkcję spalliery w jednej z florenckich siedzib rodu Vespuccich (Simonetta Vespucci, niespełniona miłość Botticellego to nikt inny jak Venus z jego bodaj najsłynniejszego obrazu „Narodziny Venus”). Pendant „Historii Wirginii” zaś to „Historia Lukrecji”, w zbiorach Isabella Stewart Gardner Museum w Bostonie.
Film instruktażowy, z muzyką Hani Rani i Dobrawy Czocher emitowany w sali sąsiadującej z tą, w której znajduje się „Historia Wirginii”, przygotowano z dużą dbałością o przejrzystość przekazu i niewątpliwie pomaga w zrozumieniu niemal kinematograficznej opowieści. Inne obrazy pokazywane w ramach wystawy „Botticelli opowiada historię” nie mające praktycznie żadnych powiązań z tematem wystawy, zaprezentowano zupełnie przypadkowo, kierując się chyba tylko zasadą, że skoro też namalowali je renesansowi twórcy i na dodatek tak rzadko opuszczają Italię, warto je pokazać.

Kontynuując temat dzieł sztuki, tym razem użytkowej, z dużą przyjemnością ponownie odwiedziłam pracownię szewską p. Bronisława Kurkusa (ul. Złota 73). Buty od „przedwojny” szyje się tutaj ręcznie, a ich jakość nie ustępuje blahnikom czy louboutinom. Pracownia specjalizuje się w męskim obuwiu szytym ze skór egzotycznych.


Spacerując po Warszawie coraz częściej doświadcza się stęchłego oddechu pisowskiej władzy, przejawów dętej propagandy odgrzewającej do obrzydzenia kwestie wojenne. Tym razem czytając napis na Pałacu Blanka „tu zginął…”, naprawdę wolałabym przeczytać „tu tworzył swe najpiękniejsze wiersze”. A napis „Barykada Pamięci” zastąpiłabym „Zasieki Nienawiści”, „Pole Minowe dla Rozumu” lub tp.


Szkoda, że zamiast budować od zera Pałac Saski, nie wyremontuje się szpitali uniwersyteckich, bo położone w samym środku miasta, np. przy ul. Koszykowej, straszą odpadającymi liszajami tynku, napisami na ścianach, odrapanymi drzwiami.




Będąc w stolicy niemal zawsze pozwalam sobie na chwilę słabości i pączka u Bliklego. Tym razem grzech łakomstwa został przykładnie ukarany: konfitura z róży okazała się prymitywną marmoladą sztucznie barwioną na różany kolor nie mającą absolutnie nic wspólnego z prawdziwą konfiturą. Cóż, cukiernicy Bliklego mogliby co najwyżej wiązać buty krakowskiemu Michałkowi z ul. Krupniczej. Natomiast wnętrze kawiarni wciąż uważam za jedno z ładniejszych. Poza tym zasiąść przy stoliku Holoubka i Konwickiego to prawdziwa przyjemność.


Niezawodną natomiast pozostaje kawiarnia Cafe Bristol i deser z maracui na delikatnym, czekoladowym ciastku. Nie mówiąc o elegancji wnętrza i zdobiących go pięknych bukietach świeżych kwiatów z kwiaciarni Zielony Słoń (ul. Sokołowska 9/U29). Tym razem podstawę kompozycji stanowiły pełne słoneczniki.


Sprawdzonym adresem jest również włoska restauracja Bocca w Fabryce Norblina (ul. Żelazna 51/53). Wprawdzie bardzo duża, ale na górnym poziomie można zaszyć się we wnęce z maleńkim, dwuosobowym stoliczkiem i od razu robi się kameralnie. Można tu, jedząc np. wyśmienite gnocchi truflowe, posłuchać niezłego włoskiego popu (nawet Ornelli Vanoni i jej najbardziej znanego szlagieru „L’appuntamento”). Fabryka Norblina jest zresztą moim faworytem na rynku gastronomiczno-kulturalnym, a ponadto urzeka jako doskonałe połączenie historycznej architektury industrialnej ze współczesną funkcjonalnością.




Niezmiennie dobrze karmią także w chińskiej restauracji Pańska 65. Bodaj najlepszy chińczyk w Europie, w jakim przyszło mi jeść (mapo tofu z pieprzem seczuańskim jest tu, że użyję modnego słowa prosto ze słownika „Miejski.pl” – kongenialne). Tak też smakują wyborne przegrzebki św. Jakuba.

