Europa. Polska. Warszawa 21-29.03.2022 Zachęta, Cafe Bristol, Fabryka Norblina i inne rozkosze

Restauracja Pańska 85. ul. Pańska 85

Podczas każdego wypadu do Warszawy staram się możliwie jak najintensywniej skorzystać z iskrzącej się nadzwyczajnymi wydarzeniami oferty kulturalnej stolicy. Tak też zaplanowałam ten pobyt. A zaczęło się bardzo niefortunnie, gdyż zachorował Zbigniew Zamachowski, więc pierwszy wieczór zamiast na śledzeniu Gabrieli Moskały i jej życiowego partnera podczas spektaklu „Jak być kochaną” w Teatrze Narodowym spędziłam w… restauracji. Żal ukoiła świetna kuchnia Pańskiej 85., mieszczącej się pod tym właśnie adresem Jej właścicielką jest Chinka, szefem kuchni Chińczyk, w przeciwieństwie więc do wielu miejsc, które jedynie aspirują, by być chińskimi restauracjami ta faktycznie jest nią pełną gębą. Byłam w niej później jeszcze kilkakrotnie i nie zdarzyło się, bym wyszła niezadowolona. Wszystko – od przystawek po desery – smakuje wybornie, pachnie wybornie i wygląda wybornie. Mogłam zamknąć oczy i przenieść do jednej z chętnie odwiedzanych restauracji, które znam w Hongkongu, Szanghaju czy Guangzhou. Nawet kaczka smakowała dokładnie tak, jak ta która jadłam w Pekinie, mapo tofu w ostrym sosie zaś jak to, które zawsze zamawiam w Guangzhou. Ceny są bardzo przyzwoite, a przyjemność jedzenia – niewyobrażalna. W ramach dodatkowych atrakcji można zmierzyć się z chińskim kalendarzem i zamówić fantazyjny drink odpowiadający znakowi zodiaku, mój bawół okazał się nad wyraz narowisty, dobrze więc się stało, że od hotelu dzielił mnie niewielki dystans. Jeśli ktoś lubi malarstwo Edwarda Dwurnika w Pańskiej 85 przeżyje chwile uniesienia, bo na ścianach wisi sporo prac tego malarza i to nietypowych, bo oszczędnych w szczegóły, za to przedstawiających ludzi o wyraźnie azjatyckich rysach. O ile w tygodniu w Pańskiej 85 jest jakaś szansa na stolik, o tyle w weekendy niezbędna okazuje się rezerwacja, i to z kilkudniowym wyprzedzeniem, bo miejsce uważane jest obecnie za najlepszą chińską restaurację w Warszawie i przeżywa w wolne dni prawdziwe obleźenie.

Fabryka Norblina, ul. Żelazna 51/53

Z okien restauracji Pańska 85 widoczne jest świeżo zrewitalizowane cudo architektury industrialnej, czyli dawna fabryka Norblina (ul. Żelazna 51/53). Przed I wojną światową mieściły się tu jedne z największych zakładów metalurgicznych w Królestwie Polskim, produkowano w nich m.in. różnego rodzaju wykwintne srebra stołowe. Jej ruiny popadły w zapomnienie, aż wreszcie ktoś postanowił tchnąć w nie życie i zagospodarować na miarę XXI wieku. W marcu 2022r. budynki Fabryki Norblina prezentują światowy szyk, mieszczą się tu restauracje, muzeum i interaktywna cyfrowa galeria sztuki Art Box Experience, otwarta 25.03.2022. Zwłaszcza to ostatnie miejsce godne jest odwiedzenia – w przestronnych pomieszczeniach prezentowane są bowiem zremasterowane zdjęcia międzywojennej Warszawy. Fotografie o różnej tematyce: np. transport, mieszkańcy, i to nie tylko mieszczaństwo ale i biedota miejska, kino, zabytki (nawet nie przypuszczałam, że cerkiew Aleksandra Newskiego w idealnym stanie z premedytacją zburzono już po I wojnie światowej) prezentowane są w na wszystkich ścianach kolejno zwiedzanych pomieszczeń, oprawę muzyczną wystawy stanowią zaś przedwojenne szlagiery we współczesnych aranżacjach wykonywane przez Jana Emila Młynarskiego. Wystawa jest nad wyraz dynamiczna dzięki zmieniającym się wciąż obrazom i bardzo ciekawa z socjologicznego punktu widzenia, gdyż pokazuje życie miasta w bardzo realistyczny, niczym niepodrasowany sposób, jeśli oczywiście nie liczyć podkolorowania czarno-białych w oryginale zdjęć z epoki.

Na terenie fabryki udostępniono zwiedzającym urządzenia stanowiące jej dawne wyposażenie, niektóre pomysłowo je adaptując na potrzeby zwiedzających, np. podstawa transportowego wagonika stała się dzięki tym zabiegom fikuśną ławeczką.

Kamienica Emila Wedla, ul. Szpitalna 8

W Fabryce Norblina można oczywiście coś przekąsić, np. w bardzo przyjemnej restauracji włoskiej Bocca, w której podano mi smaczną sałatkę z krewetkami. Restauracji i barów działa tu zresztą kilka, więc każdy znajdzie dla siebie coś odpowiedniego. Interesujących się historią stolicy zaś z pewnością zainteresuje rarytas w postaci pieczołowicie zachowanego na murze znaku Polski Walczącej, teraz znajdujący się za szykowną szybą. Miejsce uważam za jedno z ciekawszych pod względem architektonicznym na mapie Warszawy. Drugim moim tegorocznym odkryciem w tej kategorii jest przepięknie odrestaurowana eklektyczna kamienica Emila Wedla (ul. Szpitalna 8), zwieńczona słynną postacią „Chłopca na zebrze”, dźwigającego na plecach tabliczki czekolady. Neon symbolizujący słynną fabrykę czekolady stworzył w 1926r. na zlecenie Jana Wedla Leonetto Cappiello zwany ojcem nowoczesnej reklamy. Od 1865 r. w czteropiętrowej, zachowanej do czasów współczesnych, oficynie na tyłach kamienicy działał zakład cukierniczy, zaś na parterze kamienicy frontowej mieścił się sklep i pijalnia czekolady, odwiedzane np. przez Henryka Sienkiewicza i Bolesława Prusa. Obecnie na parterze działa Staroświecki Sklep. W ubiegłym roku wydano bardzo ciekawą książkę o imponującym słodkim biznesie pt. „Wedel. Czekoladowe imperium” opisującą historię zasymilowanego niemieckiego rodu, któremu komunistyczna Polska zawdzięczała święto 22 Lipca. Pociągnięcia w interesach twórców tej znanej firmy, od zarania jej działania niesztampowe i wyprzedzające czas, do dziś budzą podziw i zdumienie. Ale w końcu marki znanej i szanowanej do dziś nie mogli stworzyć przeciętniacy. Samej zaś kamienicy nie powstydziłby się Paryż, Wiedeń czy Madryt. Zlokalizowana w samym Śródmieściu przyciąga wzrok bielą zewnętrznej elewacji z pięknymi zdobieniami i mnóstwem kolumn i kolumienek.

O ile doprowadzenie do świetności kamienicy Emila Wedla wymagało jedynie starannie przeprowadzonej renowacji, bo świetna z założenia architektura broniła się sama, o tyle przy ul. Świętkrzyskiej, tuż przy skrzyżowaniu z al. Niepodległości dokonano prawdziwego cudu, zamieniając paskudny, nieciekawy blok z czasów komunistycznych w minimalistyczny w formie i wyrazie współczesny budynek. A cały zabieg ograniczył się do odświeżenia zewnętrznej elewacji za pomocą farby i zamontowania szklanych balkonów. Powstaje również mnóstwo nowych budowli, dzięki którym Warszawa zyskuje nowoczesny look.

Muzeum Fryderyka Chopina, ul. Tamka 41

Spacerując po Warszawie co chwilę można zaniemówić z zachwytu, widząc jak wiele dzieje się w tutejszej architekturze. Odrestaurowany budynek Pałacu Czapskich, gdzie znalazła siedzibę ASP, lśniąca świeżością Zachęta, czy prawdziwe cacko – Muzeum Fryderyka Chopina, to miejsca których urodzie nie sposób się oprzeć. A przecież są też nowo powstałę obiekty, jak choćby moje ulubione Muzeum Polin. Dzieje się dużo i bardzo dobrego, jak na dwudziestopierwszowieczną stolicę przystało.

Odrestaurowany niedawno barokowy Zamek Ostrogskich przy dobrym świetle sprawia wrażenie, jakby został wprost przeniesione z animacji komputerowej – świetna kolorystyka, idealne proporcje i wyjątkowa ekspozycja na wszystkie strony świata, bo wzniesiono go na skarpie wiślanej. Mieszczące się w nim Muzeum Fryderyka Chopina ma bardzo nowoczesny charakter: tematyczny podział sal wystawienniczych (jest nawet plotkarska, w której prezentowane są zbiory związane z kobietami bliskimi kompozytorowi, jego przyjaciółmi i rodziną), interaktywne gabloty z eksponatami (nie sądziłam, że kompozytor również rysował): ale jest też sala o tradycyjnym wyrazie – mieszczański salon muzyczny i w centralnym jego punkcie historyczny fortepian. Przewodnikami po muzeum są bardzo młodzi ludzie, gruntownie przygotowani do swego zajęcia, co miałam okazję sprawdzić, obserwując oprowadzanie przez jednego z nich grupy przedszkolaków – zachwyconych edukacyjną zabawą. W podziemiach muzeum mieści się przepiękna, maleńka salka koncertowa, o świetnej akustyce, z łukowym, ceglanym stropem, ale bardzo nowoczesnym wystrojem. W sobotnie i niedzielne popołudnia odbywają się w niej recitale chopinowskie, mnie przypadło w udziale wysłuchanie gry Jakuba Tuszyńskiego.

Oprócz wystaw czasowych w Muzeum Fryderyka Chopina odbywają się również okazjonalne pokazy konserwatorskie. W okresie 15.02.-10.04. 2022 ich przedmiotem jest rzeźba „Fantazja – Impromptu Fryderyka Chopina” autorstwa Danuty Kwapiszewskiej. Rzeźbiarka przed II wojną światową była tancerka, ale ze względów zdrowotnych musiała zrezygnować z zawodowego uprawiania tańca i z powodzeniem zajęła się sztukami plastycznymi. Rzeźba prezentowana w ramach pokazu konserwatorskiego została wykonana w 1975r. z różnych materiałów (drut, tworzywo sztuczne, gips, polichromia).

Z Zamkiem Ostrogskich, zwanym też pałacem Gnińskich, Zamoyskich, Ordynackim, wiąże się znana legenda o złotej kaczce,. Muszę przyznać, że drób wybrał sobie świetną miejscówkę – zamek jest piękny, a jego schody, poczynajać od reprezentacyjnego wejścia, po prowadzące na poszczególne kondygnacje – wręcz zachwycające.

W sąsiedztwie Zamku Ostrogskich znalazł siedzibę Narodowy Instytut Fryderyka Chopina (ul. Tamka 43). Artur Szklener, Stanisław Leszczyńśki (prywatnie mąż wybitnej pianistki prof. Ewy Pobłockiej, urodzonej w bliskim memu sercu Chełmnie), Aleksander Laskowski – wybitne nazwiska polskiej kultury, dzięki nim odbywają się np. Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Fryderyka Chopina, kursy mistrzowskie, recitale, wydawane są płyty najlepszych chopinistów. NIFC bardzo starannie prowadzi swą stronę internetową, po zalogowaniu się na niej można uzyskać dostęp do bardzo ciekawych informacji na temat Chopina, nagrań ze wszystkich etapów ostatniego Konkursu Chopinowskiego. Również na tej stronie można było podjąć próby zakupu karnetów i biletów na konkurs, ale mnie ta sztuka dotychczas niestety się nie udała.

W bliskim sąsiedztwie Zamku Ostrogskich, naprzeciw Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina, ul. Okólnik 2 (wciąż nie mogę się oswoić z tym tromtadrackim nazewnictwem, nie mogąc zupełnie pojąć, na czymże miałaby polegać wyższość uniwersytetu nad akademią, szczególnie że w rankingach światowych polskie wyższe uczelnie zaiste nie mają czym się pochwalić), znalazłam dwa przepiękne murale dedykowane kompozytorowi. Obiecałam już sobie podczas kolejnych odwiedzin w stolicy poświęcić muralom więcej czasu, bo z przyjemnością obserwuję dynamiczny rozwój tego rodzaju sztuki, często skutecznie podrasowującej zaniedbane miejsca. Oprócz muralu Kory, Chopina, Deyny widziałam bardzo ciekawy z zabytkami miasta namalowany na zrujnowanej kamienicy w pobliżu pl. Grzybowskiego. A przecież swego uwiecznienia na ścianie doczekali się jeszcze Wojciech Młynarski, Czesław Niemen, Agnieszka Osiecka.

Kuchnia warszawska

Okolice Muzeum Fryderyka Chopina, z rozległymi terenami zielonymi w sąsiedztwie, pięknymi ulicami, np. moim zdaniem najbardziej teraz reprezentacyjną Foksal, przy której znajduje się kilka świeżo odrestaurowanych, przepięknych kamienic, zachęcają do pieszych wędrówek, a przy okazji wizyty w kultowej restauracji Kameralna, ul. Kopernika 3, w której jadała dawniej cała stolica – Marek Hłasko, Stanisław Grochowiak, Marek Nowakowski, Agnieszka Osiecka, Leopold Tyrmand Janusz Głowacki, Roman Polański, Edward Stachura. Historia tego miejsca sięga 1947, w czasach komunizmu uznawane było ono za kultowe na mapie kulinarnej Warszawy. Po transformacji restauracja podupadła, ale na szczęście teraz powstałą niczym feniks z popiołów i znowu można w niej dobrze zjeść tradycyjne dania kuchni polskiej. Obiad dwudaniowy, z kompotem codziennie inny zestaw, kosztuje tu zaledwie 23 zł. Lockdowny skrzętnie wykorzystano tu na kapitalny remont, zmieniając nieco stylistykę, którą pamiętam sprzed lat. Szkoda, że z głównej sali przy barze zniknęły zdjęcia polskich gwiazd kina, bo teraz by je zobaczyć trzeba udać się do sali w głębi restauracji, która zachowała wygląd prosto z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Ale to w zasadzie jedyne zastrzeżenie, jakie mam do Kameralnej. Taki tatar jak tu można jeszcze zjeść tylko w Krakowie U Barana i w Białej Róży, a kotlet schabowy nieopodal – u Adama Gesslera.

Będąc w Warszawie z przyjemnością jadam też w Wódce Gessler na Widelcu, pl. Trzech Krzyży 18, tu jest nieco drożej niż w Kameralnej, bo obiad klubowy kosztuje 30 zł, ale to wciąż taniej niż w krakowskiej Białej Róży, gdzie za trzydaniowy lunch trzeba już zapłacić 44 zł. Poza tym jeśli chce się spotkać kogoś z pierwszych stron gazet u Gesslera w porze obiadowej jest to niemal gwarantowane, bo jada tu cała stolica, a na stolik po 14 trzeba czekać, jest tak wielu klientów. Wielka szkoda, że Adam Gessler i jego syn Adam Szczęsny zrezygnowali z prowadzenia restauracji w Hotelu Francuskim w Krakowie, bo tam również świetnie karmili swych gości. W Wódce serwuje się bardzo smaczne dania nieco wyszlachetnionej kuchni polskiej, to w menu a la carte, natomiast w codziennym table d’hote króluje niezaburzona ekstrawagancjami tradycja.

Mając za przewodnika warszawiankę, trafiłam do prawdziwego deserowego raju, czyli Cafe Bristol, ul. Krakowskie Przedmieście 42/44 mieszczącej się na parterze słynnego hotelu. Wystroju i jakości serwowanych tu słodyczy nie powstydziłyby się kawiarnie włoskie czy francuskie. Wszystko jest na najwyższym europejskim poziomie, secesyjne wnętrze zachwyca, desery (o wyraźnie obniżonej zawartości cukru) są tu po prostu genialne, szczególnie rożki czekoladowe ( z cieniuteńkiej jak opłatek czekolady napełnione czekoladowym musem – nie mam pojęcia, jak takie cudo powstaje), i obłędna pianka z maracui na grylażowym, czekoladowym krążku. Wybitny smak deserów podawanych w Cafe Bristol nie ustępuje ich urzekającej estetyce, a wszystko dzięki talentowi szefa tutejszej cukierni Grzegorza Walickiego. Mimo, że kilka razy skusiło mnie już to miejsce nadal nie miałam szczęścia trafić na słynny tort Bristol, którego receptura powstała podobno w 1901 r., i równie słynną kremówkę z malinami. Cóż- mam słodki pretekst, by podjąć wyzwanie i przy najbliższej nadarzającej się okazji znowu odwiedzić tę urzekającą kawiarnię.

Hotel Raffles Europejski, Krakowskie Przedmieście 13

Uważany za najbardziej luksusową noclegownię w Warszawie niczym specjalnym ani mnie nie zaskoczył, ani nie ujął. Natomiast zaliczył dwie wpadki. Pierwsza, to słaba wentylacja w łazience i niestety związany z nią uporczywy zapach wilgoci. Natomiast druga to omlet z truflami bez trufli. Zdarzenie było przekomiczne, bo kelner entuzjastycznie zaproponował na śniadanie to danie, mówiąc, że jest flagowym hotelowej restauracji. Po czym przyniósł talerz, z którego unosił się jedynie zapach jajek. Na drugi dzień ponowne zamówienie i tym razem do omletu dodano bezzapachowe listki czegoś, co podobno miało być słynnym grzybem. Natomiast co do samego hotelu, to oczywiście jest ciekawy architektonicznie, w końcu przy jego odbudowie pracował sam Bohdan Pniewski, słynący z nieziemskich projektów, szczególnie zjawiskowych klatek schodowych. Z jego przedwojennej pracowni architektonicznej wyszły m. in. plany architektoniczne siedziby Polskiego Radia, dzielnicy reprezentacyjnej im. Marszałka Józefa Piłsudskiego, kościoła Opatrzności, poselstwa japońskiego na ul. Foksal, a znany ze skąpstwa Jan Kiepura musiał obejść się smakiem, bo za proponowane przez niego honorarium w kwocie 1 tys. zł za szkic krynickiej Patrii, czyli 1/10 ceny kompletnego projektu, Pniewski oświadczył, że może mu co najwyżej zaśpiewać. Ze starego hotelu w niezmienionym kształcie pozostały jedynie zewnętrzne mury, a po imponującej, kolistej klatce schodowej Bohdana Pniewskiego zaznaczona w podłodze metalowa linia obrazująca jej umiejscowienie, o czym informuje wisząca nad nią ścienna tablica. Współczesne wnętrza i serwis Europejskiego są bezsprzecznie na dobrym poziomie., ale hotelowi brak indywidualnego charakteru. Nie jestem jednak obiektywna w jego ocenie, bo zdecydowanie wolę kameralne miejsca, z jakimś charakterystycznym rysem i przyjazną, ciepłą atmosferą, których Europejskiemu wyraźnie brakuje.

9 wieczorów w Warszawie i w tym czasie: spektakl „Letnicy” Maksyma Gorkiego w Teatrze Narodowym (bardzo dobre, gwiazdorskie przedstawienie z udziałem m. in. Mateusza Rusina, Dominiki Kluźniak, Karola Dziuby, Beaty Ścibakówny, Krzysztofa Stelmaszyka, Mariusza Benoit’a, świetnymi kostiumami, szczególnie kobiecymi (zwiewne, przepiękne suknie fin de siecle’owe w kolorze kości słoniowej – każdą chciałoby się choć na chwilę założyć) i bardzo ubogą scenografią, w czym mam wrażenie także po obejrzeniu kilka miesięcy temu „Ślubu” Witolda Gombrowicza scena ta się specjalizuje), opera „Czarodziejski flet” W.A. Mozarta w Teatrze Wielkim (nie jestem zwolenniczką operowych eksperymentów, ale ten wyreżyserowany przez Barriego Koskyego, produkcji Komische Oper z Berlina, uważam za nad wyraz udany – nowatorski pomysł twórców tego przedstawienia polega na przeniesieniu opery w realia filmu niemego z elementami wizualnej animacji w stylu Wesa Andersona i jego zwariowanych pomysłów kinematograficznych, urzekająca ciepłem i humorem zabawna komedia „Kwartet” w Teatrze Ateneum (na scenie Magda Zawadzka, Krzysztofa Gosztyła, Marzena Trybała i Krzystof Daniec w głównych rolach emerytowanych śpiewaków operowych i Olga Gąsowska jako Arlekin), „Misja Młynarski” na deskach tego samego teatru (zgrabnie zmontowana muzyczna podróż do czasów nieboszczki komuny). Na zakończenie zafundowałam sobie dwie wisienki na torcie: monodram Krystyny Jandy „Shirley Valentine” w Teatrze Polonia i koncert Marizy w Teatrze Roma. Uwielbiam Jandę, ale to co dzieje się w „Shirley” przerosło moje wszelkie oczekiwania. Jeśli tylko nadarzy się okazja, a nie jest łatwo, bo na bilety polowałam od kilku lat., z pewnością jeszcze się wybiorę na to przedstawienie. Janda zagrała je już grubo ponad 1000 razy(!), a wierni widzowie stworzyli swoisty fan club tej sztuki. Śmiech – czasem lekko gorzki, ale zawsze szczery, kilka niezapomnianych kwestii (jak ta, gdy Shirley zwraca się do męża; „to białe po lewej to pralka, nie pomyl z kuchenka, bo będziesz miał naleśniki ze skarpetkami”) i towarzyszący mi przez cały ten fantastyczny spektakl podziw, że tak trafnych, feministycznych spostrzeżeń mógł dokonać mężczyzna (ale w końcu Willy Russell przez 10 lat pracował jako damski fryzjer), uczyniły wieczór niezapomnianym. Kolejny wyczarowała Mariza, którą kilkakrotnie widziałam na scenie i niezmiennie uwielbiam, a z warszawskiego koncertu zachowam w pamięci szczególnie jeden z bisów, przejmująco wykonany z towarzyszeniem akordeonu utwór „Apelo” Viniciusa de Moraesa. Czekam na niego zawsze na koncertach Hanny Banaszak, która też świetnie interpretuje „Sambę na rozstanie”, ale Mariza zrobiła z niego swój popisowy numer, naładowany emocjami na poziomie trzęsienia ziemi i pewnie dlatego nie śpiewała tym razem a cappella, co zwykła była czynić na swych dotychczasowych występach, które miałam przyjemność obserwować. Wygląda jak zjawisko, śpiewa jak zjawisko, od dawna mam podejrzenia, że nie pochodzi z tego świata.

Narodowa Galeria Sztuki Zachęta, pl. Stanisława Małachowskiego 3

W Zachęcie, staraniem jeszcze poprzedniej dyrektor Hanny Wróblewskiej, zorganizowano wystawę obrazującą 14 lat pracy Mariusza Wilczyńskiego nad animowanym filmem „Zabij to i wyjedź z tego miasta”. Film zrobił na mnie ogromne wrażenie, choć z pełnym zrozumieniem nie da się go oglądać bez instrukcji obsługi, tyle w nim zawiłości, skojarzeń, przewrotnych eufemizmów nawiązujących do naszego codziennego życia w czasach komunizmu. Zaś wystawa pozwala dostrzec, dlaczego film powstawał aż 14 lat – rozpisany co do sekundy w scenach rysowanych przez autora idealnie skorelowanych z podkładem dźwiękowym wymagał tytanicznego wysiłku i anielskiej cierpliwości.. Zachęta przejęta właśnie przez nominata obecnej władzy, pewnie jak wszystko czego ta się dotknie, popadnie już wkrótce w nadęty eskapizm i straci charakter wiodącej galerii sztuki nowoczesnej. Trzeba więc pospieszyć się z jej odwiedzinami zanim awangardę wyprą dewocjonalia, a w miejscu tęczowej bramy pojawi się kolejny koszmarny pomnik JP II, Wyszyńskiego albo innego funkcjonariusza polskiego krk.

Doskonale doświetloną, stylizowaną klatkę schodową w Zachęcie zdobi nowoczesna instalacja. Zwiedzający już od wejścia mogą spodziewać się niespodziewanych konfrontacji przeszłości (budynek) z nowoczesnością (eksponaty). Wiodącą rolę Zachęty na rynku wystawienniczym w ostatnich latach budowały nieprzeciętne kobiety – dyrektorki: Anda Rottenberg, Agnieszka Morawińska i Hanna Wróblewska. Wielka szkoda, że tej ostatniej, mimo wygranego konkursu nie przedłużono kontraktu.

Wybieram się do Warszawy już za kilka miesięcy, z przekonaniem, że znowu uda mi się trafić do miejsc, których dotychczas nie znałam. Na celownik postanowiłam wziąć wówczas prawobrzeżną część miasta, bo prócz Saskiej Kępy jeszcze jej nie widziałam, a że niespodziewanie zdobyłam bilet na lipcowe przedstawienie 'Shirley Valentine”, więc latem mam szansę zrealizować kolejne tematyczne zwiedzanie stolicy.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Wszystkie komentarze
0
Would love your thoughts, please comment.x