Europa. Polska. Od Beksińskiego do Łempickiej 27-30.06.2022

Sanok

Polska Powiatowa, czyli podróż na wschód zawsze będę kojarzyć z niespotykaną w żadnej innej części kraju zawrotną ilością zasiedlonych bocianich gniazd. Trzy godziny od Krakowa, w pobliżu Sanoka potężne krzaczaste koła pojawiają się nawet na niewysokich słupach, a bociany dostojnie spacerujące po łąkach można obserwować z odległości 2-3 m od drogi. I tak jest do samego Przemyśla. W Sanoku zaś trzeba koniecznie zrobić kilkugodzinny postój: dla rynku na wzgórzu, do którego prowadzą strome uliczki i zamku, który wybudowała Bona Sforza, a właściwie mieszczącego się w nim muzeum. Rynek w Sanoku właśnie przeszedł lifting i lśni czystością. Na bladoróżowej fasadzie ratusza znajduje się trójpolowy herb miasta (jedno z pół przedstawia zielonego węża w koronie połykającego dziecko – herb Sforzów). W rynku mieści się też Karczma Jadło Karpackie z lokalnymi specjałami (hreczanyki czyli kule kaszy gryczanej z mielonym mięsem w sosie grzybowym i gołąbki z ziemniaczanym farszem, ruskie pierogi z żytniej mąki smakują w niej wyśmienicie).

Zamku Królewskiego w Sanoku Bona Sforza podobno nigdy nie odwiedziła. Za to teraz przybywają tu liczni odwiedzający, którzy chcą obejrzeć największą kolekcję obrazów Zdzisława Beksińskiego. Architekt-malarz zapisał je w spadku swemu rodzinnemu miastu. Mroczna tematyka jego obrazów, twórca miał wyjątkowo nieszczęśliwe, tragicznie zakończone życie, może nie każdego chwyci za serce, ale technika malarska zasługuje już na największy podziw. Niezwykła precyzja wnikania w malowane szczegóły i idealnie gładka, połyskliwa powierzchnia obrazów wywołują ogromne wrażenie. Na każdym dziele, choćby z pozoru niewinnym tematycznie, np. pejzażu z lekko falującym morzem pojawia się element budzący grozę. Mottem kolekcji jest bowiem myśl malarza: „W moim przypadku tylko beznadziejna walka ze śmiercią i przemijaniem jest motorem twórczości”. 

Do sanockiego zamku udałam się dla kolekcji dzieł Zdzisława Beksińskiego. Jakież było moje zaskoczenie, gdy znalazłam w tutejszym muzeum również obszerne zbiory polskiego malarstwa (jest nawet obraz Boznańskiej) i  imponującą kolekcję ikon. 

Z Sanoka do Przemyśla jedzie się ok. 1,5 godziny piękną drogą w górach, miejscami bardzo krętą. Gniazda bocianie pojawiają się w niemal każdej wsi. Przemyśl zaś, podobnie jak Sanok, wygrywa od razu położeniem – nad Sanem i na wzgórzu. Rynek miasta jest pochyły, a nad nim, jeszcze wyżej, znajduje się Zamek Kazimierzowski otoczony starym parkiem. Część  kamienic starówki jest już odnowiona, część nadal prosi o pędzel i farbę, ale wrażenie i tak jest bardzo dobre, bo miasto jest piękne. I można w nim zjeść pyszne, puszyste lody w kawiarni Fiore (ul. Kazimierza Wielkiego 17). 

W Przemyślu słabo prezentuje się baza hotelowa, więc nocowałam w Wapowcach, oddalonych od miasta raptem 7 km. W nowo powstałym  Dworze Wapowce (Wapowce 78a) śpi się w idealnej ciszy i smacznie jada w tutejszej restauracji, a odpoczywa w cieniu starych jesionów i dębów.

W miejscu, w którym położony jest Chełm Lubelski 130 mln lat temu szumiało morze, a skorupiaki rozpoczęły żmudny proces tworzenia pokładów kredy (najniżej położone warstwy sięgają głębokości nawet 800 m). Od średniowiecza chełmianie wydobywali ten surowiec, a wejścia do wyrobisk urządzali w swych domostwach. Nikt nie prowadził kontroli nad tymi prywatnymi kopalniami, więc dochodziło do zapadania się korytarzy, a z czasem nawet fragmentów ulic miasta. Obecnie podziemny labirynt liczy 15 km, a udostępniony do zwiedzania jego fragment  1 km i położony jest na głębokości ok. 13 m. Zwiedzanie odbywa się w niezbyt licznych grupach, wyłącznie z przewodnikiem, więc trzeba wcześniej, np. telefonicznie zarezerwować bilet. Moją grupę oprowadzał uroczy, młody człowiek, chyba student, obdarzony gawędziarskim talentem i posługujący się nienaganną polszczyzną, a to rzadkość, podobnie jak ukazujący się w podziemiach ich władca Duch Bieluch. 

W Chełmie śmiało można udać się do restauracji Kozak (ul. Reformacka 7), bo dobrze tam karmią w bardzo przyjemnych wnętrzach, należy tylko nie zniechęcić się wyglądem pierwsze sali i przejść przez nią do kolejnej, z widokiem na ogród. A na kawę i doskonałe lody wpaść do kawiarenki Cafe Zorza  w miejscowym kinie (ul. Strażacka2).

Celem mojej wyprawy do Lublina była absolutna rzadkość na rynku wystawienniczym, czyli czasowa ekspozycja pt. „Tamara Łempicka – kobieta w podróży” prezentowana w Muzeum Narodowym mieszczącym się w Zamku Królewskim w Lublinie. Teraz, w czasie wakacji budzi ona ogromne zainteresowanie, przeżywając istne oblężenie zwiedzających. Mogę mówić o ogromnym szczęściu, gdyż dzięki uprzejmości pracownicy Muzeum Narodowego dowiedziałam się, że trzeba być na zamku już przed 9, by uniknąć oczekiwania na wejście. A już zupełnym uśmiechem losu był fakt, że po moim indywidualnym zwiedzaniu pojawiła się grupa oprowadzana przez samego Łukasza Wiącka, kuratora generalnego wystawy. A trzeba wiedzieć, że jest on historykiem sztuki kompletnie zwariowanym na punkcie malarki i chyba wiedzącym o niej wszystko.

Na wystawie zgromadzono aż 59 obrazów Tamary Łempickiej, wypożyczonych głównie z Francji od prywatnego kolekcjonera, ale też memorabilia stanowiące rodzinne pamiątki od jej wnuczki (kapelusze, biżuterię, meble). Wszystko w specjalnie w tym celu zaaranżowanym wnętrzu o szarych ścianach, bo na takich właśnie sama malarka je prezentowała w swym domu. 

Tamara Łempicka była mistrzynią kreacji własnego wizerunku, począwszy od miejsca i daty urodzenia (twierdziła, że urodziła się w Warszawie, a bardziej prawdopodobna jest Moskwa, datę z natomiast z pewnością  zgrabnie przesunęła do przodu i podawała rok 1902). Jedno jest pewne: Tamara Gurwik-Gorska pochodziła z bardzo zamożnej urzędniczo-kupieckiej rodziny i  dzieciństwo spędziła w Moskwie i Sankt Petersburgu. Bardzo młodo, jako osiemnastolatka, wyszła za mąż za obłędnie bogatego i przystojnego prawnika Tadeusza Łempickiego, przekleństwo jej życia, zdradzającego ją przy każdej nadarzającej się okazji. Wychodząc za mąż, spodziewała się dziecka. Jej córka Kizette pojawia się na bodaj najpiękniejszych obrazach matki. Obie w naturze były olśniewająco pięknymi kobietami. Sportretowała oczywiście i Tadeusza, to niedokończony celowo obraz, z zaledwie zaznaczoną lewą dłonią mężczyzny, na której powinna widnieć obrączka, ale trwał już proces rozwodowy, więc zapewne w odwecie nie ukończyła malowania.

Łempicka była fashion victim świetnie zorientowaną w najnowszych trendach mody. Prowadziła konsekwentnie masową promocję własnej marki i śmiało korzystała z przeróżnych form reklamy. Nie stroniła np. od projektowania okładek pism kobiecych, np. popularnego wówczas „Bluszczu”. Sama nieprzypadkowo sportretowała się w zielonym Bugatti, wychodząc z założenia, że jej własne żółte Renault jest zbyt mało reprezentacyjne. Szmaragdowe Bugatti, wyprodukowano ich zaledwie 6 sztuk, wypożyczyła, dzięki szerokim koneksjom od brytyjskiej rodziny królewskiej. I namalowała obraz rozpoznawalny na całym świecie.

Robiła, co chciała, żyła jak chciała, była do śmierci na wskroś nowoczesną, wyzwoloną i niezależną kobietą. Wdawała się w liczne romanse z kochankami obojga płci, np. 30 lat starszym Siergiejem Woronowem, autorem kuracji przywracającej sprawność seksualną starszym mężczyznom, czy piosenkarką Suzy Solidor (na wystawie można zobaczyć jej piękny portret), nieobcy jej był seks grupowy. Kilka lat po rozwodzie wyszła ponownie za mąż, w 1934r., za arystokratę Raoula Kuffnera de Dioszegh, małżeństwo to opierało się na braterstwie dusz i intelektów z poszanowaniem całkowitej swobody seksualnej partnerów. 

Jej malarstwo jest zachwycające: czyste kolory, nieskazitelna technika, zróżnicowana tematyka (malowała nie tylko portrety osiągające współcześnie astronomiczne ceny, ale też martwe natury, pejzaże), futuryzm, kubizm (na przepięknym portrecie Kizette pojawiają się w tle stricte kubistyczne budynki). Wykorzystywała  z różnych koncepcji malarskich to, co miały najlepszego do zaoferowania i miksowała z kapitalnym rezultatem. Nie stroniła od eksperymentowania, ale najlepiej czuła się w stylu art déco, podobnie jak Gustav Klimt. Uważana była zresztą za królową tego właśnie stylu. Zarabiała krocie, postanowiła za każdy sprzedany obraz kupić sobie brylantową bransoletkę tenisową i wkrótce zabrakło jej miejsca na przedramionach. Na wystawie prezentowanych jest kilka zdjęć malarki – na wszystkich przykuwa uwagę jej nieprzeciętna uroda, a na jednym z nich bransoletki można policzyć.

W Lublinie zatrzymałam się w bardzo przyjemnym, na wskroś nowoczesnym hotelu Ibis Styles Lublin Stare Miasto (Aleja Solidarności 7), a smacznie jadałam w restauracji Legendy Miasta znajdującej się na jego parterze.

Po drodze z Lublina wskoczyłam dosłownie na chwilę do Puław, by zobaczyć ogromny park i pałac Izabeli Czartoryskiej oraz znane z lekcji języka polskiego i historii Świątynię Sybilli oraz Dom Gotycki – pierwsze polskie muzeum. O ile Park Krajobrazowy mnie oszołomił  powierzchnią 30. ha z pięknym arboretum, zbiory muzealne pałacu nieco rozczarowały skromnością.

Natomiast restauracja Stara Octownia w Puławach polecona przez pracownicę pałacowego muzeum okazała się strzałem w dziesiątkę. Pstrąg, w całości, ale wyluzowany z ości, smakował wybornie.

Nie zostałam fanką Kazimierza Dolnego przed laty i pewnie już nie zostanę. Zadeptane przez tłumy turystów miasteczko ponownie zrobiło na mnie fatalne wrażenie.

Nocleg w Chlewisku, zamku Odrowążów i Chlewickich, zapamiętam jako bardzo dziwne doświadczenie. Czułam się obco, atmosfera kojarzyła się z szemranymi biznesami. Za to zadbany, ośmiohektarowy park otaczający zamek prezentuje się wręcz doskonale.

Niedaleko Chlewiska leży Szydłowiec, malutka mieścina z wczesnorenesansowym zamkiem Radziwiłłów i Szydłowieckich (obecnie mieści się Muzeum Ludowych Instrumentów Muzycznych) i pięknym renesansowy ratuszem pośrodku rynku.

Tegoroczną podróż na wschód będę wspominać jako szlak bocianich gniazd i żółtych pól słoneczników godnych pędzla Vincenta van Gogha.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Wszystkie komentarze
0
Would love your thoughts, please comment.x