Europa. Polska. Dolny Śląsk. Świdnica – Festiwal Bachowski w kwiatach i fontannach
1–3.08.2020

XXI Festiwal Bachowski w Świdnicy w nietypowym roku 2020 odbywa się wprawdzie jak zwykle w Kościele Pokoju, ale z uwagi na ograniczenia sanitarne ze zmniejszoną o połowę publicznością. Miejsce, w którym odbywają się koncerty ma unikatowy charakter, gdyż po pierwsze barokowy Kościół Pokoju, jak na okres jego powstania przystało, błyszczy zjawiskowym pięknem, a bogactwo ornamentyki przyprawia o zawrót głowy, po drugie to największa drewniana świątynia barokowa w Europie, po trzecie zaś 31 grudnia 1729 r. jego kantorem został Christoph Gottlob Wecker (ur. ok. 1700r., zm. w 1774 r.) uczeń samego Johanna Sebastiana Bacha. Jednak zanim znalazłam się w Świdnicy, zupełnie przez przypadek odkryłam Większyce, a konkretnie piękny, neogotycki pałac. Dobra większyckie, o pow. 798 ha, od 1852 r. stanowiły własność radcy handlowego i filozofa Marca Heinmanna, który założył tu park krajobrazowy, a w 1871 r. zakończył budowę pałacu. Na początku XX w. ich właścicielem został Emil o wdzięcznym nazwisku Pyrkosch, ciekawe, czy krewny Witolda Pyrkosza, zaś po okresie komunistycznej la belle epoque, od 2003 r. pałac jest prywatną własnością i działa w nim restauracja, w której menu można nawet znaleźć pieczeń z jelenia. Wnętrza pałacu odrestaurowano z wielką starannością, dbając o wierne odtworzenie choćby najdrobniejszego szczegółu. Ściany i sufity każdej z sal, utrzymanych w innej kolorystyce, są ręcznie malowane, a stylowe meble, kandelabry i żyrandole nawiązują do okresu powstania pałacu, otoczonego pięknym ogrodem kwiatowym z imponującymi wielkością hortensjami, i dziko teraz rosnącym parkiem. Jedynie powstający w bezpośrednim sąsiedztwie wielki hotel psuje nieco przyjemność wypicia kawy na pałacowym tarasie.

Po drodze zaglądnęłam na chwilę do Otmuchowa, który okazał się ślicznym miasteczkiem, z atrakcją turystyczną w postaci zamku z unikatowymi schodami końskimi i wieżą, z której roztacza się widok z jednej strony na sztuczne jezioro, z drugiej na miasto.

Na popołudniową kawę postanowiłam wstąpić do kawiarni „Dobra Nowina” (nazwanej tak na cześć głównej bohaterki „Prowadź swój pług przez kości umarłych”), którą otworzyła w Nowej Rudzie nasza noblistka Olga Tokarczuk, przy współpracy z Martą Dymek, autorką m.in. „Jadłonomii po polsku”. Z książek obu pań czerpię wiele przyjemności, bo pierwsza z nich świetnie pisze dla duszy, a druga ciała. Sama kawiarnia natomiast jest jeszcze wyraźnie w fazie poszukiwania pomysłu, co by tu z nią jeszcze począć, za to podawane w niej lody, zwłaszcza o smaku gorzkiej czekolady, i sorbet mango, zasługują na cukierniczego nobla. Sam rynek Nowej Rudy jest piękny, świeżo odrestaurowany, z posadowionym pośrodku ratuszem, którego jedną ze ze ścian zdobi imponujący zegar słoneczny. Z uliczkami prowadzącymi do rynku jest już zdecydowanie gorzej, choć i tam można znaleźć ciekawą architekturę,świadczącą o dawnej świetności miasta, jak choćby zbudowany z czerwonej cegły budynek, w którym teraz mieści się MOPS.

W Świdnicy wybrałam hotel o wiele mówiącej nazwie Barokowy Zakątek, mieszczący się w pięknie odrestaurowanym budynku siedemnastowiecznego gimnazjum Kościoła Pokoju, Wnętrza hotelowe starannie odrestaurowano i stylowo urządzono, gości budzą dźwięki carillonu, obsługa przypomina dobrze naoliwioną, bezszmerową machinę, śniadania są wytworne wprost proporcjonalnie do wystroju, a właścicielka okazała się być przemiłą, serdeczną osobą. Jego niewątpliwą zaletą jest również bliskie sąsiedztwo jednej z największych atrakcji turystycznych Dolnego Śląska – Kościoła Pokoju. Historia tego kościoła sięga, jak sama nazwa wskazuje, Pokoju Westfalskiego, a więc połowy XVII w., kończącego wojnę trzydziestoletnią, kiedy to protestantom zezwolono na wybudowanie świątyni, ale zniechęcając lokalizacją poza miastem, przeznaczeniem zaledwie roku czasu na budowę i ograniczeniem budulca tylko do trzciny, piasku i drewna. Po 10 miesiącach, w 1652r., budowę ukończono, zaś cud, jaki wówczas powstał budzi zachwyt do dzisiaj. Kościół może pomieścić aż 7500 osób, gdyż ma 3 kondygnacje. Wszystko, nawet wyglądające na marmurowe kolumny i rzeźby, wykonano z drewna, bez użycia choćby jednego gwoździa. Zdobienia sufitu, złocone epitafia i ambona, na której umieszczono 4 klepsydry, ku przestrodze dla pastora, by szanował czas wiernych i nie przeciągał mszy ponad 2. godziny, oszałamiają bogactwem i kunsztem. Kościół Pokoju bardzo przypomina meksykański barok i świątynie katolickie budowane w stylu churrigueresque.

W Barokowym Zakątku nawet budzenie jest piękne, gdyż odbywa się w akompaniamencie muzyki carylionu płynącej z pobliskiej wieży.

Świdnicki rynek, kolejna niespodzianka, równie piękny w nocy, dzięki oświetleniu kamieniczek, jak w dzień, gdy ujawniają się ich kolory. Świdnica jest miastem fontann i ukwieconych balkonów, parków i skwerów. Wszystkie uliczne latarnie w tym roku zdobią czerwone pelargonie, o które ktoś musi dbać, bo imponująco się rozrosły. Spacerując uliczkami starego miasta nie sposób nie dotrzeć do katedry św. Stanisława i Wacława powstałej w XIV w. Wielokrotnie była ona przebudowywana, przez pewien czas pod koniec XVIII w. została nawet zamieniona na magazyn zbożowy, a swój ostateczny kształt zyskała w 1895 r., podczas ostatniej restauracji. Teraz wręcz prosi o remont, szczególnie z uwagi na kontrast z sąsiadującymi z nią, świeżymi jak spod igły, budynkami diecezjalnymi. Spacerując po uliczkach starego miasta co chwilę spotyka się jakieś interesujące miejsca, sympatycznych ludzi, przytulne restauracyjki. W każdą pierwszą niedzielę miesiąca na świdnickim rynku odbywa się targ staroci, gromadzący tłumy sprzedawców i kupujących.

Festiwal Bachowski, cel mojej wycieczki do Świdnicy, odbył się tego dziwnego roku już po raz 21. I jak zwykle zgromadził topowych wykonawców muzyki dawnej, wśród których błyszczał światowej sławy kontratenor Jakub Józef Orliński. Na jego występ wejściówki, w tym roku bezpłatne, gdyż do ostatniej chwili organizatorzy obawiali się, czy festiwal w ogóle się odbędzie, rozeszły się w kilka chwil, więc musiałam zadowolić się Simoną Kermes. Jej głos wprawdzie mnie nie zachwycił, technika również, gdyż miała wyraźne problemy z utrzymaniem tempa w pasażach, a zachowanie na scenie irytowało, wciąż poprawiała zsuwającą z ramion czerwoną narzutkę, ale wieczór w barokowym entourag’u i tak uważam za bardzo udany. Występ Jakuba Orlińskiego obejrzałam online, był genialny! A sceniczny image artysty to odrębna story. Czarny garnitur i koszula, karminowa pochetka, która w trakcie śpiewania „Stabat Mater” Vivaldiego grzecznie złożona rąbkiem wychylała się z kieszonki, w drugiej części koncertu, o lżejszym charakterze, przybrała formę fantazyjnie postrzępionego kwiatu. Trzeba umieć czarować publiczność!

„Nie ma takiego miasta Lądyn. Jest Lądek. Lądek Zdrój”, co tym razem sprawdziłam organoleptycznie, w strugach deszczu i arktycznej temperaturze, ubrana w lekką sukienkę i sandały, bo w walizce zabrakło ciepłej, przeciwdeszczowej odzieży, jako że wyjeżdżałam z domu w trzydziestostopniowym upale, a wciąż nie udało mi się wypracować zwyczaju kontrolowania prognozy pogody. Lądek Zdrój czasy świetności ma wprawdzie za sobą, ale nadal przyjeżdża tu sporo kuracjuszy, a we wrześniu każdego roku fani filmów o tematyce górskiej na cykliczny festiwal. Niespodziankę pogodową zrekompensowała mi genialna kuchnia restauracji, a jakże!, „Londyn”, w której kłodzki pstrąg smakował wybornie. Dolny Śląsk okazał się tak atrakcyjny, że postanowiłam do niego jak najczęściej wracać. Zwłaszcza, że Małopolskę dzieli od niego raptem trzygodzinna podróż samochodem.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Wszystkie komentarze
0
Would love your thoughts, please comment.x