Europa. Polska. Cyrla. „Na jagody” 17-22.07.2022

Lato, wakacje, zapachy, kolory i smaki, których nie doświadcza się w innych porach roku. A najpiękniejsze ich opisy znalazłam w „Domu nad Lutnią” Kazimierza Orłosia i „Przymkniętym oku opaczności” Jeremiego Przybory. Poziomki z bitą śmietaną na letni podwieczorek, któż by z wielką przyjemnością ich nie zjadł, a Orłoś poświęca tym pachnącym kuleczkom sporo uwagi. Zresztą o ile najbardziej  polskie, bo składające się wyłącznie z narodowych znaków diakrytycznych słowo, czyli „żółć” budzi odrazę, najpiękniejsze „poziomka” najprzyjemniejsze konotacje. Jeremi Przybora uważał, że kto nie przeżył choć jednych wakacji w polskim dworze na kresach nie wie, jak piękne może być lato. Po kresach pozostało tylko mgliste wspomnienie, teraz ostatecznie zniweczone przez wojnę, ale jest takie miejsce na ziemi, gdzie wakacje spędza się upojnie. To Schronisko na Cyrli w Beskidzie Sądeckim.

Wysokość położenia schroniska może nie robi oszałamiającego wrażenia, bo 844 m n.p.m. to niewiele, ale świat nawet z tej wysokości wygląda jakoś lepiej. To z pewnością zasługa Ireny i Jacka Świcarzów, którzy przez wiele lat z mozołem zbudowali tę markę. Praca od rana do wieczora, której z pasją i miłością się oddają przynosi owoce w postaci wiernych i bezbrzeżnie zadowolonych klientów.

Od wielu lat drugą połowę lipca  w moim kalendarzu rezerwuję na chociaż kilkudniowy wypad na Cyrlę. I każdego roku upływa on pod innym hasłem przewodnim. W tym zdominowały go jagody i maliny. Nigdy wcześniej nie obrodziły tak obficie, jak teraz. Zbieranie tych aromatycznych, pachnących i smakujących słońcem owoców odbywa się na rozległych połoninach, tak robią zawodowcy. W upale, a sięga on tego lata nawet w górach 30. stopni, najbardziej lubię jednak znaleźć zapomniane krzaczki jagód zarośniętych trawą pod drzewami. W cieniu  moje amatorskie poczynania przynoszą litr jagód w ok. godzinę. Leśne maliny prosto z krzaka, ciepłe od słońca i pachnące jak żaden owoc na świecie swe ogrodowe koleżanki dystansują na starcie. 

Z Cyrli prowadzi kilka szlaków trekkingowych, wszystkie są bardzo przyjemne. Tym razem wybrałam się na Halę Łabowską, 2,5 godziny w jedną stronę. Po drodze trudno jednak oprzeć się jagodowym postojom, więc spokojnie można ją pokonać w 2. godziny. Pamiętam to schronisko jeszcze z czasów studiów, po raz pierwszy byłam w nim latem 1981 r. Nic się tu nie zmieniło, kuchnia wciąż słaba, jak za komuny. Ale widoki – niezmiennie zachwycające!

A co do wakacyjnych reminiscencji to moje związane są nierozłącznie z Dubielnem. Jedynaczka i mieszczuch z Małopolski spędzałam najcudowniejsze wakacje swego dzieciństwa na pomorskiej wsi u wujostwa i ciotecznego rodzeństwa. Na obrzeżach ogrodu rosła płacząca wierzba i my, dzieci, spędzałyśmy pod nią całe dnie niezależnie od pogody, bawiąc się w najprostsze z możliwych zabaw, czyli w dom lub szkołę. Bywały też nieco bardziej zaangażowane, np. w festiwale piosenki (do wyboru – Opole lub Sopot). Wyposażone z moją cioteczną siostrą w mikrofony-zielone ogórki prosto z grządki wyśpiewywałyśmy aktualne przeboje. W tej zabawie niezmiennie pokrzywdzonym był najmłodszy z naszej trójki, któremu powierzałyśmy z łaski na uciechę co najwyżej rolę konferansjera (do wyboru – Lucjan Kydryński lub Jan Suzin). I oczywiście czytałyśmy książki, tradycyjnie rozpoczynając letni sezon od lektury „Podróży za jeden uśmiech” i „Wakacji z duchami”. Czas wtedy miał zupełnie inny wymiar i niespiesznie toczył się ruchem jednostajnym. Teraz natomiast osiąga jakąś niebezpieczną, kosmiczną prędkość. I nie ma na to antidotum. Moja płacząca wierzba nadal istnieje, tyle że teraz już nikt się pod nią nie bawi. Może nie ma zasięgu…

Na Cyrli zresztą, ku mojej wielkiej radości, zasięg ma charakter sporadyczny i zanikający, wi-fi występuje ze zniewalającą rzadkością.Także z tej przyczyny miejsce jest więc zupełnie nieprzystające do współczesności.  Można się w nim z lubością oddawać sportom zupełnie już zapomnianym, np. czytaniu książek. Mojemu tegorocznemu pobytowi towarzyszyła historia zakładu przyrodo-leczniczego i jego pensjonariuszy. Na mojej czarodziejskiej górze po raz wtóry emocjonowałam się bowiem „Empuzjonem” Olgi Torkarczuk. Pierwszy raz pochłonęłam go dla intrygującej fabuły, nie odrywając oczu od tekstu w trakcie niedawnego lotu z Tokio. Teraz rozkoszowałam się mądrością tej książki. Kto nie wierzy, niechaj przeczyta z niej choć kilka zdań na stronie 215, które z chirurgiczną precyzją tną nasze narodowe ego, albo jedno zdanie na temat wyzwolonych kobiet na str. 281. A zabawa w paralele z książką Tomasza Manna – to dopiero fantastyczne wyzwanie! A te cudownie budowane zdania, których klarowność i krągłość budzi mój najwyższy podziw – dla każdego czytelnika gwarantowana przyjemność. Nie określiłabym jednak tej powieści feministyczną, raczej antymizoginistyczną, bo naigrywanie się z uproszczeń w traktowaniu kobiet nabiera w niej tempa z każdą kolejną stroną. Zaś finał utwierdził mnie w przekonaniu, że czego jak czego, ale na deficyt fantazji Tokarczuk z pewnością nie cierpi.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Wszystkie komentarze
0
Would love your thoughts, please comment.x