Europa. Hiszpania. Madryt. Z gotowaną kurą za pan brat
25–28.01.2017

W Madrycie wprawdzie słońce wstaje jeszcze później niż u nas, za to z całą mocą walczy z zimowym przesileniem, w czym mu pomaga bezchmurne niebo. Hiszpanie twierdzą, że takich chłodów już dawno tu nie było, co jednak nie przeszkadza im biegać półnago po ulicach. W Parku del Retiro przyroda jeszcze ospała, ale jak nie ma świeżych kwiatów, to dekoracyjna kapusta musi być kolorowa. Szklany Pałac w parku jest aktualnie remontowany.

Park del Retiro powstał w XVII w., z inicjatywy króla Filipa IV. W jego sąsiedztwie położona jest najbardziej stylowa dzielnica Madrytu – Salamanca, z pięknymi kamienicami, w których mieszczą się luksusowe sklepy, galerie sztuki, restauracje i porównywaną do nowojorskiej Piątej Alei Calle de Serrano.

Madryt nie jest specjalnie atrakcyjny modowo, czemu trudno się dziwić, skoro nawet w sklepach topowych marek oferta jest bardzo zachowawcza, by nie powiedzieć nudna. W domu mody Marni – marnie /zdumiewający brak pomysłu w kolorystyce, a forma … konia z rzędem chętnej na żółtą płachtę/, u Loubutina jarmarczne fasony i wykończenia pełne błyskotek, nawet Etro jakieś takie bez fantazji, w stylu amerykańskiej gospodyni domowej ze stanu Utah. Za to bardzo spodobał mi się minimalistyczny wystrój sklepu Isabell Marrant. I pomysł na rekompensatę zakupową dla mężczyzn – już nie skarpetki lub krawat, wystarczą wszak sznurówki.

Co robią mieszkanki Madrytu od samego rana? Jeśli tylko nie pracują, siedzą u fryzjera. Jedno, czego im nie można odmówić, to niesamowitej dbałości o koafiury, czemu sprzyjają też geny wyposażając tutejszą populację w nad wyraz piękne włosy. Dbałość ta jest w dodatku wprost proporcjonalna do wieku, bo spotkać panią po siedemdziesiątce, która wcześniej nie odwiedziła fryzjera, niepodobna! A gdy jest się już odpowiednio zaopiekowaną, pora na ploteczki z przyjaciółkami, obowiązkowo przy filiżance kawy, i najlepiej w kawiarnianym ogródku.

Kulinarnie Madryt, jak i inne stolice, prezentuje się kiepsko w porównaniu do „prowincji”. Znalezienie czegoś ledwo smacznego przypomina bieg przez płotki, bo jeśli nawet nie nastąpi wywrotka przy samym wyborze restauracji, o co tu bardzo łatwo, bo punktów gastronomicznych na mapie miasta bez liku, o wątpliwej reputacji zresztą też, to trzeba być nad wyraz ostrożnym przy wyborze menu. I tu doświadczenia bywają wręcz traumatyczne. Jak z cocido madrilenio – klasyczną potrawą madrycką – ostrzegam, to danie dla twardzieli. Zamawia się je w przeddzień, a ja na dokładkę uczyniłam to w rekomendowanej w przewodnikach La Posada de la Villa, w której zjadłam wcześniej niebiańską sarninę, co rozbudziło oczekiwania. Jakież było moje zdumienie, gdy po otwarciu glinianego garnka mym oczom ukazała się warzywna breja z przewagą ziemniaczanego puree okraszona strzępami kury – nioski, tej od sporu, czy pierwsze jajo, czy kura? Mój mąż do tej pory wypomina mi tę wpadkę, twierdząc, że dla niego była ona wspomnieniem najbardziej znienawidzonego dania z dzieciństwa. Kolejne niepowodzenie kulinarne to słynne churros, czyli metrowe paluchy z racuchowego ciasta, które jadą się maczają w gęstej, gorącej czekoladzie w Chocolateria San Gines. Miejsce urokliwe, lokal utrzymany w stylu fin de siecle, który warto zobaczyć z uwagi na piękne wnętrze, ale churros… niekoniecznie, no chyba, że nie przeszkadza smażenie w głębokim tłuszczu i tony cukru. Jeśli w Madrycie chce się rzeczywiście smacznie zjeść najlepiej zasięgnąć informacji u znajomych Hiszpanów, i to nie tylko odnośnie miejsca, ale i dań. A przed Puerta de Alcala już kwitną bratki.

Naśladowca Bogdana Adamca z komedii Stanisłąwa Barei „Poszukiwany, poszukiwana”, tyle że rzeźbiarz. Motyw ręki, niezależnie od rodzaju „dzieła”, zawsze (powstrzymałam się przed użyciem nieparlamentarnego określenia) jakiś taki pokraczny.

La Posada de la Villa przy Calle de la Cava Baja 9. Bez wywrotki. Moje kotleciki jagnięce wprawdzie nawet nie leżały przy serwowanych u Wierzynka czy u Barana w Krakowie, za to Wojtka dziczyzna, z musem jabłkowym i opiekanym jabłkiem, w doskonałym muślinowym sosie wstydu nie przyniosła. Restauracja powstała w 1642 r. i nieprzerwanie działa do dziś, ciesząc się sporym wzięciem. Na jutrzejszą kolację stolik w sąsiadującej z nią La Chata rezerwowałam już dzisiaj, i dodam, że było to ostatnie wolne miejsce mimo środka tygodnia i okresu poza sezonem.

Madryt warto odwiedzić co najmniej z dwóch powodów, a oba znajdują się przy tym samym Paseo del Prado, w swym bezpośrednim sąsiedztwie. Pierwszy z nich to oczywiście Museo del Prado, a drugi, ustępujący wprawdzie sławą poprzednikowi, ale równie interesujący Museo Thyssen- Bornemisza, którego zbiory stanowi prywatna kolekcja obejmująca malarstwo i rzeźbę z okresu XIII -XX w., przekazana państwu w 1992 r. I czegóż tu nie ma! Holbein i Braque, Chagall i Kandinsky, Rubens i El Greco, Caravaggio i Van Gogh, Kupka i Renoire. Przy tak bogatej i zróżnicowanej ekspozycji widoczne nawet dla laika, czyli dla mnie, są wzajemne wpływy twórców, zarówno na technikę jak i tematykę prac. Zabawne są próby odgadywania autorów, bo mimo opatrzenia łatwo o pomyłkę. Mojego ulubionego obrazu Picassa tym razem nie zobaczyłam, bo zamiast oryginału wisi informacja o wypożyczeniu. Za to ucieszyłam oczy dwoma olejami Berthe Morisot, za którą przepadam.

Z malarstwem nowoczesnym mam niezmiennie problem, nadal nie odróżniam Duchampa od de Kooninga, na zdjęciu pierwszym czy van Doesburga.

I tu zmyłka. Drugi obraz namalował bowiem wcale nie E. Degas, a Georg Grosz, a na zielonym tle rozsypał drobiazgi nie S.Dali lecz Ives Tanguy.

A to zapewne jedno z najbardziej rozpoznawalnych dzieł w kolekcji Thyssen-Bornemisza. Portret króla Henryka VIII pędzla Hansa Holbeina Młodszego. I charakterystyczny, a jakże!, kogut Marca Chagalla, oraz coś, czego z niczym pomylić się już nie da – Pablo Ruiz Picasso. I na zakończenie praca od której oczu oderwać nie można, a ładuje akumulatory na maksa, czyli Wilhelm de Kooning i „Czerwony mężczyzna z wąsami” (wyobraźnia na obrotach turbo).

Proszę zwrócić uwagę na napis zamieszczony na siedzibie hiszpańskiego parlamentu. Wisi co najmniej od jesieni 2015 r. U nas nie do pomyślenia. Kolejna refleksja – broszkowa. Otóż w Madrycie zauważyłam ten gadżet u wielu pań pokolenia 70 plus, przypinany głównie do futer, częstokroć wykonany ze szlachetnych kamieni. Problem z tym rodzajem biżuterii, jeśli oczywiście nie jest się damą na poziomie Margaret Thatcher lub Madeleine Albright, tkwi w tym, że nie dość iż trąci on myszką, to charakteryzuje się bardzo cienką granicą, za którą czyha śmieszność. Patrząc na budynek banku natomiast zastanawiam się, jak oni te rydwany wciągnęli na samą górę…

Kulinariów c.d. czyli jamon iberico, gatunków tej suszonej, ale nie suchej lecz soczystej szynki, krojonej w plasterki o grubości włosa, jest wiele. Na cenę takiej nogi ma wpływ zarówno miejsce pochodzenia mięsa, długość suszenia jak i dojrzewania szynki. A wszystko po to, by następnie w takim maleńkim sklepiku jak ten, po zamontowaniu nogi w uchwycie z chirurgicznej stali, mogła zbierać się miejscowa liga miłośników jamon iberico i ku radości trzech subiektów w średnim wieku dokonujących rytuału sprzedaży np. 5. plasterków szynki dla pani i 7. dla pana rozprawiać o przewadze belloty nad de cebo. Ależ oni umieją cieszyć się drobnymi rzeczami! A w sklepiku prócz królowej długodojrzewających wędlin można spotkać inne cudowności, np. czarne trufle czy bottargę. A najlepsze było to, że werbalna komunikacja, ograniczona brakiem znajomości ja hiszpańskiego, oni angielskiego, zupełnie w niczym nam nie przeszkadzała, z wymianą grzeczności włącznie. Cena 540 eur na szczęście dotyczy kończyny w całości, a nie jej kilograma.

Rezerwacja stolika w Casa Lucio (Calle de La Cava Baja 35) istotnie okazała się niezbędna. Hiszpanie po nużącym dniu pracy cudownie zmartwychwstają ok. 22. Najpierw należy w barze wypić małe co nieco przegryzając tapas, potem z kieliszkiem przechodzi się do sali jadalnej. Rezerwacja stolika na 20:30 spotkała się z lekkim zdziwieniem majordomusa, ale czegóż się nie robi dla obcokrajowców. W dzisiejszej kolacji dominowały dania kastylijskie. I tak, na pierwszy ogień, przystawka czyli marynowane filety z sardynek z pietruszką i oliwkami. Potem sopa castellana, zabarwiona czerwoną, słodką papryką woda, z kilkoma smętnymi kosteczkami wędzonego boczku, spalonym czosnkiem i rozmoczonymi kawałkami bułki, która sprawiła, że natychmiast straciłam wiarę w kastylijskie przysmaki. Jako danie główne antrykot, o dziwo dobry, mięso soczyste i miękkie, należycie sprężyste, i do niego cieniutkie jak zapałki frytki. Na deser krem karmelowy. Obserwowałam później, co zamawiali Hiszpanie i ku mojemu przerażeniu odkryłam, że masowo normalne frytki z lekko tylko ściętym jajem sadzonym, które przed wjazdem na stół kelner sprawnie dziobał nożem, by zrobiła się jajecznica z płynnym żółtkiem, a dodam, że serwowali sobie tę kaloryczną bombę ok. 23. Cóż – co kraj, to obyczaj. Mniej więcej ok. 23 powstało lekkie poruszenie i na scenie pojawił się, ubrany jak kelnerzy, ok. dziewięćdziesięcioletni staruszek, który podchodząc do każdego stolika zagadywał gości. Ze znajomymi ucinał sobie dłuższą pogawędkę. Dobrze, że nie znam hiszpańskiego… bo chyba bym nie strzymała! A tak wieczór upłynął w miłej atmosferze, starszy pan nie dowie się, na swoje niezmącone, narcystyczne szczęście, co sądzę o jego wodzie szumnie nazywanej tu zupą, a jutro z pewnością lokal znowu będzie pękał w szwach. Niestety, Madryt pod względem kuchni cienki niczym barszcz.

Odezwała się we mnie dusza feministki, dodam dusza zraniona. Otóż mizoginizm panuje również w sztuce. Znalezienie nawet w tak przekrojowych zbiorach jak oglądane wczoraj dzieł wykonanych przez kobiety graniczy z cudem. Tak, jakby dopiero na przełomie XIX i XX w. kobiety nauczyły się trzymać pędzel czy dłuto. Ale już jak się wreszcie dorwały do sztalug… Od razu powstały obrazy na miarę poniższych, autorstwa Soni Delaunay /te kolory!/ i Liubow Popowej.

Oraz Natalii Sergeevny Goncharovej. Szkoda, że zdjęcie nie oddaje wrażeń przestrzennych tego obrazu, jakby nieskładnie rozsypanych źdźbeł słomy – to z bliska, które dopiero z kilku metrów pozwalają dostrzec krajobraz i fantastyczne światło. Dla Mirki, specjalnie, Dali w klimacie Picassa, a dla Pani Ewy, tym razem nie Jej ulubiony Kandinsky, choć w kolekcji Thyssen -Bornemisza jest kilka wybitnych dzieł, a George Braque, na dobry dnia początek ze względu na energetyczną kolorystykę, i Frantisek Kupka, z powodu j.w., oraz kolejny, dla wykazania różnorodności malarstwa tegoż.

To nie jest Dwurnik, a niemiecki twórca George Grosz, choć z polskim nazwiskiem, a pejzażu nie namalowała Justyna Sobel-Zucker, a George Braque. Niestety, z przykrością odnotowałam, że żaden polski twórca nie dostąpił zaszczytu zasilenia swą pracą tutejszej kolekcji, choć zrobili to nawet Węgrzy. Ale cóż, skoro polskie muzealnictwo dysponuje tylko 1 /słownie: jednym/ obrazem światowej klasy nie można spodziewać się fruktów. Swoją drogą, jakkolwiek gardzę polskim rządem, to muszę mu oddać sprawiedliwość, że w ciągu 14. miesięcy podjął jedną dobrą decyzję – zakupu kolekcji Czartoryskich, której niechybnie groził wywóz za granicę i sprzedaż, jako że właściciel książę Czartorystki znanym hulaką jest i rozmieniłby ją niechybnie na żetony w kasynach Monte Carlo, których jest stałym bywalcem. O ile „Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem” Rembrandta można byłoby jeszcze odżałować, choć należy do świętej trójcy dziełem jest słabym, to „Damy z gronostajem” już nie. A gdyby tak uwieńczono sukcesem rozmowy o sprowadzeniu do kraju „Portretu młodzieńca” Rafaela, to byłabym skłonna na minutę zapomnieć grzechy Brzeszczance. Ostatnie zdjęcie przedstawia wyjątkowej urody portret namalowany przez Toulous-Lautrec’a, zupełnie odbiegający od jego charakterystycznej i rozpoznawalnej na pierwszy rzut oka twórczości. A wracając do wątków feministycznych. Wprawdzie kobiety w przeszłości nie były bezpośrednimi twórcami sztuki, za to ze smakiem i wyczuciem ją kolekcjonowały. Wiwat księżna Izabela Czartoryska!

Willa należąca na początku XX w. do bon vivant Joaquina Sorolla u Bastida, położona w ogrodzie w mauretańskim ogrodzie i daleko od centrum, mieści obecnie bardzo przyjemne muzeum rezydencjalny z bogatym zbiorem płócien artysty. Warte jest odwiedzenia nie tylko z uwagi na świetnie zachowane wnętrza, w tym pracownię malarską, ale radosny charakter twórczości gospodarza. Na obrazach widać, że Sorolla bawił się światłem i kolorami, miał słabość do morza i scen obyczajowych. A dzieci, jak zawsze, albo czyste, albo szczęśliwe.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Wszystkie komentarze
0
Would love your thoughts, please comment.x