
06 cze Europa. Francja. Paryż. „Pod dachami Paryża” 2-5.06.2022
I wszystko wróciło do normy – uliczne korki i przejazd taksówką 8 km w półtorej godziny, restauracje pełne gości, Azjaci objuczeni zakupami w luksusowych sklepach, uśmiechnięci paryżanie i ich niekapryszące dzieci. I niemal komplet widzów na przedstawieniu w Operze Bastille, które było jednym z powodów, dla których nietypowo, bo w czerwcu, wybrałam się tym razem do Paryża. Najważniejszym zaś by tu się znaleźć – zaproszenie mojej córki, która również czuje wyraźną słabość do tego miasta.

Scenicznie
L’Opera Bastille mieści się w nowym budynku, nie robi więc tak dużego wrażenia jak eklektyczny Le Palais Garnier, w którym byłam kilka miesięcy temu. Na obu scenach Opery Paryskiej można spodziewać się wykonań na bardzo dobrym poziomie, tak też stało się i tym razem.


Uwielbiam opery komiczne, przy tragicznych zazwyczaj płaczę, więc bardzo ucieszyłam się, znalazłszy w paryskim repertuarze „Cyrulika sewilskiego”. Spodziewałam się klasycznej inscenizacji, a tu zaskoczenie. Akcję bowiem umieszczono we współczesnych realiach. Rozyna była ubrana w stylu punk, wytatuowana, z włosami czarnymi jak heban, Hrabia Almaviva w garnitur, choć i szlafrok mu się przytrafił, Figaro (w tej roli nasz genialny baryton Andrzej Filończyk lat zaledwie 27!) występował w stroju casualowym (różowa marynarka do karminowej koszuli), a don Basilio w skórze, gdy zajechał po Rozynę na Harleyu.


Scenografia przedstawiała ulicę w Sewilli, z obracającą się wokół pionowej osi środkową kamienicą. Widzowie mieli więc możliwość obserwowania akcji opery w dwóch planach: od strony ulicy i we wnętrzu budynku – w pokojach, łazience, biurze, kuchni oraz na klatce schodowej. Scenograf osiągnął w ten sposób efekt płynnego przenoszenia widza w dwa różne miejsca. Natomiast od śpiewaków ten zabieg z pewnością wymagał dobrej kondycji fizycznej i jeszcze lepszej techniki wokalnej, gdyż w czasie przedstawienia wielokrotnie wbiegali i zbiegali po schodach scenicznej klatki schodowej, cały czas śpiewając. Nie brakowało też efektów specjalnych, gdy artyści po długachnej drabinie wspinali się, by wejść przez okno (zamarłam wówczas ze strachu, bo słusznej byli wagi). Rossini pisał tę operę zaledwie 13 dni, a bawi ona publiczność od blisko dwustu lat. I chociaż zdecydowanie wolę klasyczne inscenizacje, z kostiumami z epoki i taką też scenografią, muszę przyznać, że w wydaniu uwspółcześnionym paryski „Cyrulik sewilski” bardzo mi się podobał.

XVII Dzielnica
Zmieniłam nie tylko tradycyjną już porę podróży do Paryża, od lat bywam w stolicy Francji we wrześniu, ale też miejscówkę, bo zamiast w I Dzielnicy, zatrzymałam się w XVII. I tu kolejne zaskoczenie, bo trafiłam w miejsce kompletnie nieturystyczne, w którym wreszcie można przyjrzeć się życiu paryżan. A zaiste, jest czemu! Przede wszystkim tu jest tak jakoś zwyczajnie, bez prężenia muskułów, upiornie drogich sklepów i luksusowych restauracji. Codzienne zakupy robi się w maleńkich sklepikach z najlepszą żywnością pod słońcem, na straganach, które pojawiają się rano jak grzyby po deszczu i piekarniach cudownie pachnących na pół ulicy. Wśród tygodnia obiady jada się oczywiście w niewielkich restauracjach i barach, których są tu setki, ale w soboty i niedziele obowiązkowo w domu, bo większość restauratorów w weekendy odpoczywa. Książki i prasę czyta się w utrzymanym „na dziko” Parku Monceau, a kwiaty kupuje w bezpretensjonalnych kwiaciarniach, w których próżno szukać róż na kilometrowych łodygach, bo dominują gatunki prosto z łąki. Sklepy z odzieżą brzydzą się luksusowymi markami, za to stawiają na kompletnie nieznane. Zamiast samochodami mieszkańcy chętniej przemieszczają się na rowerach i hulajnogach.



Natomiast tym, co łączy XVII Dzielnicę z innymi w Paryżu są zachwycające poddasza i dachy. To, co najciekawsze w tutejszej architekturze dzieje się bowiem powyżej linii wzroku. Wystarczy wysoko podnieść głowę, przy okazji kręgosłup zamieniając w strunę, by doznać objawienia. Życie pod niebem Paryża to jakby drugi wymiar. Czego tam nie ma! Tarasy, przeszklenia, werandy, okna dachowe powierzchni boiska, oranżerie, ogrody, dendraria. Z przyjemnością oglądam serial „L’Agence”, w którym z bliska prezentowane są m.in. i te cuda paryskiej architektury. Mieszkania w nie wyposażone stanowią największe rarytasy na rynku handlu nieruchomościami i zyskują niebotyczne ceny.



Idąc Rue Legendre w kierunku Łuku Triumfalnego, ok. 50 min. bez zatrzymywania się przy ciekawych wystawach, picia kawy, jedzenia lodów etc. z tymi atrakcjami plus zakupami czas może niebezpiecznie wydłużyć się do kilku godzin. Ale jednocześnie daje możliwość obejrzenia wielu ciekawych miejsc, np. budynku Banque de France (1 Place du Général Catroux) zaprojektowanego przez architekta Jules’a Févriera dla bankiera Emila Gaillarda w l. siedemdziesiątych XIXw. Świeżo odrestaurowany Hôtel Gaillard z bogato zdobioną fasadą, złotymi rynnami i gąsiorami budzi respekt i przekonanie, że aktywa Francji są dobrze zabezpieczone.



Dobry paryski zwyczaj nakazuje zamieścić na budynku napis z wskazaniem autora projektu architektonicznego i czasu prowadzenia lub roku zakończenia budowy. Mam wrażenie, że świadomość zapisania się na wieki w pamięci mieszkańców bardzo mobilizuje architekta do twórczego wysiłku i ogranicza ryzyko powikłań w postaci chybionych pomysłów. Może gdyby taki zwyczaj obowiązywał u nas Czesław Bielecki głęboko zastanowiłby się, biorąc do ręki ołówek.


Na trasie spaceru można też otrzeć się o nowoczesną architekturę (Rue de Rome). Sporo poniżej poziomu ulicy znajduje się szereg torów wiodących do dworca kolejowego, więc otwiera się rozległa niczym niezabudowana przestrzeń, nad którą wyrasta czarno-biała plama szalonych budynków.

W ostatnim dniu krótkiego pobytu w Paryżu licho podkusiło mnie, by udać się na Avenue de Champs-Elysees, w niedzielę zamkniętą dla ruchu kołowego. To, co tam zobaczyłam wprawiło mnie w stupor. Morze głów ciągnące się od Łuku Triumfalnego kilometrami w dół (tak właśnie wyobrażam sobie pielgrzymów udających się do Mekki). Przed luksusowymi sklepami ustawiają się kolejki kupujących turystów, nawet w bardzo dużych restauracjach nie można znaleźć wolnego miejsca, w kawiarniach tak samo.. Jedno wielkie Zakopane albo Bałtyk w sezonie. A w XVII Dzielnicy…


Subiektywnie
Spacerując Rue Legendre i innymi uliczkami XVII Dzielnicy po prostu nie można się oprzeć pokusie zakupów. Znalazłam tu niespotykane zbyt często miejsce, mianowicie pracownię krawiecką i sklep Atelier Coqlico (101 Rue Legendre), które zgodnie z nazwą w logo ma kogucika, a wyczarowuje męskie garnitury szyte na miarę. Prócz ubrań na zamówienie z mety można tu zaopatrzyć się w spinki, krawaty, poszetki. I tu pewne zaskoczenie, bo jedwabie pochodzą z Włoch, o czym z dumą zapewnił mnie sprzedawca, oczywiście nienagannie ubrany i z imponującym końskim ogonem sięgającym pasa.


Odzieżą, którą lubię – wyłącznie z naturalnych tkanin, o prostym kroju i w pięknych, jasnych kolorach – zachwyca mały sklep Sessùn (98 Rue Legendre), czynny także w niedziele. Ceny bardzo rozsądne, przemiła obsługa, z lekkością zostawia się tu ciężko zarobione pieniądze.


Podobnie rzecz się ma w Comptoir Des Cotoniers (93 Rue de Courcelles), gdzie królują len z bawełną, skórzane buty, wiklinowe torebki.


Szczyty przyjemności z zakupów osiągnęłam w butiku Marie Sixtine (77bis Rue Legendre), w którym obsługiwała mnie sama Słodycz, czyli paryżanka z krwi i kości, usposobienia i urody. Maleńka firma, której polityka marketingowa opiera się na założeniu: „im mniej sprzedajesz, tym bardziej kochają cię zadowolone klientki”. Ubrania w stylu złagodzone boho (wiem, wiem – połączenie wydaje się niemożliwe, a jednak!, bo to jak powiedziała Słodycz „retro French”). Naturalne tkaniny w zdecydowane printy, romantyczne fasony, mocne dodatki i bardzo krótkie serie – to też tajemnica sukcesu. W całym Paryżu działa zaledwie 8 sklepów tej marki, poza stolicę w ogóle nie rozszerza ona swej sieci. Sklep czynny 7/7.



Odkryciem jubilerskim tej podróży stał się dla mnie sklep Rozet Joailier (110 Bd de Courcelles) stawiający na nowoczesny design, np. bardzo teraz modne pierścionki bez kamienia, a jedynie pustym w środku owalem, w autorskiej wersji tego sklepu obsianym brylantowym piaskiem. Prócz złotej biżuterii uwagę przykuwają nowoczesne formy długich naszyjników z półszlachetnych kamieni.



Dla młodszej klienteli oferta jest wręcz przebogata. Można z rozkoszą zapomnieć o cekinach, neonach, plastiku, bohaterach z marnych filmów Disney’a. Tu tandeta nie ma wstępu, bo wyparły ją naturalne surowce, minimalistyczna forma, dobra jakość i piękne wzornictwo. Adresów mogłabym wskazać wiele, wśród nich wręcz wybitne: zabawki, które sprawią, że dziecko nie spojrzy nawet na te z masowej produkcji – w Born To Be Kids.Fr (30 Rue Legendre) czy w Le Pestacle de Maëlou (92 Rue Legendre) z zachwycającą kolekcją ręcznie szytych z grubego płótna różnokolorowych hipopotamów, śliczne, skórzane buciki w Le Roi Soulier (75 Rue Legendre) czy pełen wachlarz dziecięcych cudowności w Bonton Courcelles (112 Bd de Courcelles), z odzieżą dla niemowląt płci obojga, w tym batystowymi koszulkami, zapomnianymi już dzisiaj zabawkami (kto pamięta skakankę? a w tym sklepie jest z drewnianymi uchwytami w formie słodkich myszek).


Nic dziwnego, że maluchy w Paryżu wyglądają skromnie i stylowo. W końcu urodzenie w tym magicznym mieście, w którym np. cukiernia A la Mere de Famille (róg 58 Rue de Levis i Rue Legendre ) z ofertą ręcznie robionych pralinek w przeróżnych smakach i w bajecznych opakowaniach idealnie nadających się na słodki prezent, działająca nieprzerwanie od 1761r., do czegoś zobowiązuje. A można się do niej wybrać w towarzystwie prababci, z którą młody człowiek cały czas z zapałem dyskutował.



Kuchnia francuska, obok włoskiej i japońskiej, zasługująca na miano najlepszej w świecie wymaga odpowiedniej jakości produktów. Te w jakiejś niezliczonej ilości oferują sklepiki rozsiane przy Rue Legendre i z nią sąsiadujących uliczkach. Prawdziwy raj dla smakoszy to Rue de Lèvis, przy której mieszczą się liczne sklepy spożywcze i konkurujące z nimi stragany.


Przy Rue Legendre mieści się sklepik Produits d’Auvetgne (46 Rue Legendre), w którym można kupić wspaniale sery, wędliny, pasztety z Owernii, uważanej obok Normandii za jedno z topowych miejsc rolniczych Francji. Właścicielem jest miły pan, który z radością doradzał mi w zakupie serów. Na koniec dorzucił do koszyka słoiczek pieprzowej konfitury, z uśmiechem zapewniając, że dopiero z tym dodatkiem poznam siłę jego produktów.






Kwiaty – niewyczerpany temat do dyskusji. Choćby o tym, co piękniejsze: romantyczna prostota, czy okazała szlachetność. Urzekła mnie kwiecista łąka w La Fabrique d’Effets (104 Rue Legendre), a zdumiało sąsiedztwo dalii i peonii kwitnących w tym samym czasie na straganach przy Rue de Levis.



Smacznie
Teraz powinnam wejść pod stół i odszczekać moje wielokrotne zapewnienia, że kulinarnie w Paryżu nie ma czego szukać. Otóż źle szukałam i nie wstydzę się do tego przyznać. W XVII Dzielnicy znalazłam kilka fantastycznych miejsc, które śmiało mogę polecić. Niewątpliwie należy do nich Villa Gypsy (126 Rue Legendre), restauracjo-sklep o miłym dla oka wnętrzach, z ekokulinariami i gościnnym właścicielem. Zjadłam tam świetną soczewicę na ciepło z wędzonym łososiem, jajem ajitsuke, płatkami gotowanej marchewki i kozim serem, przyprawioną zieloną kolendrą. Do picia zamówiłam kombuchę o smaku mango i różowe wino, nie przypuszczając nawet, że połączenie okaże się tak trafne. Daniem głównym nasyciłam się do następnego dnia, bo była nim istna bomba kaloryczna w postaci makaronu z mieszanką serów.



Objawieniem okazała się niepozorna z zewnątrz, a olśniewająca od środka maleńka restauracja, zgodnie z nazwą, Le Petit Pergolèse (38 Rue Pergolèse). Wnętrza, nad którymi ktoś bardzo starannie się pochylił i nowoczesne, nieco szalone malarstwo (portret Davida Bowie, Napoleona z Józefiną i Micki Mous, Freud z tymże gryzoniem), czarno-białe, fenomenalne zdjęcia Brigitte Bardot (jaka to była piękność! prawie jak nasza Iwona Bielska) zwłaszcza to na honorowym miejscu na tle kuchni – Bardotki w cylindrze, w połączeniu z unoszącymi się pod sufitem metalicznymi balonami i airigami w szklanych szkatułkach tworzą niepowtarzalną atmosferę tego miejsca.


Nad całością czuwa dwoje ludzi – czarnoskóra kelnerka, która musiała zainwestować majątek w prostowanie końskiego ogona do pół pleców, i radosny właściciel tego interesu odziany w obcisłe, skórzane spodnie do rozwianej koszuli w kolorowe motyle. Para niczym z „Wielkiego żarcia” Marco Ferreriego, przy czym ona prawdziwe pierwsze skrzypce. A to poprawiła sztućce nie dość symetrycznie położone przy talerzu przez niego, a to mnie opierniczyła, że wodę nalałam do kieliszka, a nie do czerwonej szklanki stojącej obok, a to donośnym głosem rozstawiła na miejsca wchodzących gości.

Menu dnia kosztuje wprawdzie w tej restauracji 30 euro, ale kulinarne niebo musi kosztować. Tego dnia, gdy w nim zagościłam na zniewalający efekt składała się przystawka w postaci tatara z tuńczyka (tajemnica tkwiła w drobniutkich kiełkach i listkach sałaty obficie podrasowanych kolendrą stanowiących dodatek do grubo siekanej polędwicy z ryby) i danie główne, a to purée z batatów z dodatkiem soku jabłkowego, kurczak w sosie demi-glace. Nie jestem entuzjastką deserów, ale tutejszy l’île flottante i suflet rzuciły mnie na kolana. W schłodzonym sosie, w którym unosiła się leciuteńka chmurka-wyspa z białek nie brakowało prawdziwej wanilii, a na powierzchni cumulusa karmelizowanych włoskich orzechów i prażonych płatków migdałów. Suflet oczywiście nie miał prawa opaść, tylko bezczelnie wychylał się z miseczki, a jego konsystencja mogła śmiało konkurować z obłoczkiem. Do tego świetne wina (w ramach plat du jour za 30 euro przysługuje lampka wina lub woda) i espresso stawiające w pionie moje rozleniwione jestestwo. Z radością stwierdzam, że adres należy do ścisłej czołówki moich ulubionych z kodem: „wykwintnie”. Niestety, nie udało mi się powtórnie zajrzeć do tego kulinarnego nieba, gdyż w soboty i niedziele jest ono oczywiście zamknięte.



Kolejny dobry adres to maleńka brazylijska restauracja Brasilerinho (129 Rue Legendre). W piątki i soboty dodatkową atrakcją jest tu brazylijska muzyka na żywo. Antonio Carlos Jobim, Astrud Gilberto, Rosa Passos, Caetano Veloso, Eliane Elias – ich utwory i bez posiłku świetnie smakują. A muszę przyznać, że kulinarnie Brasilerinha też dopieszcza. Jadłam świetne smażone kuleczki serowe, krewetki w sosie kokosowym i z ryżem oraz mistrzowski deser – mus z maracui.



Sennie
Hotele w Paryżu, jeśli tylko nie zamierza się na nie wziąć hipotecznego kredytu, nie mają zbyt wiele do zaoferowania. Tak też prezentuje się hotel Ambassadeur (153 Rue Legendre), z niewielkimi, ale czystymi pokojami o ascetycznym wyglądzie i średnio sprawnymi recepcjonistami. Ratuje go położenie w XVII Dzielnicy i sąsiedztwo piekarni i trzech restauracji.


Rue Legendre
Długa ulica, ponad 200 numerów, ze zmieniającymi się wciąż kadrami zwykłego, codziennego życia, które oglądałam jak pasjonujący film dokumentalny z udziałem aktorów-naturszczyków. Początkowo sądziłam, że jej nazwą uhonorowano wybitnego matematyka wieku oświecenia Adriena-Marie Legendre’a, członka Francuskiej Akademii Nauk, specjalizującego się w teorii liczb, algebrze i analizie matematycznej. Brak imienia przed nazwiskiem na tablicach z nazwą ulicy Legendre przewrócił jednak tę teorię, bo „la legendre” to po prostu „legenda”.


Paryski szyk to coś więcej niż zewnętrzny wygląd. Sposób bycia, stosunek do innych ludzi (szukając poczty, lekko zdezorientowana prez Google Maps, bo punkt mieścił się w sklepowej kasie, zanim zdążyłam kogokolwiek zapytać miły paryżanin wskazał do niego drogę), życzliwy uśmiech. I niebotyczne szpilki, w których śmiga się po ulicach niczym w trampkach.

W Paryżu trwa właśnie kampania społeczna propagująca tolerancję dla ludzi LGBTQ+. Z bilboardów na przystankach miejskiej komunikacji uśmiechają się dziadkowie, babcie, obejmujący młodą postać z odwróconą twarzą, a napis poniżej brzmi np.: „tak, to moja wnuczka trans”, „tak, to mój wnuk homo” itd. Inna cywilizacja… Choć sądzę, że skoro w zdawałoby się tolerancyjnym narodzie powstała potrzeba prowadzenia tego typu akcji za publiczne pieniądze, to również Francuzi mają problem z nieheteronormatywnością.


Wiele lat temu w radiowej Trójce nadawano audycję popularyzującą francuską muzykę rozrywkową. Jej autorką była nieodżałowana Barbara Podmiotko, a nosiła tytuł „Pod dachami Paryża”. To właśnie tej audycji zawdzięczam moje francuskie marzenia, systematycznie spełniane dzięki mężowi i córce.