Europa. Francja. Paryż. Berthe Morisot – impresjonistyczny kryształ
1–6.09.2019

Jeśli lato powoli zamienia się w jesień i rankiem częściej w moim ogrodzie widzę bladą mgłę niż wesołe promienie światła, łagodzę nastrój w Paryżu, bo i pogoda tu bardziej słoneczna niż u nas, i rozpoczęcie sezonu zawsze obfituje w ciekawe wydarzenia kulturalne. Tym razem przyciągnęła mnie tutaj, trwająca zaledwie miesiąc, pierwsza we Francji od 78. lat monograficzna wystawa prac Berthe Morisot, zorganizowana przez Musée d’Orsay. 9 sal, a w nich najpiękniejsze obrazy, jakie kiedykolwiek wyszły spod pędzla kobiety. Niektóre z nich, pochodzące z prywatnych kolekcji, nigdy dotychczas nie były prezentowane szerszej publiczności. Zamysłem wystawy jest zarówno ukazanie różnorodności tematycznej twórczości Morisot, od pejzaży, portretów, scen rodzajowych (przepiękna seria obrazów przedstawiających toaletę kobiet), jak też rozwoju jej stylu – od czystego impresjonizmu do pewnych cech symbolizmu – dzięki przekrojowej prezentacji prac, poczynając od „Kołyski” z 1872r., którą pokazała na pierwszej wystawie impresjonistów w 1874 r., po ostatni portret córki Julie Manet, „Julia Marzycielka” z 1894 r. Malarka żyła tylko 54 lata, zmarła na grypę 2 marca 1895 r., którą zaraziła się pielęgnując ukochaną córkę. Była bardzo płodnym twórcą, pozostawiła 390 prac, a tym z nich, które dotychczas miałam wielką przyjemność oglądać, nadałabym zbiorczy tytuł „Radość”, bo tę odczuwam jako widz, a sądzę, że i malarce musiała ona towarzyszyć w procesie tworzenia, bo nie wydaje mi się, by ktoś smutny mógł tak malować. Zresztą jej życie na pewno było szczęśliwe; kochała i była kochana przez męża Eugene’a Manet i córkę, nieprzeciętnie zresztą mądrą i utalentowaną osóbkę, była wyemancypowana,          spełniona twórczo, a na liście jej przyjaciół znajdowali się Monet, Renoir, Sisley. Czegóż chcieć więcej? acha, na dodatek pochodziła z bardzo dobrej, zamożnej rodziny i nigdy nie klepała biedy. Dzięki corocznym pobytom w Paryżu widziałam już wiele obrazów różnych twórców impresjonizmu, ale te są absolutnie wyjątkowe. Ich ponadczasowa tematyka, bezpretensjonalna czułość, z jaką malarka traktuje modelki, prezentując je w intymnych sytuacjach bez jakiejkolwiek kokieterii, subtelność kolorów, to wszystko sprawia, że widz przeżywa niezwykłą radość, obcując z tymi płótnami. Kiedyś zastanawiałam się nad przyczyną ponaddźwiękowych cen, jakie obrazy impresjonistów osiągają na aukcjach. Musee d’Orsay daje na nie odpowiedź – są po prostu niebiańsko piękne!

Po wczorajszej uczcie w Musée d’Orsay kolejny dzień postanowiłam spędzić tak, jak robią to Paryżanie, czyli w jednym z miejskich ogrodów. A że najbliżej mam podczas tego wyjazdu do Palais Royal, więc padło na położony na jego tyłach. Koło fontanny z trudem znalazłam wolne miejsce, bo czytelnictwo nadal w Paryżu cieszy się sporą popularnością. Przed południem głównie oddają mu się starsi ludzie i zamożni młodzi, tak się domyślam, bo niby dlaczego nie są w pracy, tylko czytają książki. Koło południa do ogrodu przychodzi jeszcze młodzież z własną wałówką na przerwę obiadową, czytelnicy wciąż czytają, po południu zaś pojawiają się młodsze dzieci z opiekunkami, czytelnicy niczym opoka trwają przy swych czynnościach do zmroku. Palais Royal ma nieco zwodniczą nazwę, gdyż: a/ wybudowano go dla kardynała Richelieu, a nie dla króla, b/ był siedzibą króla, ale zaledwie kilka lat: małoletniego Ludwika XIV i w l. 1830-31 Ludwika Filipa I, i tyle jego królewskiej przeszłości. Natomiast aktualnie jest siedzibą Rady Stanu, Rady Konstytucyjnej i Ministerstwa Kultury, a przylega do Comédie-Française. Dziedziniec tego pałacu był w l. osiemdziesiątych ubiegłego wieku przedmiotem ostrego sporu, zakończonego zresztą w sądzie, na temat granic wolności artystycznej. A wszystko przez umieszczenie na nim 260. kolumn różnej wysokości, z białego i czarnego marmuru, instalacji artystycznej autorstwa Daniela Burena. Prawdę mówiąc, nie dziwię się, że dzieło to rozpalało tak silne emocje, bo nie potrafię znaleźć w nim przesłania, jakim mają być, zgodnie z zamysłem autora, „dwie płaszczyzny”. 3000 mkw z wystającymi różnej wysokości marmurowymi stemplami wzbudziło we mnie pragmatyczne pytanie „po co?”, zastępując skutecznie głębsze doznania.

Zawsze w Paryżu mam problem ze znalezieniem dobrej restauracji. Choć są ich tutaj przecież tysiące! Niestety, nastawione głównie na jednorazową obsługę turystów nie dbają o poziom dań. Również tym razem w bistro sąsiadującymi z hotelem spróbowałam kilku okropnych (np. Le Café Blanc – zupa cebulowa z namoczoną bułą zamiast chrupiącej grzanki i serem zbitym w betonową kulę, Le Café de l’Epoque befsztyk tatarski spływający musztardą,). I wreszcie jest! Dzięki Xavier, znajomemu Hiszpanowi, trafiłam do gastronomicznego raju o nazwie Les Fines Gueules (Drobne Mordy). Już krótka lista dań dnia, wypisana na dużej tablicy, dobrze wróżyła jakości jedzenia. Wszystko, od przystawek (zielona fasolka z truflami, carpaccio z wędzonej dorady, foie gras z jabłkową konfiturą, zresztą najlepsze jakie w życiu jadłam) przez dania główne (filet z turbota       z miniaturowymi warzywami, tatar z tuńczyka z wasabi), po desery (lody z renklodą w likierze, mus z gorzkiej czekolady z orzechami) i deskę serów smakowało, i wyglądało, wybornie! Krótkiej karcie dań towarzyszyła długa na 300 pozycji karta win. Czego w niej nie ma! Trunki oczywiście tylko francuskie. Jak nie jestem zwolenniczką czerwonych win, podawane w Les Fines Gueules młode wina bio bardzo mi smakowały. Ceny zarówno jedzenia jak trunków są tu bardzo rozsądne, nawet jak na Paryż, który raczej solidnie grzeje plastik. Wielką zaletą tej restauracji jest również położenie, kilka minut od hotelu, w którym się zatrzymałam, w niewielkiej odległości od Luwru.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Wszystkie komentarze
0
Would love your thoughts, please comment.x