Azja. Tajwan. Głowa królowej, herbata i kamikaze
26.10–2.11.2016

Korona urbanistyczna ziemi, w przeciwieństwie do tej górzystej, której zdobycie wymaga jednak pewnej kondycji, pozostaje w zasięgu możliwości każdego z nas. Wśród moich ukochanych miast, nie licząc Krakowa, zauważyłam, że wszystkie na starcie dostały wyjątkowo malownicze położenie geograficzne. Góry i morze. Tak właśnie mają: Rio de Janeiro, Singapur, Kapsztad, Hongkong i Tajpej, do którego znowu przywiały mnie przyjazne wiatry. Hotel też ten sam, Beauty Age w malowniczej dzielnicy Xinbeitou, służącej mieszkańcom do wypoczynku, z uwagi na występujące tu gorące źródła i piękne wzgórza idealnie nadające się do trekkingu.

Na tajwańskiej diecie nie sposób przytyć. Na śniadanie zjadłam : sientan /modre jajko kacze, słone jak diabli/, topi /smażony kożuch z tofu/, rousnong /piórka ze skóry prosiaczka -to te miodowe na prostokątnym talerzyku/, mun /grzyby z drzewa/, blanszowaną sałatę w dziwnym sosie, i oczywiście miseczkę kleiku ryżowego. Hotel utrzymany jest w japońskim stylu, okupacja Tajwanu przez Japończyków trwała blisko 300 lat, więc wpływy cesarstwa są wszechobecne. Kompozycje kwiatowe, ikebany, również na to wskazują.

Hotel Beauty Age, w którym mieszkam, należy do dosyć drogich, choć i tak w okolicy jest najtańszy, a nocleg ze śniadaniem dla 2. osób kosztuje 2760 tajwańskich dolarów /ok. 336 zł za dobę/. Ale wart jest tych pieniędzy, szczególnie jeśli chce się go wynająć na godziny, bo wtedy za jedną trzeba zapłacić ok. 150 zł.

Pokój ma powierzchnię 7. mat tatami i widok na niewielki skwer, który nocą zamienia się w salę koncertową dla cykad. . A o jego tajemnicy i największym walorze napiszę później, bo teraz biegnę zwiedzać miasto.

Oto powód, dla którego wybieram ten hotel. Za jego plecami bulgocze gejzer, a turkusowa woda z niego płynie wprost do wanny w mojej łazience. Gorąca, mineralna. Zawsze zachodzę tu w głowę, jakim cudem instalacja wodociągowa i bateria w łazience wytrzymują ten ukrop, bo z kranu naprawdę wylewa się wrzątek. Domowe spa w pakiecie. W hotelowej łazience można śmiało przećwiczyć „gotowanie żaby”, po którym skóra jest idealnie gładka i miękka. Wokół gorącego jeziora za hotelem prowadzi ścieżka spacerowa, okalająca wzgórza porośnięte śliwkowymi drzewami, które z pewnością najpiękniej prezentują się wiosną, w porze kwitnienia. To miejsce na mapie miasta oznaczone jest jako „Ogród Śliw”, a trasa prowadząca do niego ze stacji metra ma tak dokładne oznaczenia, że nie sposób je przegapić.

Tajpej wciąż rozbudowuje bazę turystyczną, zgodnie z długofalowym programem, który zakłada, że turystyka będzie drugim, po know how, filarem gospodarki. Pan na zdjęciu, pracujący przy wznoszeniu kolejnego hotelu, wyraźnie go nie popiera. Cóż, ktoś śpi, by nie spać mógł ktoś. Na jego usprawiedliwienie – upał sięga 40. stopni.

Xinbeitou postrzegam jako uzdrowisko na obrzeżach metropolii – można tu zażywać kąpieli w gorących źródłach, spacerować w górach, niedaleko jest też stąd na plażę w dzielnicy Tamsui. W trakcie spaceru do miejsca, w którym rezydowali japońscy kamikaze podczas II wojny światowej odkryłam maciupeńki ogród w japońskim stylu i sąsiadującą z nim, równie niewielkich rozmiarów świątynię, nie mam bladego pojęcia, jakiego wyznania .

Muzeum Beitou mieści się w dawnym hotelu Kazan, który był bazą wypadową w podróży w jedną stronę dla japońskich kamikaze. Muzeum nie jest warte polecenia, bo w zasadzie oprócz japońskiego ogrodu i wnętrz niewiele ma do zaoferowania. Za to działająca w nim tajwańska restauracja – i owszem.

Lunch w wydaniu tajwańskim. Czysta poezja, a największe zaskoczenie – przejrzysta jak kryształ zupa z białą rzepą i małymi małżami /w czarnej czarce/. W sumie 9 dań i deser. Na szczęście w kuchni tajwańskiej obowiązują japońskie ilości jedzenia podawanego w naczynkach jak dla krasnoludków. Do białych rybek z wodorostami dodano świeżo miażdżone wasabi. Miało moc! A wszystko spożywane w pięknym miejscu, w ciszy, z ledwie słyszalną muzyką w tle. Na miejscu japońskich kamikaze nawet cesarz wołami by mnie nie zaciągnął do samolotu po takiej uczcie.

Tajwańska restauracja w Muzeum Beitou. Jej gośćmi w porze lunchu są wyłącznie kobiety w kilkuosobowych grupkach, mężczyźni w tym czasie przykładnie pracują.

Muzeum warte jest też odwiedzenia ze względu na piękne kompozycje w ikebanach, wykonywane na miejscu przez pracownice muzeum, i oczywiście piękny ogród w klasycznym japońskim stylu.

Ogród w Muzeum Beitou. Zaskoczeniem było dla mnie ośmiokątne okno, które dotychczas spotykałam wyłącznie w chińskich ogrodach. Może to przejaw eklektyzmu…

Tak zachodziło dzisiaj słońce w dzielnicy Tamsui, wśród tłumów obserwatorów, którzy najpierw obserwują schyłek dnia, a potem gromadnie odwiedzają niezliczone knajpki na wybrzeżu. Ich ilość i różnorodność oferowanych przekąsek imponuje równie jak piękno zachodu słońca, a ma tę przewagę, że dłużej można się nimi raczyć.

A to taka atrakcja dla maluszków, pomysł do kupienia od zaraz. Dzieci bezpiecznie się bawią, rodzice mają święty spokój, czyli dwie pieczenie przy jednym ogniu. Tajwańskie dzieci, podobnie jak ich japońscy rówieśnicy, są bardzo dobrze wychowane, ich towarzystwo jest bezkolizyjne, nie krzyczą, nie terroryzują dorosłych.

Jedzenia ci u nich dostatek. Wszystko bardzo smaczne, zwykle świeżo wyłowione z oceanu, to jeśli chodzi o przekąski. Można bezkarnie jeść również doskonale desery, w których cukru jest tylko ciut, ciut.

To, niestety nie jest z pewnością dietetyczne, ale co tam! Zawsze, gdy tu jestem nie odmawiam sobie tej lekko słodkiej, cieplej bułeczki z plastrem słonego, zmrożonego masła. Pachnie na odległość i zawsze znajduje rzesze amatorów. W dzielnicy Tamsui mieści się kilka ciekawych antykwariatów i szpital Św. Marcina, w którym pracuje wielu polskich lekarzy, cieszących się wielką estymą Tajpejczyków.

Po całym dniu zwiedzania w 40.stopniowym upale moczenie w wodzie prosto z gejzera stawia na nogi niczym mocna kawa. Jet lag opanowałam dopiero wczoraj, bo przy dużej różnicy czasu, tu jest przesunięcie sześciogodzinne, każda godzina wymaga jednego dnia adaptacji. Publiczny onsen, największą atrakcję dzielnicy, już zamknięto, woda w potoku przyjemnie szumi, ruch na ulicy coraz mniejszy, a cykady znowu zapraszają na swój codzienny koncert.

Przez dzielnicę Xinbeitou przepływa rzeczka, która swój początek bierze z gejzera. Zbudowano nad nią publiczne kąpielisko, ale zabroniono kąpieli w innych miejscach. Sceneria trochę jak w „Indiana Jones”, a dorośli ludzie wytrwale ścigają się w poszukiwaniu pokemonów. Dzieci uczestniczących w tej zabawie nie zauważyłam.

Architektura bardzo interesująca, zwłaszcza nowe budynki. Elewacje w kolorach ziemi, pastelozy nie uświadczysz. I coś, czego można pozazdrościć, szczególnie próbując się dostać do Zakopanego – ponad 50.kilometrowa droga na 15.metrowych palach, wiodąca do samego lotniska. Tajpej, podobnie jak Tokio, jest metropolią, w której praktycznie nie ma ulicznych korków, co jest zasługą szerokich arterii komunikacyjnych i doskonale działającego transportu publicznego, z gęstą siatką linii metra na czele.

Dzisiejszy obiad – za całe 8 złotych! Miska pysznej, aromatycznej zupy won ton z pierożkami mięsno – krewetkowymi. Pani produkowała je na poczekaniu. Zapędziłam się w maleńkie uliczki, żyjące z dala od wielkiego świata. Ludzie życzliwi, uśmiechnięci, otwarci, z zainteresowaniem zagadujący, co też tu robię i czy dobrze się u nich czuję.

Podstawowy środek indywidualnej lokomocji, czyli skuter, rowery są zdecydowanie passe’.

Symbol owocowy Tajwanu, czyli cesarskie jabłka. Ich wielkie plantacje, rozsiane po całej wyspie, są w nocy oświetlone lampami wytwarzającymi ciepło, gdyż tutejsze jabłonie są niezwykle wrażliwe na zmiany temperatury i nasłonecznienia. I znowu wyraźny wpływ japoński, tym razem w obyczajowości, klient też człowiek, przed wejściem do restauracji buty zdjąć musi.

Biblioteka w większym i mniejszym wydaniu. Od czasów panowania Japończyków, którzy postanowili w początkach XX w. uczynić Tajwan wzorcowym terytorium, edukacja jest postawiona na bardzo wysokim poziomie. Dla Chińczyków z kontynentu ukończenie tu studiów jest bardzo nobilitujące. Zresztą ci z mainlandu cierpią od lat na wyspiarski kompleks, postrzegając np. tajwańskie produkty jako wzór doskonałości. Stąd też zapewne uzurpatorskie dążenia mocarstwa do podporządkowania Tajwanu. Widziałam w kilku miejscach Tajpej uniwersytety dla seniorów, zawsze w pobliżu stacji metra lub przystanku autobusowego, duże gmachy bibliotek. Wiele kawiarni ma własne,niewielkie półki biblioteczne, bo czytelnicy, pijąc kawę chętnie sięgają po lekturę. Czyta się tu w każdych okolicznościach i miejscu. Na ostatnim zdjęciu rower0-suszarka.

70 proc. wyspy stanowią góry i wyżyny, nic więc dziwnego, że w mieście wzgórza widać dosłownie wszędzie. A dodatkowym atutem jest jeszcze położenie Tajpej – nad samym Pacyfikiem.

Herbaciarnia sąsiadująca z moim hotelem. Urzekające miejsce z niezliczoną ilością turkusowych czarek i cynobrowych czajniczków. Pigment w przypadku tych ostatnich pozyskuje się z cynobru, minerału bogatego w siarczek rtęci. Minerał ten występuje w postaci żył, spotykanych w gejzerach i gorących źródłach, więc Tajwańczycy mają go pod dostatkiem.

Rowery jednak udało mi się znaleźć. Świątynia Xinguan, w sąsiedztwie stacji metra o tej samej nazwie. Kolejka ustawiła się do tych pań w niebieskich uniformach, które rękoma omiatały ludzi i przyniesioną przez nich odzież. Ciekawe, co by powiedziały o naszych koszykach wielkanocnych…

Tajwan, oficjalna nazwa Republika Chińska, ma bardzo pokręconą historię, zarówno tę sięgającą odkryć geograficznych, jak współczesną, czego najwyższą cenę, jak zwykle, ponoszą aborygeni. Pierwsi pojawili się na wyspie Portugalczycy, czemu zawdzięcza ona piękną nazwę, używaną do dzisiaj np. w materiałach promocyjnych „Formosa”. I to był początek wieku XVI. Sto lat później przypłynęli Holendrzy, a potem to już była tylko jatka, bo zaczęto sprowadzać Chińczyków i przez 212 lat okupowali oni wyspę. Na przełomie XIX i XX w. władzę przejęli Japończycy, którym to miejsce zawdzięcza prawdziwy rozkwit. A po II wojnie światowej, gdy hegemonię znowu przejęli Chińczycy z Czang Kajszekiem i eksportowanym tu Kuomitangiem, przez 38 lat obowiązywał stan wojenny. Rozprawiono się brutalnie z opozycją, ale dano ichniejsze „500plus”, a ponadto zapewniono szerokie możliwości rozwoju nauki, dzięki czemu Tajwan dołączył do elitarnego klubu azjatyckich tygrysów. Państwu nie szkodzi zupełnie aktualna izolacja polityczna, Amerykanie, jak to oni, szybko zrezygnowali z uznawania odrębności Tajwanu, a do nich dołączyły inne kraje. I choć obecnie rząd chiński traktuje wyspę jako swe terytorium zamorskie, Tajwańczycy swoje wiedzą, mają własny rząd, z kobietą na czele, i świetnie im się wiedzie. Historia kraju tłumaczy, dlaczego na wyglądające dla mnie na japońskie śniadanie kelnerka mówi, że jest w stylu chińskim,a w ogrodach w japońskim stylu są chińskie ośmiokątne okna. Mieszanie się kultur, ot co. Za to u nas, jeszcze chwila i będzie zgrzebny monolit kulturowy, z Chłopskim Jadłem, kierpcami, pasem słupskim i Wszystkimi Świętymi w rolach głównych. Pędzę na śniadanie, w chińskim, nie tajwańskim, stylu.

Moja miłość do Tajwanu jest uczuciem od pierwszego wejrzenia, a ugruntowali ją ludzie. Mam bardzo dobre doświadczenia, bo uprzejmość jest ich cechą immanentną, dziedziczną, w ramach genu dominującego, i chętnie wykorzystywaną. W metrze natychmiast zrywają się chętni do ustąpienia miejsca starszym, gdy tylko wyciągnę mapę natychmiast pojawia się nad nią czytasz głowa z pytaniem, czy pomóc?, co kiedyś, przy bardziej skomplikowanej trasie skończyło się doprowadzeniem na miejsce /dodam, że był późny wieczór, a szukałam teatru i było już bardzo mało czasu do rozpoczęcia przedstawienia; pani porzuciła na środku chodnika swoją leciwą mamę, krzyknęła „go” i niczym sprinterka na olimpiadzie popędziła ze mną kilka przecznic/. Ludzie są tu na wskroś uczciwi, nie ma mowy np. o napiwkach, podobnie jak w Japonii, gdzie kiedyś napiwek mi zwrócono przy wyjściu z restauracji. Zwracają nawet turystom ich zagubione portfele. Taką przygodę też przeżyłam 4 lata temu. Z plecaka wysunął mi się portfel „ze wszystkim”. Nie wiedziałam, gdzie i kiedy. Po kilku godzinach zadzwonił Marcin, zaniepokojony, że ambasador mnie telefonicznie szuka. Okazało się, że portfel zgubiłam w kasie opery, ktoś go znalazł i oddał na posterunek policji, potem policjant zadzwonił do naszego konsulatu, którego pracownik zadał sobie niemało trudu, by do mnie dotrzeć i poinformować, gdzie mogę odebrać zgubę. W ludziach siła!

U wylotu ulicy – oczywiście góra. A potężna brama tori zdobi wejście do prozaicznego miejsca czyli naziemnego metra. Dzisiaj mogłam sprawdzić sprawność jego służb porządkowych, gdyż Wojtek w toalecie omyłkowo nacisnął przycisk alarmu. Dosłownie natychmiast, gdy zawyła syrena w drzwiach pojawiła się pani i uratowała mi, skonfudowanego przygodą męża. Transport publiczny nie ustępuje ideałowi, czyli japońskiemu. Pociągi są zsynchronizowane, czyste. A na dodatek, by ułatwić turystom zwiedzanie na każdej stacji metra można zaopatrzyć się w przewodnik, zawierający propozycje wycieczek metrem. Rzecz po prostu bezcenna dla obcokrajowca, z której zawsze z przyjemnością tu korzystam.

Trochę spożywczych dziwolągów. Zainteresowały mnie zwłaszcza ciemne „wąsy”, bulwy jak sznur serdelków i ziemisty drób. Wszystko świeże, klientów tłumy, jak to w piątek.

Z Tamsui pomaszerowałam dziarsko, w temp. 40 plus, nad Pacyfik. Na ostatnim zdjęciu witryna maleńkiego zakładu jubilersko – rzeźbiarskiego. W witrynie koralowce. Uważa się, że z Tajwanu i Sardynii pochodzą te najlepszego gatunku.

Wysunięty na północ cypel i Zatokę Rybaka zdobi ten piękny most nad mariną. Idę o zakład, że w tym zupełnie chybionym projekcie architektonicznym, 5.gwiazdkowy hotel, z ostatniego zdjęcia, palce maczali Amerykanie, bo wygląda jak żywcem przeniesiony z Las Vegas.

A zaraz obok takie cacko. I jeszcze takie drobne udogodnienie na moście, na którym wszyscy turyści obowiązkowo robią sobie zdjęcia. Specjalne, wygodne schodki dla maluszków.

Nad Tamsui River, blisko jej ujścia do Pacyfiku wznosi się wzgórze, które jest pięknym miejscem spacerowym. Mieści się tam Litle White Hous – w stylu kolonialnym i filia Uniwersytetu Oksfordzkiego /co najlepiej świadczy o dużej wadze, jaką rząd przykłada do nauki/. Spacer uprzyjemnia słodki zapach kwiatów drzew ylang ylang, a dzisiaj uprzykrzały komary, prosto z podzwrotnikowej dżungli.

Pierogi u tutejszej Solejukowej. I deptak nad rzeką Tamsui. Pogryziona przez komary, z opalonym na czerwono czołem, mimo kremu z wysokim filtrem, doczołgałam się właśnie do domowego spa z wanną pełną wrzątku, w której wymoczę zbolałe członki. Bo jutro mam zaplanowaną jednodniową wycieczkę z biurem Edison Travel Service, z którym dwukrotnie objeżdżałam wyspę w poprzednich latach. Biuro uczestniczy w rządowym programie promocji turystyki, dzięki czemu jego klienci korzystają z dużego dofinansowania w kosztach podróży. Dość powiedzieć, że cały koszt pięciodniowej wycieczki, z noclegami, śniadaniami obiadokolacjami w 5.gwiazdkowych hotelach i niezwykle bogatym programem zwiedzania, wyjazd w poniedziałek wczesnym rankiem, powrót w piątek w nocy i cały czas coś się dzieje, jest taki, jak noclegu w pierwszym hotelu.

Jak Tajpejczycy spędzają wolny czas? Tak samo jak Japończycy, czyli uprawiając górskie wycieczki, penetrując jaskinie, oczywiście w stosownie do rodzaju aktywności dobranych strojach i najchętniej w grupie. Duzi chłopcy wczoraj mieli swój dzień – miejski rajd samochodów Ferrari. A wszyscy, niezależnie od płci i wieku, ekscytują się… Pokemonami.

Nie, to nie jest manifestacja antyrządowa, związkowa, LGBT, ruchów feministycznych, monarchistycznych, kółka filatelistycznego też nie. To tylko jedna z grup w poszukiwaniu Pokemonów. A na drugim zdjęciu takie coś, żeby było ładnie…

Teraz już nie mam żadnych wątpliwości, że Japonii tu więcej niż Chin. Ostatecznie przekonało mnie o tym kultywowanie święta kwitnącej wiśni, czyli japońskiego hanami, i konkurencyjnego kwitnącej śliwy, ume. Przy czym ogrody tych ostatnich drzew służą de facto do tego, by precyzyjniej określić termin hanami, bowiem śliwy kwitną przed wiśniami. Na zdjęciach zabudowania w ogrodzie śliw. Hanami na Tajwanie jest w lutym. Za to w odwiedzonym przeze mnie dzisiaj Yanguomisan National Park jeden kwiat wiśni pojawił się teraz. Równym zaskoczeniem były wciąż kwitnące azalie.

Yangmingshan National Park na obrzeżach Tajpej. Miasto leży w strefie klimatu podzwrotnikowego, więc dopiero za miesiąc zacznie się tutaj kolorystyczne szaleństwo, gdy przebarwią się klony. I jeszcze jeden dowód na japońskość – onsen, położony w pobliżu parku.

Chyba z Chinkami tajwańskimi nie jest najgorzej pod względem urody? Oczywiście przeciętna nie wypada w naszych kategoriach najlepiej, ale często spotykam naprawdę piękne dziewczyny. Pewnie, że daleko im do naszych, z ostatniego zdjęcia, ale starają się.

Nowoczesna architektura. Czyste piękno i radość z obcowania z nią. A trawniczek rośnie w panelach, jakieś 10 cm nad chodnikiem.

Wycieczka na górę Maokong, a po drodze tarasowe uprawy herbaty. Najdelikatniejsze liście, z czubka krzaka, zbiera się latem Na trasie można skosztować, w jednej z licznych herbaciarni, prawdziwego rarytasu, herbaty Tieguanyin i Qing Xin, ze starannie selekcjonowanych liści gatunku Oolong. Można zaparzać ją 9 razy, najlepsza ponoć z 7.

Na obiad niedzielny lekkostrawna sałatka. Tajwańczycy, podobnie jak inni mieszkańcy Azji, uwielbiają posiłki poza domem, stąd tak duża różnorodność gastronomicznych przybytków.

Globalizacja. Młodzież wybiera herbatę tzw. ekspresową, jada na Mc’Donalds. O tempora, o mores, chciałoby się krzyknąć, bo gdzie jak gdzie, ale tutaj tradycyjne jedzenie jest wyjątkowo smaczne. Cenę za to już płacą – nadciągającą z USA epidemią otyłości.

Miało być dietetycznie, wyszło jak zwykle, bo przy deserze popuściłam wodze fantazji. Ale było warto, bo zjadłam najlepsze lody z zielonej herbaty w życiu, a testuję je wszędzie. Te miały fantastycznie kremową konsystencję i puder z zielonej herbaty, bitą śmietanę i czerwoną fasolkę. Oponki też z zielonej herbaty, na ciepło, z migdałowymi płatkami. Co tam, zamówię jeszcze jeden pucharek lodów. W końcu nie wiadomo, kiedy tu znowu przyjadę.

Po deserze wyrzuty sumienia rzuciły mnie na szlak herbaciany. Rząd dotuje te uprawy po to tylko, by turyści mieli co oglądać, poletka są bowiem maleńkie, a herbaciarni bez liku, więc bez dotacji niechybnie by zbankrutowały. Z Góry Maokong rozpościerają się piękne widoki, a cała trasa liczy ok. 15 km. Niestety, nie ma żadnych skrótów, a wiedzie wzdłuż prawie nieuczęszczanej ulicy.

Droga herbaciana. Jeśli ktoś nie ma ochoty zejść pieszo do stacji metra, lub ma ochotę, ale noc go w górach zaskoczy, jak mnie dzisiaj, w połowie drogi jest pośrednia stacja gondolek. Na trzecim zdjęciu wieża 101, w bardzo dalekiej perspektywie.

Kto z nas nie chciałby poczytać w takiej czytelni…

Kolejny hotel, który z przyjemnością mogę polecić Quote Taipei. Położony w sąsiedztwie 2. stacji metra, wyróżniany wielokrotnie w rankingu hoteli butikowych. Przyjemne, nowoczesne wnętrza i bardzo miła obsługa, plus lanczownia czynna całą dobę.

W drodze do Shilin mija się Grand Hotel, czerwony budynek. W metrze wszyscy wpatrzeni w ekrany smartfonów. Najdroższy przejazd, przez całe miasto, kosztuje zaledwie 6 zł, a linii metra jest aż 5. Kupowanie biletu jest banalnie proste, a podróż najsprawniejsza z możliwych. Nie mówiąc o możliwości obserwacji. Dzisiaj poderwałam się, gdy wsiadła starsza pani. Pierwsza wymiana uśmiechów. Pani poleciła mi usiąść, gdyż jedzie tylko jeden przystanek. Uśmiech przepraszający. Po chwili, gdy wysiadała pomachała do mnie przyjaźnie. Kolejna wymiana uśmiechów. Ja nie chcę do Polski!!!

The National Palace Museum i 690 tys. eksponatów sztuki chińskiej, najstarsze pochodzą z neolitu. Oto przyczyna, dla której w Zakazanym Mieście w Pekinie hula wiatr i nie ma w nim kompletnie żadnych eksponatów. Bo wszystkie znajdują się w tym miejscu, wywiezione przez Chiang Kai Sheka przy okazji ewakuacji sił Kuomintangu na Tajwan, i uratowane przed niechybnym zniszczeniem w czasie chińskiej Rewolucji Kulturalnej. Wejście do tego giganta kosztuje zaledwie 30 zł. A dalibóg, jest co podziwiać. Dzięki temu, że wcześniej zwiedzałam muzeum dwukrotnie wiedziałam już, dokąd się udać. Zwiedzanie proponuję zacząć od trzeciego piętra, gdyż na nim są prawdziwe rarytasy. Dobrze jest wziąć z sobą chociaż szal lub sweter, gdyż w środku jest wręcz chłodno.

Najstarsza jest biżuteria. Chalcedonowe kolczyki i wisiory mają ok. 6 tys. lat, a naszyjnik z jasnego jadeitu ok. 3. Przy nich ozdoby do włosów to prawdziwe młodzieniaszki, raptem po 2,5 tys.

Figura arystokratki, z VII w., tutejsza Mona Lisa, i bardzo znana rzeźba żołnierza, w środku rekwizyt z planu filmowego „Ojca Chrzestnego”.

Jadeitowe kapusty pekińskie, słynne w Azji niczym Wenus z Milo w Europie.

Naczynia z brązu to wazy do wina, każda z nich ma ok. 2,5 tys lat.

Świetny dział ceramiki reprezentują okazy z każdej możliwej epoki historycznej cesarstwa, a najstarsze mają blisko 3 tys. lat, to te na ostatnim zdjęciu. Najbardziej zachwyciła mnie precyzja wykonania zielonej wazy ze smoczymi zdobieniami, a design -wazonu art deco, przebarwionej wazy z XI w. i czarki z tego samego okresu.

Uderzający jest idealny stan zachowania muzealnych eksponatów. Nawet licząca ponad dwa tysiące lat ceramika wygląda, jak spod igły.

Aby osiągnąć taką wielkość koralowiec rośnie 500 lat. Na środkowym zdjęciu rzeźba o wys. ok. 70 cm, z jednego kawałka kości słoniowej, a na ostatnim matrioszki inaczej.

Jest również bardzo ciekawy dział z malarstwem, obrazy malowane na jedwabiu, , kaligrafią i kartograficzny. Na ostatnim zdjęciu dokument z VI w.

Natomiast ze srebra była tylko ta jedna rzeźba. Co mnie bardzo zastanowiło, gdyż dział z przedmiotami użytkowymi z brązu był niezmiernie bogaty. Muzeum w planie zwiedzania miasta jest punktem obowiązkowym. Nawet, jeśli nie planuje się w nim spędzić całego dnia, koniecznie trzeba zobaczyć ekspozycję na trzeciej, ostatniej kondygnacji i jadeitowe kapusty na drugiej. Co jest o tyle łatwe, że podobnie jak w Luwrze, jest do nich kolejka zwiedzających.

Świątynia w Shilin.

Wieża 101, należąca do klubu najwyższych budynków świata, i znajdująca się w niej, obok wejścia do obserwatorium, galeria sztuki, oferująca nieprawdopodobne przedmioty z jadeitu, koralowców. Ceny przyprawiają o zawrót głowy, np. różowy koralowiec -4 mln euro, karoca 1,5 mln euro. Galeria oferuje również niezwykłej urody biżuterię, ale mój mąż jakoś szybko postanowił ją opuścić…

W środku wieży 101 mieszczą się, oczywiście, luksusowe sklepy.

Dla Iwony czarne, w środku, dla Ani z farfoclami, a ja zadowolę się klasycznymi czółenkami. Wszystkie mieszkają w bardzo nowocześnie zaprojektowanym, dwupoziomowym sklepie Diora. Ale uwaga, ceny 30 procent wyższe niż w Dubaju.

Wieża 101 i jej otoczenie. W bardzo dobrym stylu. Rzeźbę wykonano ze stalowych lin.

Przy wejściu do wieży od strony stacji metra koniecznie trzeba zatrzymać się w najsłynniejszej tajskiej pierożkarni, z gwiazdką Michelin /!/. Łatwo trafić, gdyż zawsze stoi kolejka. Dzisiaj był tłum.

Na dim sum /pierożki/ nie doczekałam się, więc zamówiłam zupę u pana, który z szybkością światła ją dla mnie przygotował. Najpierw do czerwonego koszyczka należy powybierać dodatki: grzyby, zieleninę, tofu w kilku odmianach, a pan już sam najlepiej wie, co z tym zrobić. Wybrałam jako bazę zupę kimchi, z kapusty pekińskiej zakwaszonej na koreańską modłę. A pan z własnej inicjatywy nawrzucał, co widział. I w ten oto sposób, za 12 zł, dostałam michę parującej, pachnącej zupy. I gdybym na niej poprzestała, wyrzuty sumienia by mną nadal nie targały. Ale że przechodziłam koło ciastkarni, a desery, piszę to z całą odpowiedzialnością, a moje słowo droższe pieniędzy, są tu najlepsze na świecie, padłam ofiarą tego torciku. Z sera, białej czekolady i kawy mocha, na kruchym, czekoladowym cieście. Pyszny!

Wieża 101, jak sama nazwa wskazuje 101 pięter, 508 m wysokości.

Zatoka Keelung swą lokalną nazwę, Zatoka Klatki Kurczaka, zawdzięcza położeniu geograficznemu. Z trzech stron otaczają ją dosyć wysokie góry, co sprawia, że panuje tu dość specyficzny mikroklimat, któremu towarzyszą największe na Tajwanie opady deszczu. Średnio 200 dni w roku leje i dzisiaj tak właśnie jest. Najpopularniejszą religią jest, przeszczepiony z południowych Chin, taoizm, który wyznaje ok. 30 procent populacji. Żółte walce w świątyni – odpowiednik katolickich vot, tyle że donatorzy ofiarują wyłącznie pieniądze, za co umieszcza się maleńką figurkę z nazwiskiem w walcu. W świątyni cały czas rozbrzmiewa monotonna muzyka, więc w dziale dewocjonaliów pana zmorzył głęboki sen. W polskim kościele byłoby to niemożliwe, a w świątyni taoistycznej szczęśliwy Budda nikim nie przeszkadza. To się nazywa tolerancja religijna!

W Yehliu Pacyfik miesza się z Morzem Wschodiochińskim i faktycznie kolory wód nieco się różnią, ocean ma barwę niebieską, a morze szmaragdową. Choć dzisiaj różnica była bardzo subtelna ze względu na chmury i słabe światło.

Zabawa, Konradzie i Krzysiu, jak na Routa 57 w Argentynie. Wystarczyło uruchomić wyobraźnię i włączyć skojarzenia. Była nawet mapa Tajwanu, ostatnie zdjęcie, wyrzeźbiona przez wodę. Niestety, ogląda się te cuda w towarzystwie tłumów spragnionych wrażeń turystów. A wszyscy przyjeżdżają na tę część północnego wybrzeża, by zobaczyć głowę królowej, która pewnie za kilkaset lat odpadnie, bo łabędzią szyję ma coraz cieńszą.

Na wycieczce poznałam bardzo sympatycznych Amerykanów z Florydy. Danny jest emerytowanym
wojskowym, 10 lat spędził na misji w Niemczech. Wraz z żoną raz w miesiącu wyjeżdżają w podróże, bo ” na Florydzie jest nudno”! Przy pożegnaniu życzyliśmy sobie, by najbliższe wybory prezydenckie w USA wygrała Hillary Clinton. Z ich spojrzeń przy tym jednoznacznie wynikało, że Trumpa boją się jak ognia.

Yehliu. I dwie rzeźby z koralowca.

Ostatnia kolacja, w wydaniu kuchni tajskiej /brązowa linia metra, stacja Xihu, wyjście nr 2, skręt w lewo i zaraz za skrzyżowaniem, obok KFC/. Gdybym sama tam trafiła, z pewnością zabrakłoby mi odwagi, by wejść. A jedzenie… Niebiańskie! Zwłaszcza surowa krewetka na ostro, w aromatycznym sosie lekko kwaśnym. I kurczak w sosie z zielonym curry. Wszystko dzięki mojej koleżance Cynthii, Tajwance, która kiedyś trafiła tu przez przypadek, a teraz jest stałym gościem. Bo, jak twierdzi, w całym Tajpej tak dobrego tajskiego jedzenia nie znajdziesz. W rankingu 4K Tajwan zawsze plasuje się na szczycie, tym razem 39 punktów. Jeden odjęłam za deszczową pogodę, nie do przewidzenia o tej porze roku, bo zmiany klimatyczne i tutaj dotarły, robiąc kompletny bałagan w monsunach.

Ostatnia kolacja, w wydaniu kuchni tajskiej /brązowa linia metra, stacja Xihu, wyjście nr 2, skręt w lewo i zaraz za skrzyżowaniem, obok KFC/. Gdybym sama tam trafiła, z pewnością zabrakłoby mi odwagi, by wejść. A jedzenie… Niebiańskie! Zwłaszcza surowa krewetka na ostro, w aromatycznym sosie lekko kwaśnym. I kurczak w sosie z zielonym curry. Wszystko dzięki mojej koleżance Cynthii, Tajwance, która kiedyś trafiła tu przez przypadek, a teraz jest stałym gościem. Bo, jak twierdzi, w całym Tajpej tak dobrego tajskiego jedzenia nie znajdziesz. W rankingu 4K Tajwan zawsze plasuje się na szczycie, tym razem 39 punktów. Jeden odjęłam za deszczową pogodę, nie do przewidzenia o tej porze roku, bo zmiany klimatyczne i tutaj dotarły, robiąc kompletny bałagan w monsunach. Wszędzie działa bezpłatne, miejskie wi-fi, dzięki czemu mógł powstać ten wpis. I jeszcze kalia narodowy symbol Tajwanu, z biedroneczką, a jakże! W kropeczki.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Wszystkie komentarze
0
Would love your thoughts, please comment.x