
26 maj Azja. Singapur i Borneo. w Poszukiwaniu Orangutanów z Mr Aji – przewodnikiem Davida Attenborough
26.05-8.06.2018
Z dużą przyjemnością odnotowałam właśnie, że po dwóch latach, gdy byłam tu po raz ostatni Singapur nic się nie zmienił i nadal urzeka. Zielenią, czystością, zapachem i ultra nowoczesną architekturą. Świadomość, że miasto -państwo Lwa dobrobyt zawdzięcza mądrze stosowanemu nepotyzmowi – od 1959 r. do współczesności rządzą nim osoby powiązane z Lee Kuan Yew, pierwszym premierem niepodległego Singapuru, niezwykle światłym i wyedukowanym człowiekiem – już podczas poprzednich wizyt mnie nie uwierała. Bo plon działań rodziny jest zaiste imponujący. Dochód na mieszkańca, ponad 55 tys USD rocznie, pozwala Singapurczykom wieść dostatnie życie w jednym z najlepiej urządzonych państw regionu. Mieszkam w hotelu Jen, przy Orchard Road, głównej ulicy najnowocześniejszego dystryktu miasta.


Singapur nocą. Hotel Marina Bay Sands i sąsiadujący z nim ogród botaniczny są pięknie oświetlone. Na 16. piętrze jednej ze sztucznych „palm”, na zewnętrznym tarasie, mieści się niewielka restauracyjka z widokiem na miasto.




Rozświetlone kopuły singapurskiego ogrodu botanicznego, nad sztucznie osuszonym brzegiem Cieśniny Singapurskiej, oddzielającej wyspę od Indonezji. Singapur jest maleńki, zaledwie 45 km długości i 25 km szerokości, zamieszkuje go 5,6 mln ludzi, nie ma bogactw naturalnych, więc rządzący nieźle musieli się nagimnastykować, by uczynić z niego jeden z najbogatszych i najlepiej rozwiniętych krajów świata.


Nie wystarczy błyszczeć – trzeba to jeszcze robić w zmiennej kolorystyce, jak połączone pomostem sztuczne „drzewa” w Ogrodzie nad Zatoką lub hotel Marina Bay Sands.




Niska zabudowa pośrodku, w samym centrum miasta, moim zdaniem najpiękniejsza uliczka Singapuru czyli Emerald Hill Rd.

Orchard Rd. główna arteria miasta i tysiące sklepów, wśród których wiodą prym topowe marki modowe. Tutaj autorów idiotycznego pomysłu z zakazem handlu niedziele zabito by śmiechem.




Emerald Hill Rd. zagubiła się ze swą niską zabudową i nieśpieszną atmosferą w samym centrum metropolii. Prawie 70 proc. mieszkańców miasta ma chińskich przodków, co na tej starej uliczce jest dobrze widoczne. Warto zobaczyć ją w nocy, gdy domy ożywają po powrocie domowników i migoczą dyskretnymi światłami,






A to już kolejna z moich dwóch faworytnych uliczek w Singapurze -Tanling Rd. Podobnie jak Szmaragdowa zbiegająca się z Orchard Rd., z niską zabudową, tyle że tutaj na pierwszej kondygnacji, w podcieniach, tak jak przed laty, przycupnęły przeróżne geszefty z przykuwającymi pomysłowością witrynami. A że dach nad głową, to niestraszny był mi w trakcie spaceru lekki, majowy deszczyk. Prognozy przewidywały wprawdzie niemalże monsun, ale szczęśliwie nie sprawdziły się..



Lubię włóczyć się bez celu po tym mieście, co jest zawsze jednym z punktów obowiązkowych spacerów, gdyż zawsze można liczyć na niespodzianki. Dzisiejszą była wizyta w pracowni rzemiosła artystycznego. Zatrzymałam się na moment przed drzwiami z wywieszką „closed”, natychmiast przekręconą na „open” przez właściciela. I zaczęła się przygoda! Były ciekawe opowieści artysty i towarzyszące im piękne przedmioty, np. z kwarcu włosowatego (inne minerały np. tytan, żelazo tworzą w nim cieniuteńkie nitki, stąd nazwa), koralowców oraz w charakterze bohatera kopia imbryczka z dynastii Qing, wykonana z jednego kawałka jadeitu, świętego kamienia Chińczyków. Cena bardzo przystępna, w przeliczeniu 644 tys. zł. Był też łańcuch z zawieszką, wszystkie ogniwa biżuterii ruchome, również wyrzeźbiony z jednego kawałka jadeitu, ale nawet nie miałam odwagi zapytać o cenę. Takie rzeczy, z szacunkiem muszę przyznać, umieją wykonać tylko Chińczycy.



Jeśli futurystycznie, to koniecznie z szalonymi pomysłami. Dwa zewnętrzne tarasy z lewej strony w tym apartamentowcu można dodatkowo wykorzystać do skoków na bungee nad ruchliwą ulicą. To dopiero byłaby adrenalina! Kwiaty na ulicach stanowią żywą reklamę festiwalu florystycznego, który odbędzie się tutaj za miesiąc. Singapurczycy, podobnie jak Japończycy, cierpią na uzależnienie od ozdobnych roślin.



A tymczasem leżę… Baseny infinite sprawdzają się w każdym miejscu, przy czym w Singapurze ambicją jest, by znajdowały się jak najwyżej nad ziemią. Niekwestionowanym liderem w tym wyścigu pozostaje hotel Marina Bay Sands.

Terminal 4. lotniska Changi jest pierwszym na świecie całkowicie zautomatyzowanym. Tak będą wyglądały porty lotnicze w przyszłości.



Lotnisko Changi od 5. lat jest uznawane za najlepsze na świecie pod względem komfortu podróżnych. Moim zdaniem jest ono również bez wątpienia najpiękniejsze. Projektanci terminalu 4 zadbali nawet o artystyczne instalacje, których uruchamianiu towarzyszy relaksująca muzyka.



Gdybym miała określić Singapur jednym słowem, najbardziej adekwatnym wydaje się być „estetyczny”, poczynając od architektury, przez wzornictwo przedmiotów użytkowych, na drobiazgach, typu kompozycje kwiatowe na każdym kroku, kończąc. Miasto jest na wyraz przyjemne w zwiedzaniu również ze względu na świetny transport publiczny i powszechną znajomość angielskiego, który oprócz mandaryńskiego, malajskiego i tamilskiego jest tu językiem urzędowym. Singapur zapewnia też wysokiej próby doznania kulinarne, swoisty mix kuchni azjatyckich. I jest rajem zakupowym (podatek VAT wynosi tu zaledwie 5 %!).



Jeszcze takie małe co nieco dla wielkoluda, a w zasadzie wielkoludki. To jedno z wielu miejsc handlowych w mieście, pod ziemią ciągną się kilometry ulic ze sklepami, nad nimi ogromne, wielopiętrowe galerie handlowe, na których ostatnich kondygnacjach znalazła przystań gastronomia. Bez obaw można posilić się w jednym z barów food court, bo jedzenie jest zawsze świeże i smaczne, a ceny wręcz śmiesznie niskie. To jedna z nielicznych okazji, by w jednym miejscu można skosztować potraw z całego liczącego się kulinarnie świata. Dominuje oczywiście Azja, ale bywają też bary włoskie i francuskie kawiarenki.

Po półtoragodzinnym locie z Singapuru znalazłam się w Malezji, nad Morzem Południowochińskim, na północnym wybrzeżu Borneo w stolicy stanu Sarawak, czyli w Kuching. Miasto nie jest zbyt ciekawe, sprawia wrażenie, jakby projektował go wielbiciel kiczu,



W zasadzie jedyną atrakcją Kuching jest współcześnie wzniesiony meczet położony na wyspie, do którego prowadzi wijący się nad rzeką niezwykły most. Wieczorem, gdy z meczetu dobiega świetnie roznoszący się nad wodą głos muezina, a na moście trwa efektowna iluminacja, kompleks robi duże wrażenie.



Zapomniałam już (ostatni raz byłam w Malezji 7 lat temu), że serwuje się tu gigantyczne dania, jedna wystarcza dla,kilku osób, więc chyba odmówię dalszej współpracy z kolacją.


Powód, dla którego przyleciałam na Borneo właśnie przemknął mi nad głową. Ma 22 lata, na imię Edwin, waży 130 kg i jest jednym z 22. orangutanów mieszkających na Borneo w rezerwacie Semenggoh Nature w Kuchin -Siburan. Miałam wyjątkowe szczęście, bo od dwóch dni małpy nie pokazywały się na żerowisku przygotowanym przez ludzi, bo o tej porze roku są samowystarczalne mając pod dostatkiem jedzenia w dżungli. Nie spodziewałam się, że samiec może być aż tak ogromny i majestatyczny. I owłosiony! Ale że ten uderzał akurat w zaloty, więc długachne futro miał błyszczące i uczesane.


Na wszelki wypadek, gdyby orangutany okazały się kapryśne i nie wyszły z dżungli strażnicy przyrody, na otarcie łez zabezpieczyli krokodyla.




Wioska Padawan z charakterystycznymi dla regionu „długimi domami”, na palach, z bambusową podłogą wspólną dla wszystkich domów ustawionych w amfiladzie i średnio 140. drzwiami. Sposób zabudowy sprawia wrażenie, że wszyscy mieszkańcy wioski stanowią jedną wspólnotę. Wszak mieszkają drzwi w drzwi.




Chyba wynajęliśmy ciut za mały samochód, bo na tylnym siedzeniu musieliśmy zmieścić się w piątkę. Znacznie lepiej podróżowało mi się na pace, ale było to możliwe tylko na bocznej drodze do jaskini Wind. Jej niewątpliwą atrakcją jest podziemny strumień i niesamowite ilości maleńkich (jak pół wróbla) nietoperzy. Jaskinia liczy jakieś 150 mln lat i stalaktyty w niej wciąż rosną.





Park Narodowy Bako. Czegoś takiego nie przeżyłam nawet w Amazonii. Trasa zapowiadała się bardzo niewinnie, zaledwie 5,8 km, czas 3,5 godz. I na tę drugą informację powinnam była zwrócić baczną uwagę. Ale pomyślałam tylko :”nas, bohaterów?! prądem?!”, bo w Beskidach 20 km robię tylko w godzinę dłużej. Przejście pierwszego kilometra zajęło prawie godzinę i dobrą chwilę, by wykręcić t shirt. Pot lał się uszami. Nie wiem, co to było, bo wprawdzie ścieżka prowadziła lekko w górę, ale nie była nadzwyczajnie stroma. Jeśli istnieje piekło, to było ono w tej dżungli. Nie chcę wiedzieć, co tu się dzieje, gdy praży słońce (dzisiaj pogoda była nader łaskawa – cały czas chmury). Na przejście trasy, niemal co do minuty, potrzebny był czas wskazany w informacji turystycznej.


Bako National Park odwiedza się głównie dla dwóch koleżków : nosacza sundajskiego i (tu mam problem z precyzyjnym wskazaniem polskiej nazwy) małp „posrebrzane liście”. Najpierw się utytłałam w błocie i umordowałam podczas 3,5-godzinnego marszu, a potem, na sam koniec wycieczki, w pobliżu przystani dla łódek i cywilizacji pokazały się nosacze. Koniecznie chciałam zrobić pornograficzne zdjęcie samcowi, ale nie chciał zaprezentować pełnego wachlarza usług, więc zdradzę tylko, że kolorystycznie tenże wachlarz robi imponujące wrażenie (kombinacja fuksji i zieleni). Nosacze są tutejszymi endemitami. Niestety, „posrebrzanych liści” nie spotkałam (na zdjęciach są pospolite makaki), a wielka szkoda, bo to kolejna kolorystyczna petarda. Dorosłe osobniki mają umaszczenie zgodne z nazwą, za to maluchy są w kolorze wściekle pomarańczowym.




Kolejną atrakcją parku Bako jest 7 różnych ekosystemów, poczynając od tropikalnej dżungli, przez busz, mokradła, do lasów dipterocarpowych i mangrowych. Są też przedziwne partie zaschniętych pół lawy, łudząco przypominające calderę Yelowstone Park.




Park Bako, położony na półwyspie Muara Tebas, u ujścia dwóch rzek wpadających do Morza Południowo-Chińskiego, ma bardzo interesujące wybrzeże z zacisznymi plażami niespodziewanie ukazującymi się między klifami. Skały mają nie tylko ciekawą kolorystykę, ale i formy.


Być może dzięki obfitości występowania roślin owadożernych w Bako nie ma komarów. Za to są piękne motyle.




Co kraj, to rybacki obyczaj. Na półwyspie Muara Tebas obowiązują połowy wysokościowe, najpierw sieci rozpina się na poziomie wody, a gdy się napełnią winduje się je na górne żerdzi i wybiera plony.

Po całym dniu podróżowania znalazłam się w południowo-wschodniej części Borneo, w półmilionowym Sandakan nad Morzem Sulu. Morze to do tej pory znałam z Filipin i kojarzyłam z pięknymi plażami i czystą, ciepłą wodą, urokliwymi, cichymi osadami rybackimi. To, co dzisiaj zobaczyłam napawa przerażeniem. Przede wszystkim dżungla wokół miasta już dawno została wycięta w pień i zastąpiona nieszczęsnymi uprawami palmowymi, wybrzeże stanowi jeden gigantyczny ściek, gdyż do domów na nim położonych nie dotarła kanalizacja, a gigantyczne ilości śmieci cuchną na kilometr. Miasto jest wręcz odpychająco brzydkie, ale niestety, nie można go pominąć, jeśli zamierza się odwiedzić rezerwat Sepilok, gdyż właśnie stąd wypływają łodzie do dżungli. Na ostatnim zdjęciu ciekawostka kulinarna – owoc salak (oszpilna jadalna).



Rzeka Kinabatangan (Rzeka Chińska) w prowincji Sabah. Trzy dni kompletnie bez cywilizacji, za to w przepięknych okolicznościach natury, w dżungli, której na Borneo pozostało już niewiele. Oglądanie przyrody odbywa się z poziomu wody, a, przebóg!, jest na co patrzeć. Niezbędny w tym celu jest udział dobrego przewodnika (w tej roli Mr Aji, który oprowadzał po dżungli samego Davida Attenborough) spisywał się doskonale), bo śledzenie zwierząt w takim gąszczu nie jest łatwe. Chyba, że słoń wejdzie wprost w obiektyw.




Wyniki wyprawy są, zaiste!, imponujące. 7 orangutanów, w tym matka z ok. dwuletnim maluchem ucząca go samodzielnego poruszania się w koronie drzewa, 2 warany, mnóstwo nosaczy, 7 słoni, w tym jeden unikatowy pigmejski, makaki, a nawet małpy „posrebrzany liść” (nadal nie znam polskiej nazwy). Ależ się działo! Obserwacje zwierząt w ich naturalnym środowisku są fascynujące, z niczym innym nieporównywalne. Żaden program National Geographic czy Discovery nawet w minimalnym stopniu nie może z nimi konkurować, bo w dżungli życie płynie swoim nienaruszonym przez człowieka i niezależnym od niego rytmem, wyznaczonym jedynie porami dnia i roku. Obserwacje przyrody wymagają oczywiście dużej cierpliwości, gdyż czasem trafia się akurat na czas zmniejszonej aktywności mieszkańców dżungli, ale zawsze warto poczekać, bo w nagrodę otrzymuje się niepowtarzalne wrażenia.



Odwiedziny w przedszkolu. Wreszcie wiem, co to znaczy małpi gaj! Udało się nakręcić w nim najradośniejszy film z wyprawy do dżungli. Niestety, nie wykazałam odpowiedniej cierpliwości i przerwałam nagrywanie, pozbawiając film pointy, gdy rozrabiaka z góry odgryza lianę z wiszącym na niej kolegą. Niestety nie wiem, jak nazywa się ten gatunek małp, ale z pewnością należy nie tylko do najładniejszej ale i najweselszej grupy w całej populacji.

Brutalna ingerencja człowieka w naturalne środowisko wszędzie przynosi opłakane rezultaty. Borneo od ponad czterdziestu lat wyrzynane jest przez Chińczyków, którzy w miejscu pierwotnego lasu zakładają plantacje palmowe i produkują na przemysłową skalę rakotwórczy olej, pozbawiając jednocześnie siedlisk typowo nadrzewne orangutany, Amazonię skutecznie rujnują Amerykanie rabując w niej gaz i ropę, Brazylijczycy wycinając każde dnia połacie dziewiczej dżungli tropikalnej. . Polacy wyrzucają śmieci do najbliższego lasu lub palą je w piecach. Kilka miesięcy temu płakałam nad Amazonią, teraz nad Borneo. Serwisy informacyjne pokazują właśnie dramatyczną scenę, gdy potężny samiec-orangutan w obronie swego domu zawisł na wysoko podniesionej nad ziemią łyżce chińskiej koparki bezceremonialnie niszczącej dżunglę. I znowu nikt nic z tym nie zrobił. Jeden Mr Aji lub nawet kilku jemu podobnych szaleńców zakochanych w przyrodzie Borneo nie powstrzyma chińskiej nawałnicy. A bez zielonych płuc światu grozi zagłada na własne życzenie. Cywilizacja śmierci konsekwentnie ku niej od wielu lat podąża.



W grupie jaskiń Gomantong w prowincji Sabah króluje wysoka na 90 m Simud Hitam. Jakkolwiek nie jestem miłośniczką speleologii, muszę przyznać, że ta jaskinia robi imponujące wrażenie. Nie tylko wysokością i wielkością, ale też kolorytem skał i fantastyczną grą świateł. Trzy razy do roku odbywa się tutaj zbiór jaskółczych gniazd (w sumie 300 kg, o wartości prawie 1 mln zł), z których gotuje się zupę, chiński specjał dla koneserów. Jest ona bezsmakowa, ma konsystencję galaretki, bardzo nieprzyjemny zapach i upiornie wysoką cenę. Zbiór gniazd przeprowadza się z wysokich na kilkadziesiąt metrów, wiotkich jak włos bambusowych konstrukcji, po których zbieracze gniazd poruszają się oczywiście bez żadnych zabezpieczeń. Miejsce jest pilnie strzeżone cały rok przed złodziejami, czym zajmują się strażnicy mieszkający w skalnych jamach na wysokości wielu metrów nad ziemią. Jedyny minus zwiedzania jaskini stanowi śliskie niczym lodowisko podłoże i unoszący się niego fetor guana.





Czerwone lotosy w Sandakan Memorial Park już zdążyły przekwitnąć. Park miejski w Sandakan poświęcony jest pamięci ofiar trzech marszów śmierci australijskich i brytyjskich więźniów japońskiego obozu jenieckiego. Myślę, że nie ma bardziej kompromisowej i pięknej metody czczenia zmarłych. Zamiast pomnika – drzewo.



Sandakan nad morzem Sulu. Na zdjęciach prezentuje się duuuużo lepiej, niż w rzeczywistości.


Dania kuchni malajskiej są bardzo smaczne i kolorowe, nie serwuje się wieprzowiny i alkoholu, gdyż zakazów religijnych bardzo restrykcyjnie się tutaj przestrzega.




Podczas lotu z Sandakan do Kota Kinabalu można wreszcie zobaczyć prawdziwą dżunglę. Drugie z miast sprawia o niebo lepsze wrażenie, przede wszystkim nie jest tak upiornie brudne.



Na celowniku w leniwej części wyprawy na Borneo znalazła się jeszcze wyspa Gaya, o pow. 15 km kw., jest największą w Parku Narodowym Tunku Abdul Rahman i stanowi rezerwat od 1923 r. Zupełnie niepojętym wydaje się więc, że rząd malezyjski dopiero kilka lat temu zaczął podejmować działania mające na celu ochronę przyrody na Borneo. Woda w morzu ma temperaturę zupy, upał jest niemiłosierny (odczuwalna temperatura nawet w nocy powyżej 40. stopni), więc trudno zmobilizować się do jakiejkolwiek aktywności.


Na plaży w Gaya Island Resort, w którym zatrzymałam się w wypoczynkowej części podróży, kompletne pustki. Większość gości stanowią Chińczycy, ale wyjątkowo mało hałaśliwi, jak na ich możliwości oczywiście. Tak oto zmienia się na naszych oczach segment turystów indywidualnych.





Po drugiej stronie morza, na odległym ostatnim planie, nieśmiało wynurza się z chmur góra Kinabalu (Chińska Góra – najwyższy szczyt Borneo mierząca 4095 m n.p.m), wokół której utworzono park narodowy o nieprzeciętnym bogactwie roślin (np. 1500 gatunków storczyków, z czego 77 endemicznych dla parku, 3 gatunki raflezji, w tym raflezja Arnolda, której kwiaty mają ok. 1 m średnicy i wagę do 10 kg).

Słonecznie, czysta woda, a jeśli nie chce się leżeć na plaży można pożyczyć kajak i popłynąć kawałek wzdłuż rzeki wpadającej nieopodal do morza.


Prawdziwe, dzikie Borneo umiera jak cała nasza planeta i jest to proces chyba nieodwracalny. Pod palmami olejowymi nic nie rośnie, a uprawy wchodzą bardzo głęboko w las tropikalny, skutecznie niszcząc naturalny ekosystem i totalnie wyjaławiając glebę, Widok plantacji palmowych to bodaj najsmutniejszy obraz jaki tu spotkałam, Błyszczące przez dziesiątki kilometrów pióropusze zielonych liści pokrytych kurzem unoszącym się przy najlżejszym powiewie wiatru, pozbawione jakichkolwiek przejawów życia – tak wygląda obecnie lwia część Borneo, do niedawna raj dla flory i fauny, ostatnia enklawa żyjących na wolności orangutanów.