Azja. Laos i Kambodża. Odrobina pieprzu
27.12.2016–15.01.2017

Laos – coś jakby Słowacja, tyle że w Indochinach. Bo i dostępu do morza nie ma, i kuchnia taka sobie, i z atrakcjami krajobrazowymi czy kulturalnymi dosyć cienko.

Stolica Laosu Wientian jest średniej wielkości miastem, ok. 270 tys. mieszkańców. Za to łuk triumfalny ma wyższy od tego przy Polach Elizejskich, co jest zapewne próbą odwetu na byłych kolonizatorach.

Stupa Pha That Luang. Zbudowana w XVI w., wielokrotnie niszczona i rekonstruowana, obecny kształt zawdzięcza, a jakże, Francuzom, którzy zainwestowali w nią pieniądze z handlu opium, produkowanego tu namiętnie do czasów II wojny światowej. W pobliżu znajdują się jeszcze dwie inne świątynie, które dzieli rozległy plac. Na ostatnim zdjęciu gra w warcaby, w roli pionów – kapsle.

W pobliżu Wientian. Budda Park na brzegu Mekongu czyli odpustowa w stylu synteza religii buddyjskiej i hinduistycznej, z ponad dwustoma betonowymi figurami, w tym trzypoziomową wielką dynią, na pierwszym zdjęciu. Cóż, „de gustibus …”.

Plątanina kabli elektrycznych może mieć również inne zastosowanie. W Wientian na jeden budynek normalnego przeznaczenia przypada co najmniej jeden gmach rządowy. W myśl zasady : im większa bieda tym więcej urzędników nią zarządza.

W kuchni laotańskiej wyraźne influencje tajskiej, tak z uwagi na sąsiedztwo Tajlandii jak wieloletnią kolonizację. I dobrze, bo kuchnia tajska smaczna jest, a zupa tom yam/na drugim zdjęciu, w wersji z krewetkami, i surowe krewetki w słodko-pikantnym sosie to rzeczywiście kulinarny top. Narodową dumą Laotańczyków jest „som ta” czyli sałatka z papai, limonki, fasoli, świeżego chili i pasty z kraba lub ryby. Jadłam ją, ostatnie zdjęcie, w renomowanym baro-restauracji w Wientian, zachodząc w głowę, dlaczego danie uznano za jedno z pięćdziesięciu najsmaczniejszych na świecie. Przyjemność jedzenia zakłócał dominujący posmak fermentowanego sosu rybnego, który na szczęście neutralizowałam sokiem z mango. Za to kawę mają naprawdę świetną.

Autobusem /12 godzin/ lub samolotem /nieco krócej/ można dostać się na północ, do Luang Prabang. Miasto niewielkie, ok. 50 tys. mieszkańców, senne, położone między dwiema rzekami, z dobrze zachowanymi budynkami w stylu kolonialnym, w których mieszczą się niezliczone pensjonaty, prowadzone głównie przez Francuzów, którzy nadal przejawiają sentymenty do dawnych zamorskich terytoriów.

Przed wschodem słońca mnisi buddyjscy uczestniczą w barwnej procesji. Otrzymują wówczas od ludzi jedzenie na cały dzień. Mnisi na moim zdjęciu zdążyli już je zjeść, bo zaspałam i w głównej atrakcji miasteczka nie wzięłam udziału.

Przeprawa przez rzekę w wersji pieszej, po bambusowym moście lub 25.osobową łodzią. Ciekawe, jak wyrabiają z taką łódką na zakrętach… A nad rzeką usadowiły się maleńkie restauracyjki. Życie płynie leniwie, „nic się nie dzieje”, nawet krowy nie ma.

Szaleństwo kolorów. I zachód słońca nad Mekongiem. Tłum turystów ominęłam. Za rękę z aparatem przepraszam. Zachód obserwuje się ze wzgórza, na którym mieszkańcy, na dobrą wróżbę, wypuszczają z tych maleńkich koszyczków ptaszki wielkości kolibra. Zwyczaj zdecydowanie nie spodobałby się zielonym.

„Na straganie w dzień targowy”. Wspomnienie stoisk mięsnych nadal przyprawia mnie o mdłości. Bo jak nie nogi sprzedawczyni w towarze, to towar niespotykany…np. z dłuuugim, łysym ogonem albo w płynie.

Zagadka dla spostrzegawczych. Ile dzieci ma uśmiechnięta pani na skuterze?

Wodospady Kuang Si, 30 km od Luang Prabang. Takie laotańskie Pamukale. Niestety, nie dopisała pogoda, więc woda miała głównie turkusowy kolor, a przy dobrym oświetleniu byłaby błękitna. Wysoki wodospad można również podziwiać z góry, pokonawszy trasę spacerową w dżungli.

Laos nie rzucił mnie na kolana. Choć potencjał jakiś w nim drzemie, zwłaszcza dla amatorów pieszych wędrówek górskich. W skali 4K wynik nie jest imponujący, zaledwie 16 pkt. /kuchnia 3, kultura 3, komunikacja 5, klimat 5/. Ujął mnie autor ogrodzenia z telewizorów, a to z uwagi na proekologiczne wykorzystanie rupieci, i właściciel knajpki na drzewie, drugie zdjęcie, za nietuzinkową lokalizację biznesu.

Kambodża i Angkor, czyli największy na świecie kompleks świątynny. Na własnej skórze doznałam tu siły rażenia powiedzenia o niewchodzeniu dwa razy do tej samej rzeki. Po raz pierwszy byłam w Angkor 13 lat temu. I, zaiste, tutejsza „rzeka” faktycznie dostarczała wówczas kompletnie innych doznań. Bo było pusto! Trasy zwiedzania, przemieszczanie między budowlami na skuterze, były dzikie. Czuło się przygodę. Teraz wszędzie wkroczyła komercja, w dżungli panoszą się koszmarne budy z pamiątkami i obskurne bary, a tłumy turystów bezlitośnie niweczą przyjemność oglądania tych cudów architektury. Najgorzej jest, oczywiście, w zespole świątynnym Angkor Wat, największym i najlepiej zachowanym.

Złoty okres świetności królestwa Khmerów przypadł na okres od XI do XIII w. Ale najstarsze budowle Angkoru powstały już w wieku IX. Miasto zajmowało powierzchnię 100 km kw. i otaczała he gigantyczna fosa, której pozostałości nadal robią wrażenie. Świątynia Bayon, zdjęcia poniżej, i 216 twarzy Awalokiteśrawy. Trudno nie zauważyć łudzącego podobieństwa do rzeźb w piramidach Meksyku. Ściany dwóch galerii”, o długości 1,2 km, otaczających świątynię pokrywają płaskorzeźby ze scenami batalistycznymi i obyczajowymi. Ktoś /” w domu sobie policzył, dużo mu wyszło”/ wykonał benedyktyńską pracę i ustalił, że występuje tu aż 11 tys. postaci.

Ta Prohm, XII-wieczna buddyjska świątynia, i siła przyrody. Ogromne figowce i jeszcze większe puchowce zespoliły się z ruinami ulegając mimikrze. Przy budowie tej świątyni pracowało 80 tys. ludzi, ale w tym czasie 1/1000 populacji świata stanowili Khmerowie.

Przed laty usłyszałam opinię, że świat należy zwiedzać póki nie zaczną tego robić Chińczycy. Niestety, nie dość, że masowo zaczęli, to jeszcze czynią to z sobie tylko właściwym „wdziękiem”, czyli głośno, z użyciem łokci i nieakceptowalnymi manierami przy stole.

Neak Pean i pięć prostokątnych, sztucznych zbiorników wodnych, zbudowanych na planie krzyża. Na środku największego z nich wznosi się niewielka świątynia. Na kolejnych zdjęciach grupa Roulos, z IX w. To z kolei sanktuaria hinduistyczne. W średniowieczu Khmerzy byli znacznie bardziej tolerancyjnym i cywilizowanym narodem niż w nowożytnych czasach. Ich rewolucja w l. 1975-79 kosztowała życie milion osób, w tym skutecznie pozbyto się niemal całej intelektualnej elity, czego żałosne skutki odczuwalne są do dzisiaj.

Ruiny Angkor objęte są nadzorem UNESCO i wciąż trwają w nich prace konserwatorskie. Obawiam się jednak, że to never ending story.

Wybrzeże kambodżańskie oferuje nad Zatoką Tajlandzką w zasadzie tylko dwa miejsca wypoczynkowe – Sihanoukville i Kep. Oba mnie nie uwiodły. To pierwsze, na zdjęciach, z wąską, nieciekawą plażą, i słabą bazą noclegową, za to wysokimi cenami. Za bungalow o bardzo skromnym standardzie winszują sobie 120 USD. Drugie odwiedziłam poprzednio i o ile Francuzi nadal nie przywieźli piasku na plażę, co czynili rokrocznie do lat 70. ubiegłego wieku, nie zachęca ono nawet do spacerów wybrzeżem, gdyż utrudniają je ostre kamienie. Pobyt nad morzem dostarczył nieoczekiwanych emocji, pożarowych.

Kulinaria. Kuchnia khmerska czerpie całymi garściami z tajskiej, dorzucając własne trzy grosze w postaci fantastycznego, świeżego zielonego pieprzu. Zresztą pieprz jest jednym z nielicznych towarów eksportowych tego kraju /nadal suszy się ziarna w naturalny, słoneczny sposób/, a głównym odbiorcą jest Francja. Najbardziej ceniony uprawia się w rejonie Kampot.

Drogę do Phnom Penh z wybrzeża szczęściarze mogą pokonać pociągiem /kursuje jeden tygodniowo/, a pozostali autobusem 200 km w 8 godzin/ lub na pace, czas porównywalny. Atrakcji co niemiara; a to inwentarz postanowi zmienić miejsce wypasu, a to trzeba wyprzedzić na czwartego. Szerokie pobocza, przy których bezpośrednio znajdują się domostwa, służą do panicznej ucieczki przed wyprzedzającymi. Obowiązuje reguła silniejszego w zawodach na stalowe nerwy. Należy mocno zacisnąć oczy, po czym krzyknąć: alleluja i do przodu! Postęp jednak odnotowałam, gdyż poprzednio w nocy do sygnalizowania obecności na drodze służył głównie klakson, a w porywach co najwyżej rachityczne światła postojowe, zwykle zresztą sprawne było tylko jedno, a teraz oświetlenie samochodów stało się niemal powszechne. Absolutny podziw wzbudzało we mnie włączanie się pojazdów do ruchu z podporządkowanej drogi, przy którym też obowiązuje zasada stalowych nerwów czyli dalece posunięta wstrzemięźliwość w oczekiwaniu na własną kolej, zaciśnięte oczy, alleluja, itd.

Shell w wydaniu khmerskim. Samo miasto, podobnie jak jedyne atrakcje turystyczne czyli Pałac Królewski i Muzeum Narodowe, nie jest interesujące. W ilości śmieci na ulicach może swobodnie konkurować z Indiami i Neapolem w trakcie strajku śmieciarzy. Nabrzeże Mekongu z szeroką promenadą odstrasza z tego samego powodu.

Przedmieścia Phnom Penh to jakieś koszmarne zagłębie prostytucji. Przybytki reklamują się kolorowymi neonami z napisem KTV. Skrótu nie udało mi się rozszyfrować. W wielu restauracjach, hotelach i innych miejscach często odwiedzanych przez obcokrajowców wręczane są ulotki z całodobowym numerem telefonu do zgłaszania nadużyć wobec dzieci. Problem jest więc widocznie bardzo nabrzmiały, skoro wdrożono program rządowy usiłujący z nim walczyć. Na zdjęciu, dla zmyłki, wcale nie KTV, a chińska restauracja w pobliżu hotelu. Muszę zresztą oddać sprawiedliwość, że przy całej brzydocie miasta hotel, w którym się zatrzymałam /Plantation Urban/ był totalnym zaskoczeniem.

Kambodżę oceniłam na 19 pkt. kuchnia 3, klimat 5, kultura 8, komunikacja 3/. Nie mogę oprzeć się smutnej refleksji, że również w turystyce świat skręcił w złą stronę. Ludzie wkrótce zadepczą i zniszczą co tylko będzie się dało. Bo coraz więcej nas podróżuje, a nie wszystkie państwa, tak jak Austria, Szwajcaria czy Niemcy, mają pomysł na turystykę. Szczególnie w krajach niezamożnych, które upatrują w niej krociowych zysków, zezwala się na bezmyślną eksploatację natury. I tak dochodzi do nieodwracalnych zniszczeń, gdyż nie może być inaczej, gdy np. na plaży w Tajlandii w rezerwacie przyrody mogącej pomieścić 70 osób nagle pojawia się ich 1000. Dlatego nie wybiorę się ponownie do Birmy, chcąc oszczędzić rozczarowania, które nie ominęło mnie w Angkor. A lotosy, co sprawdziłam, są bezwonne.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Wszystkie komentarze
0
Would love your thoughts, please comment.x