
22 cze Azja. Korea Południowa. Morza, góry i kiszona kapusta
22.06–2.07.2019
Korea Południowa, w 80 procentach górzysta, otoczona wodami dwóch mórz – Żółtego i Japońskiego, przez Koreańczyków nazywanego Wschodnim, usianymi tysiącem wysepek i jedną wyspą konkretnych rozmiarów – Jeju – nie jest, na szczęście, celem masowej turystyki. Kraj zajmuje powierzchnię 3 razy mniejszą niż Polska, ma ze wschodu na zachód 250 km, z północy na południe 370 km, zamieszkuje ją prawie 50 mln mieszkańców. Z Seulu, z którego wyjazd trwał kilka godzin, gdyż nawet na głębokich przedmieściach stolicy w godzinach szczytu komunikacyjnego stoją gigantyczne korki, udałam się najpierw do Daejeon, rodzinnego miasta moich koreańskich przyjaciół Colleen i Mike’a. Z punktu zbiórki, następnego dnia wczesnym rankiem ruszyliśmy do Tongyeong, Podróżowanie po półwyspie jest bardzo komfortowe, kierowcy szalenie uprzejmi, drogi doskonałe, a odległości między miejscowościami, choćby najbardziej oddalonymi, zajmują raptem 3 godziny.
Tongyeong, portowe miasto na południowym wybrzeżu, historyczne miejsce desantu floty japońskiej, jest znane z tzw. żółwich łodzi (pokrytych dachem w kształcie skorupy tych zwierząt, chroniących łuczników przed atakiem agresora), wzgórza zabudowanego niewielkimi, malowanymi domami i dwóch targowisk czynnych 7 dni w tygodniu z tym wszystkim, co żyje w morzu. Na jedno z górujących nad miastem wzgórz można wybrać się kolejką gondolową, z innego zjechać na sankach, co polecam – zabawa jest świetna!
Hansan Marina Hotel & Resort, w którym zatrzymałam się na kilka dni należy do super gwiazdy koreańskiego kina – Jung Joon-ho. Miejsce jest bardzo ciche i spokojne, a jego właściciel, zwłaszcza podczas wspólnej kolacji, serdeczny, bez gwiazdorzenia nawiązujący kontakty z innymi ludźmi. A skalę jego popularności mogłam docenić podczas spaceru, gdy dopadła go grupka fanek z prośbą o autograf i zdjęcie. Kolacja w Tong-yeongsi – Mujeondong, w restauracji Kaqine, której strategia działania opiera się na pomyśle „jesz jak w domu”, czyli brak karty z menu, a na stole to, co ugotowała mama – właścicielka z wyłowionych właśnie z morskiej wody produktów. Świetny ostrobok pospolity /śnieżnobiała ryba podana jako sashimi/ i ikra jeżowca, żółta na zielonym liściu pachnotki.
A gdyby były wątpliwości co do świeżości produktów, to bardzo proszę kliknąć w trójkącik lub kreskę poniżej wolnego pola, wiem, że niestety występują trudności techniczne, po czym uruchomić film.
Do posiłków pije się shōchū, coś pomiędzy winem a wódką, z ziemniaków, jęczmienia, batatów, ryżu, gryki lub czegokolwiek innego, byle po fermentacji sponiewierało. Próbowałam – nie zachwyca.
Romantyk w mundurze
Na niewielką wyspę Hansan, Morze Wschodnie, w pobliżu miasta Tongyeong, Koreańczycy pływają, by oddać hołd narodowemu bohaterowi admirałowi Yi Sun-sin, który w XVI w. walczył z najazdem Japończyków, i czynił to, mimo przeważającej siły wroga, nad wyraz udatnie dzięki mądrości i talentowi strategicznemu. Zginął w bitwie morskiej pod Noryang, mając 54 lata, 19 listopada 1598 r. kalendarza księżycowego, osierociwszy 3. synów i 1. córkę. A znany jest także z pamiętników i pięknych listów do żony. W Korei nigdy nie było wielożeństwa, a rodzina również współcześnie stanowi największą wartość, wyprzedzając wspólnotę narodową. Do miejsca poświęconego pamięci admirała Yi Sun-sin prowadzi azaliowa aleja w sosnowym lesie. W głównym pawilonie znajduje się skromna ekspozycja obrazów, przedstawiających sceny batalistyczne z udziałem admirała. Uwagę przykuwa kolorystyka budynków, z dominującym turkusem jako tło. O ile sama bryła pawilonów jest prosta, w konstrukcji i zdobieniach dachów widać nieujarzmioną fantazję budowniczych.
Drzwi, o lekkiej, drewnianej konstrukcji w formie ażurowej kratownicy, od wewnętrznej strony pokryte usztywnionym, czerpanym papierem o widocznych włóknach, zgodnie z tradycją w przeszłości umożliwiały ciekawskim obserwacje nowożeńców podczas nocy poślubnej. Wystarczyło w papierze wydłubać palcem niewielką dziurkę. Chińskie znaki pojawiające się np. przy wejściu do pawilonu świadczą o przynależności właściciela budynku do arystokracji. Znaki te są znacznie trudniejsze od pisma koreańskiego, którym posługiwały się przez wieki niższe klasy społeczne. Wymowa znaków chińskich w języku koreańskim nie ma zresztą nic wspólnego z oryginalną chińszczyzną, co sprawia, że nawet dla sinologa nauka języka koreańskiego do komunikacji jest w związku z tym szalenie trudna. Do tego dochodzi dodatkowa komplikacja w postaci honoryfikatywności tego języka, polegającej na używaniu odpowiednich rzeczowników, zaimków, końcówek czasowników w zależności od statusu rozmówcy. Pojawiające się więc zaraz na początku każdej znajomości wnikliwe pytania o wiek, zawód, wykształcenie, rodzinę świadczą nie tyle o wścibstwie Koreańczyka, co o jego dążeniu do ustalenia hierarchii, gdyż tę samą, najprostszą choćby informację musi on przekazać stosownie do pozycji społecznej interlokutora. Ta cecha języka ma proste przełożenie na prospołeczne zachowania. Muszę bardzo uważać w restauracjach, gdyż nieopatrznie rzucona uwaga, że coś mi smakuje sprawia, że natychmiast na stole ląduje kolejna porcja. Jestem teraz przeziębiona, więc moja koreańska przyjaciółka Colleen ma stale na podorędziu chusteczki higieniczne i leki dla mnie, bo jestem chora. Wielką przyjemność sprawia pobyt w koreańskim B&B, gdyż właściciele stają na głowie, by goście czuli się jak u siebie. Warunki w takich miejscach zawsze są świetne, obowiązkowe wyposażenie to grill, a Pension Jadrak na wyspie Yokjido, Morze Wschodnie, w której zatrzymałam się na jedną noc, nie odbiega od tej normy. Z tarasu roztacza się piękny widok na morze. W miasteczku pustki, bo wakacje rozpoczną się za tydzień, podobnie jak pora deszczowa, czyli pod koniec czerwca. Wyspa Yokjido jest niewielka, można ją zwiedzić w ciągu jednego dnia, podziwiając klifowe wybrzeże, zwłaszcza z giętkich, podwieszanych mostów, po czym zjeść wyśmienity obiad, oczywiście ryby i owoce morza z ryżem i szklanym makaronem za całe 25 zł w jednej z nadmorskich knajpek.
Koreańczycy, co było dla mnie sporym zaskoczeniem, piją głównie kawę, zresztą bardzo słodką, nie herbatę. W każdej, nawet najmniejszej knajpce jest automat, z którego kawa dla gości jest bezpłatna. Działa tu mnóstwo kawiarni, w których podaje się tylko napoje – kawę i herbatę, gdyż tubylcy raczej nie jedzą słodkich deserów. W jednej z nich znalazłam filiżanki prosto z naszego Bolesławca i rzędy maleńkich sukulentów przed wejściem. W dbałości o estetykę Korea z powodzeniem goni Japonię.
Co w garnku piszczy
Gdybym miała jednym słowem określić koreańską kuchnię użyłabym słowa „żar” i to nie tylko dlatego, że istnieje tu cały przemysł grillowy (produkujący niestworzoną ilość utensiliów – od siatek na paleniska o różnych kształtach, wielkościach, gęstości oczek, przez nożyczki do mięsa, szczypce i szpatułki, do rękawiczek ochronnych dla mistrza ceremonii) i nawet w najmniejszej miejscowości można znaleźć restaurację specjalizującą się w barbecue, ale też z uwagi na wypalanie wnętrzności biesiadnika przez chili używane tu w jakichś gigantycznych ilościach do każdej niemal potrawy oraz temperaturę bulgoczących zup w żeliwnych miseczkach – 100 stopni C w chwili wjazdu na stół. Koreańczycy jako wyspiarze uwielbiają jedzenie z morza, a jako górale – mięso. Podpieczone wstępnie cienkie kawałki mięsiwa, wyłącznie wieprzowina i wołowina, przed rzuceniem na siatkę tnie się nożycami na drobne kawałki, a wysmażone kładzie na listki sałaty lub pachnotki, dodaje kimchi, dymkę, marynowane listki dzikiego czosnku, pastę chili, zawija w sakiewkę, i gotowe! Wszystkie produkty muszą być super świeże, smakują wybornie, a ostateczne wrażenia w każdym miejscu są inne dzięki zróżnicowaniu dodatków. Sakiewki z mięsem przegryza się marynowanymi warzywami, wśród których króluje rzepa, piklowanymi wodorostami i czosnkiem.W restauracjach oferujących grillowane dania, dzięki świetnym wyciągom zamontowanym nad każdym paleniskiem umieszczonym w stołowej dziurze, nie ma kuchennych zapachów. Sztućce są metalowe, łyżka o długim trzonku i pałeczki, co przy jedzeniu np. makaronu wymaga ekwilibrystycznych umiejętności. Koreańczycy uwielbiają gorące zupy (miso, kimchi) z ryżem lub makaronem, więc towarzyszą one każdemu posiłkowi. Podobnie zresztą jak niezliczone przystawki, co sprawia, że trzy razy dziennie mam przed oczyma suty obiad. Podstawowym przysmakiem koreańskiej kuchni jest kimchi, termin obejmujący, wg różnych szacunków, 200-300 rodzajów warzywnych kiszonek, w tym najbardziej znaną – kapuścianą. Fermentowana w kamiennych garach kapusta pekińska z pastą chili, dymką, imbirem, czosnkiem, sosem rybnym, niewielką ilością marchewki stanowi dumę każdej koreańskiej pani domu, a receptura – jej słodką tajemnicę. Po przerwaniu procesu fermentacji kimchi przechowywana jest w specjalnie tylko do tego celu przeznaczonych lodówkach, wymaga bowiem stałej temperatury +6 stopni. A jeść ją można nawet po 2. latach, kiedy osiąga najcenniejsze walory smakowe. Kimchi jada się od rana do wieczora, na surowo, gotowaną w zupach, jako dodatek do liściastych sakiewek z mięsem lub rybą. I tak od co najmniej 1500. lat, na co wskazują stare źródła kultury materialnej.
Owoce morza i ryby to odrębna historia, gdyż tu dla odmiany liczy się absolutna świeżość. Wyłowienie z restauracyjnego akwarium i pierwszy kęs nie powinno dzielić więcej niż błysk noża kucharza. Koreańczycy na tym polu mają tylko jednego konkurenta – Japończyków.
Ryby i owoce morza szczególnie ceni się w formie sashimi – surowe, zawijane podobnie jak mięso w opakowanie z pachnotki lub sałaty, z odrobiną pasty chili. Do wszystkich posiłków jada się ryż i makarony, ten ostatni występuje też niekiedy w roli głównej np. w daniu pod nazwą „zimny makaron”. Jest wtedy cieniutki, przezroczysty, wykonany ze skrobi ziemniaczanej, a podaje się go w metalowych miskach wypełnionych schłodzonym wywarem, na którym unoszą się kostki lodu. A wywar ten, ku memu osłupieniu, to nic innego jak gotowane całą dobę wołowe kości z niewielką ilością mięsa, z którego należy bezwzględnie usunąć cały tłuszcz, dodając czosnek, imbir, cebulę, szczypior, cukier, sok z gruszki, ocet winny i oczywiście schłodzić. Jest to pyszne danie , o smaku słodko- kwaśnym, idealne w gorącym klimacie; nikt nie przygotowuje go w domu, bo receptura jest zbyt skomplikowana, ale zamawia się je w restauracjach, a podaje jako zwieńczenie posiłku. Zimny makaron z widoczną warstwą kruszonego lodu.
Sashimi z owoców morza i rybne
Tutejsza kuchnia na piedestale stawia zupy, a kraj zamożny jest od niedawna, więc nadal działają restauracje specjalizujące się w gom tang – zupie z krowich głów. Przy drzwiach jednej z nich widziałam ogromną kadź wypełnioną głowami, bo najpierw trzeba je moczyć co najmniej dobę przed ugotowaniem, i widok ten skutecznie mnie zniechęcił do skosztowania tego dania.
A po obiedzie, choćby człowiek nie wiem jak się wytężał, by nic nie skapnęło z pałeczek, stół i tak wygląda niczym pobojowisko. Za obfity obiad w restauracji trzeba zapłacić ok. 30-35 zł, paradoksalnie – samodzielne przygotowanie go w domu wcale nie jest tańsze, dzięki czemu niezliczona ilość punktów gastronomicznych świetnie prosperuje. W tradycyjnej restauracji siedzi się na ziemi, w niektórych nogi można spuścić do kanału pod stołem, w innych trzeba sobie poradzić z siedzeniem po turecku. Domowy koreański śniadanio-obiad składa się oczywiście z zupy (kimchi, kapuśniak z suszonej kapusty), ryb, krabów, ryżu, marynowanych warzyw, wodorostów i grzybów, w sumie jakieś 10-15, trudno znaleźć odpowiednie słowo – części, za śniadanie trzeba zapłacić 4-8 USD. Na kolacji pojawia się ich znacznie więcej , zwykle 25-30, co kosztuje 20-30 USD, ale można oczywiście zjeść też znacznie taniej, w niewielkim barze, których jest tu niezliczona ilość. Różnorodność jedzenia sprawia, że koreańska kuchnia zaspokaja najbardziej wyrafinowane podniebienia i opróżnia portfele o najróżniejszej grubości.
Węgorze, przypływy i odpływy
Obrosłe legendą koreańskie węgorze, uważane nawet przez Japończyków za rarytas, jada się grillowane i, jak zwykle, zawijane w liściaste sakiewki z dodatkiem past i sosów. W nadmorskim barze w Dangjin, na zachodnim wybrzeżu, smakowały wybornie. Malwy nad Morzem Żółtym
Wybrzeże Morza Żółtego w Dangjin mnie nie uwiodło. Plaży tutaj nie ma, a kilkusetmetrowy odpływ, w rekordowych miejscach Morze Żółte cofa się nawet o 2 km, odsłania błotnistą maziugę w kolorze brudnoszarym, na której smętnie zakotwiczyły rybackie łodzie. Za to 7,3 kilometra mostu w Dangjin, łączącego dwa morskie cyple, i owszem. Oświetleniem konkuruje z nim kawiarnia, chętnie odwiedzana zwłaszcza przez rodziny z małymi dziećmi, której właściciel jest pewnie wielbicielem filmu „W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju”.
Kawiarnia fana Chevy Chase’a w Dangjin
W takim dniu jak dzisiaj, gdy spada 200l wody na mkw, a świata nie widać przez gęstą mgłę, w koreańskich domach tradycyjnie przygotowuje się naleśniki z kimchi.
Czystość – kolejna cecha wyróżniająca Koreańczyków wśród innych nacji i znowu konkurencja z udziałem jedynie Japończyków. Przywiązuje się do niej, czystości ale i konkurencji, niezwykłą uwagę. W domach jest wyraźny próg przy wejściu oddzielający strefę brudną – zewnętrzną od czystej – wewnętrznej. Tu czekają pierwsze pantofle, do użytku we wszystkich pomieszczeniach, prócz łazienki, u progu której czekają plastikowe klapki, obuwie zawsze zwrócone noskami w kierunku jazdy. Koreanki z lubością oddają się, codziennie!, myciu podłóg, ale mając na uwadze kapciowe rytuały myją absolutnie czyste powierzchnie. Nawet na katamaranie zostałam wyposażona, zaraz po przekroczeniu burty, w pachnące świeżością kapcie. Obowiązują bardzo surowe reguły segregacji śmieci, np. plastikowe opakowania po żywności należy umyć przed rzutem do kosza. Na ulicach nie ma śmieci ani zwulkanizowanych gum do żucia, a publiczne miejsca lśnią czystością. Jak na całym świecie tutaj także problemem jest wszechobecny plastik. Na plażach dostępne są kosze, do których zbiera się śmieci wyrzucone przez morze.
„Pamiętajcie o ogrodach…”, również na wyspie Oedo
Wyspa Oedo jest oddalona od miasta Geoje, na wschodnim wybrzeżu, 0,5 godz. rejsu statkiem, a słynie z ogrodu botanicznego, założonego 35 lat temu przez znanego pisarza Lee Chang-ho i jego żonę. Ogród utrzymany jest w stylu śródziemnomorskim, krzewy i drzewa starannie się formuje.Ze względu na optymalne warunki, duża wilgotność i wysokie temperatury, rośliny w ogrodzie Oedo osiągają nadnaturalną wielkość.
W ogrodzie, oczywiście, można wypić kawę.
Diamentowa Wyspa , po drodze z Oedo do Geoje , nazwana tak na cześć Gór Diamentowych, położonych w Korei Północnej.
W koreańskim Sopocie
Trasa z Geoje do Busan przypomina skoki konika szachowego po wyspach i prowadzi przez trzy piękne mosty opierające się na ich skalistych brzegach, dwie kolejne łączy podmorski tunel, zbudowany na głębokości 48m. Sieć dróg jest tu bardzo dobrze rozwinięta, ale w dużych miastach nawet pięciopasmowe szosy nie rozwiązują problemu korków.
Busan to nadmorski kurort, znany z odbywającego się od 1996 r. festiwalu filmowego, świetnie przyrządzanych kurczaków i najwyższego apartamentowca w Korei, i trzynastego na świecie, 80 podłóg i 301m wysokości (i jeszcze dwóch porównywalnie wysokich wież mieszkalnych w jego bezpośrednim sąsiedztwie). Miejscem, które trzeba koniecznie zobaczyć w tym mieście jest również położona na wzgórzach osada Gamcheon, którą w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku założono dla uchodźców, a po wielu latach pięknie zrewitalizowano. Przyjazną politykę dla uchodźców rząd realizuje zresztą do dzisiaj, gdyż tutejszym rolnikom coraz trudniej znaleźć żonę ze względu na emancypację kobiet. Chętnie przyjmuje się więc zastępstwo z Ukrainy, Indonezji, Filipin, Indii. Dla emigrantów działają szkoły językowe i kursy adaptacyjne, na których poznaje się koreańską kulturę i zwyczaje.
Spacer po Gamcheon jest bardzo przyjemny, choć miejsce odwiedza sporo turystów. Można zjeść lokalne przekąski, np. pyszny placek z kimchi, wypić kawę w którejś z przytulnych kawiarenek, po czym dla zdrowia przebiec po schodach – z tytułami książek, wizerunkiem osady lub nazywanych”148″ ze względu na ilość stopni i spadających gwiazd, które można nocą z nich obserwować, a przede wszystkim spacerować krętymi uliczkami kolorowego wzgórza.
Koreanki w narodowych strojach hanbok
Resort The Ananti w Gijanggun dzielnicy Busan, gdzie się zatrzymałam jest przykładem bardzo nowoczesnej architektury. Goście mogą tu korzystać z gorących źródeł, które występują zresztą w całym kraju. Gąszcz korytarzy w drodze do hotelowego spa spowodował, że zwiedziłam cały budynek, poszukując celu, czego nie żałuję, gdyż architekci wnętrz wykonali tu dobrą robotę.
Restauracja Solneum w Busan specjalizuje się w daniach o łagodnym smaku, nawet kimchi nie jest tu zbyt pikantne, a lekko podwędzony łosoś na ciepło, mus dyniowy w sosie z czarnych jagód i sałatka z pomarańczowym dressingiem tę łagodność najlepiej zaprezentowały. Dodatkowym atutem restauracji jest panoramiczne okno z widokiem na najsłynniejszą koreańską plażę Haeundae. Trzy wysokie wieże w tle to apartamentowce-rekordziści w światowym rankingu kto mieszka bliżej chmur.
Świątynie Yangsang
Yangsang i tysiącletnia świątynia buddyjska poświęcona narodzinom Buddy. W buddyzmie symboliczną rolę ogrywa lotos, gdyż roślina ta, rosnąc nawet w bardzo brudnych miejscach, wydaje białe kwiaty, co daje nadzieję, że również w życiu człowieka błędy i los, choćby pokrętny jak gałąź sosny, w końcu zmienią się w coś czystego i dobrego.
Oprócz kompleksu świątynnego w Yangsang są jeszcze dwa równie cenione: w An dong ze świątynią Buseok-sa i w Gangwon ze świątynią Songhag-sa (przyrostek „sa” oznacza świątynię). Wszystkie są położone w górach, dawniej miejscach trudno dostępnych, co miało na celu wywołanie pokory wśród pielgrzymujących do nich wiernych. Obecnie ten element oczywiście odpadł, za to piękne położenie miejsc kultu wciąż zachwyca. Świątynia buddyjska Tongdo-sa, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO, położona na południowym zboczu góry Yeongchuk, została ufundowana przez mistrza Jajang w VII w. n.e. w czasach panowania królowej Seondeck z dynastii Shila, rodzina ta rządziła Koreą przez tysiąc lat, od 57 r. przed Chrystusem do 935 r. Mistrz Jajang uczynił relikwiami Buddy, zwanymi sarira, trzy rzeczy: paciorki pozostałe po kremacji, szatę i pisma. Tongdo-sa zbudowana jest w całości z drewna, bez użycia choćby jednego gwoździa, a jej drzwi zachwycają unikalną, koronkową ornamentyką.Świątynia Tongdo-sa leży na terenie Yeongchuk Chongrim, Klasztoru Wszechstronnego Szkolenia Góry Yeongchuk. Są tu również inne świątynie, do których przyjeżdżają buddyści, by oddawać się medytacjom. Kobiety podczas medytacji obowiązuje bardzo skromny strój, mający chronić przed rozpraszaniem, składający się z szerokich, wygodnych spodni i kamizelki.
Restauracje w zespołach świątynnych, jako że mnisi dawniej nie mogli jeść mięsa, nadal oferują wyłącznie dania wegetariańskie. W Yeongchuk Chonglim można zatrzymać się na nocleg, ale trzeba dostosować się do reguł surowego, klasztornego życia, np. pobudki o brzasku, by dłużej móc medytować.
Co kraj, to obyczaj
Koreańczycy żyją w wielopokoleniowych rodzinach, utrzymując ścisłe więzi nie tylko z najbliższymi krewnymi, ale też całą rzeszą szwagrów, siostrzenic, wnucząt wujostwa, stryjecznych babek, ciotecznych braci. Do najbliższego kręgu krewnych zalicza się często 40-50 osób. Prócz tego, średnio raz w tygodniu, trzeba spotkać się w szerszym gronie przyjaciół, obowiązkowo w restauracji, a nadto ze znajomymi o tych samych aktywnościach, np. na kawie w klubie golfowym, 3-4 razy w tygodniu. Wizyta w tradycyjnym koreańskim domu rozpoczyna się oczywiście od szybkiego wywiadu, przeprowadzonego przez gospodarza w celu ustalenia hierarchii, również kobiety bezceremonialnie pyta się wówczas o wiek. Potem, przy herbacie podawanej w małych czarkach nieustannie napełnianych przez gospodarza, toczy się długie rozmowy. Centralnym punktem domu jest podgrzewana mata w pokoju dziennym, którego sufit zdobi drewniana więźba.Na macie tej rodzina zasiada, relaksując się po całym dniu pracy. W tradycyjnej sypialni tylko na noc rozkłada się materac, wprost na podłodze.
Obecnie tego typu sypialnia pełni funkcje gościnnej, a gospodarze zajmują pokoje w zachodnim stylu, Kuchnie w domach są naprawdę ogromne, ale gdzieś trzeba zmieścić te miliony talerzyków, miseczek, czarek, sprzętu agd, w tym wielkie, elektryczne gary do gotowania ryżu, Poza tym Koreanki cały dzień gotują, więc chcą czynić to w komfortowych warunkach i przestronnych wnętrzach.
Szczęściu trzeba pomagać, więc w koreańskich domach umieszcza się rzeźby np. słoni i żab, ze sznurem monet.
Właściciel domu, który miałam wielką przyjemność odwiedzić, podobnie jak jego ojciec, kolekcjonuje koreańską ceramikę, więc część wizyty zajęło podziwianie gromadzonej od 3. pokoleń kolekcji. A są w niej prawdziwe rarytasy, np. wazy – licząca 750 lat o muzealnej klasie, czy wypalane przez współczesnych artystów bardzo starą metodą w piecach opalanych drewnem; najcenniejsze są jednokolorowe, gdyż ujawniają ewentualne niedoskonałości w postaci np. przebarwień wielkości łebka od szpilki, asymetrii naczynia spowodowanej różnicami temperatury w piecu. Cena takiej wazy wynosi mniej więcej tyle, co dobrej klasy Mercedesa. Historia Półwyspu Koreańskiego „krewetki między dwoma wielorybami” – Chinami i Japonią – jest naznaczona ciągłymi napadami obu mocarstw i ich wpływami zarówno kulturowymi jak gospodarczymi. Pewnie dlatego Koreańczycy tak szalenie dumni są ze swego rzemiosła ceramicznego, którego pozazdrościli im Japończycy i pod koniec XVI w., czasie panowania Toyotomi Hideyoshiego, uprowadzili do kraju kwitnącej wiśni rzesze koreańskich garncarzy. Korea nie miała bowiem w całej Azji konkurenta, który wyrabiałby ceramikę równie doskonałej jakości. Szczególnie słynne były wówczas seladony – ceramika w kolorze oliwkowego seledynu, pokryta idealnie gładkim szkliwem. Dzięki tej historycznej, nikczemnej operacji Japończycy błyskawicznie opanowali tajniki sztuki ceramicznej i do tej pory z powodzeniem konkurują z Koreańczykami na tym polu. W swej bogatej kolekcji mój znajomy ma minimalistyczną w formie, dużą wazę seladonową, pięknie cieniowaną, z jedną maleńką kropeczką, która cenna jest niczym znaczek Mauritius. Tę wazę należy docenić również poprzez dotyk – chłodna, sucha, idealnie gładka powierzchnia w upalny dzień, których nie brakuje, ma sprawiać przyjemność błądzącym po niej dłoniom. Tego waloru jej zdjęcie poniżej, niestety, nie oddaje.
W szerszym gronie nie jada się w domu, bo od czegóż są tysiące restauracji? Zwyczajowo przy jednej części stołu siedzą kobiety, przy drugiej mężczyźni.W spotkaniach towarzyskich w restauracjach, w których brałam udział uczestniczyło zwykle 12-15 osób i taka jest tutaj średnia . Zwykle kończą się one wypadem do jednego z klubów karaoke, których w każdej, nawet najmniejszej miejscowości jest kilka. Śpiew i taniec stanowią bowiem podstawową rozrywkę dla Koreańczyków średniego pokolenia. Maszyny do karaoke są zresztą sprzętem, który widziałam również w prywatnych domach. I muszę przyznać, że wszyscy moi koreańscy znajomi świetnie śpiewają, znają mnóstwo piosenek, również tych zachodnich, więc nawet nie próbuję z nimi konkurować.
Młody człowiek w mundurze marines, siedzący między ojcem i wujem, odbywa właśnie dwuletnią, obowiązkową służbę wojskową. W cywilu studiuje w USA, ale spełnia właśnie obowiązek wobec społeczeństwa. Sytuacja między oboma państwami koreańskimi wciąż jest bardzo napięta i mimo zawieszenia broni nie ma tygodnia, by nie dochodziło do jakichś incydentów. Żołnierze z południa nigdy nie wiedzą, czy w razie przekroczenia granicy przez Koreańczyków z północy mają do czynienia z uciekinierami, którym należy pomóc, czy ze zwiadowcami. W tym tygodniu zabito dwóch mężczyzn w wyniku fatalnej pomyłki. Podczas kolacji nie prowadzi się koedukacyjnych rozmów, jedynie częste toasty wywołują wspólne ożywienie. Natomiast w zabawie w klubie karaoke, w którym śpiewom towarzyszą obowiązkowo tańce, również przebierańce, w strojach z wypożyczalni mieszczących się w klubach, uczestniczą już wszyscy. Koreańczycy uwielbiają tę formę spędzania wieczorów, co miałam przyjemność kilkakrotnie sprawdzić, z tańcami na stole w damskim gronie włącznie. Uważność na innych – wszechobecna i sprawiająca, że ludzie do siebie chętnie się uśmiechają. A jej przejawy? Choćby zamiana parasola na większy przez młodą dziewczynę, by starszemu, czyli mnie, nie kapało na głowę. Nie mogę powiedzieć, że coś mi się podoba, bo natychmiast pada propozycja obdarowania tą rzeczą, a już broń Boże, że coś mi smakuje, bo niezwłocznie ląduje mi na talerzu. Narodowym sportem Koreańczyków jest… golf. To ogromny przemysł, poczynając od strojów, sprzętu, po luksusowe apartamentowce na polach golfowych. Członkowie klubu i ich goście mogą z nich korzystać w ramach abonamentu, dzięki czemu noc w Dangjin spędziłam w The Pinestone Country Club Golf Village, mogąc do 24:00 obserwować kolejne grupki graczy wbijających piłeczki do dołka.
Pole golfowe w Dangjin.
Ostatnie 40 lat to okres szybkiego rozwoju Korei Południowej. W tym czasie Samsung, LG, Hyundai czy Lotte, właściciel polskiego Wedla, stały się markami globalnymi. Co ciekawe – prezesi Samsunga i LG to koledzy pochodzący z tej samej wsi. Dynamiczny rozwój gospodarczy i szerokie możliwości zatrudnienia w przemyśle, zwłaszcza elektronicznym, spowodowały, że większość ludzi mieszka teraz w miastach, powstających jak grzyby po deszczu i podobnych do siebie jak dwie krople wody, z ogromnymi osiedlami -sypialniami na przedmieściach.
Wiadomo – stolica
Seul to bardzo nowoczesna aglomeracja, zamieszkała przez blisko 10 mln ludzi. A że każdy chce mieszkać w stolicy, ceny mieszkań przyprawiają o zawrót głowy i osiągają pułap 1 mln dolarów za 50-metrowe studio w najbardziej prestiżowej dzielnicy Gangham, w tej lokalizacji o zakupie penthausu bez 10 mln w kieszeni można zapomnieć. Obrotu nieruchomościami położonymi na malowniczym wzgórzu Starego Miasta w dzielnicy Jongno nawet się nie odnotowuje, gdyż zwykle podlegają one dziedziczeniu. Niewątpliwą uciążliwością dla mieszkańców starówki są zwarte szeregi turystów, którzy w liczbie 2 mln rokrocznie ją odwiedzają, stąd błagalne tabliczki na murach o zachowanie ciszy czy niewchodzenie do domów. Po spacerze na seulskiej starówce najlepiej smakuje mrożona zielona herbata z kandyzowanym imbirem, którą można wypić w jednej z maleńkich herbaciarni.
Korea Południowa od dawna stawia na innowacyjność. Jeśli ma się na koncie 130 patentów, jak p. Lee, którego miałam okazję poznać dzięki moim koreańskim przyjaciołom, to stajnia wygląda tak, jak na poniższym zdjęciu. Pierwszy raz w życiu jechałam Ferrari i fanka tej marki muszę stwierdzić, że się nie zawiodłam! Przyspieszenie wgniata w fotel, dźwięk silnika jest przyjemny niczym szum bąbelków w lampce szampana, a jazda nawet na krótkim odcinku sprawia wrażenie uczestnictwa w wyścigu Formuły I. I jeszcze ten flagowy, żólty kolor!O tempora, o mores!, chciałoby się krzyknąć o najmłodszym pokoleniu, które rodzi się ze smartfonem w ręku, jak na kraj o jednym z najwyższych poziomów technicyzacji życia przystało. Uprzedzająca grzeczność Koreańczyków, która obcokrajowca czasem wprawia wręcz w zakłopotanie, jest cechą narodową budowaną od stuleci i tak silnie zakorzenioną w codziennym życiu, że w języku koreańskim istnieje specjalne słowo określające osobę uważną na potrzeby innych i nie tylko zachowującą się zgodnie z ich oczekiwaniami, ale wręcz te oczekiwania wyprzedzającą. Tym słowem jest „nunchi”. Jego odpowiednikiem, ale o nieco węższym zakresie jest szwedzkie „haensyn” określające osobę, która nie chce sprawić swym postępowaniem przykrości, niedogodności. Wiele lat temu w Szwecji próbowaliśmy ze znajomym, tam mieszkającymi Polakami, znaleźć tłumaczenie tego słowa. I nie znaleźliśmy, choć dyskusja trwała niemal pół nocy, bo troszczenie się o innych to zdecydowanie nie jest nasz sport narodowy, więc język nie wykształcił na taki typ zachowania jednego słowa. O polskim odpowiedniku nunchi, można tylko pomarzyć. Ale też trudno się temu dziwić, skoro słowem zbudowanym wyłącznie z polskich znaków diakrytycznych jest „żółć”, i bynajmniej nie o kolor tu zapewne chodzi.
Kolejny narodowy „sport” koreański to poprawianie urody. Czego tu się nie robi, by młodo i pięknie wyglądać! Zwęża szczęki, dzieli powieki, podciąga policzki – to w klinikach chirurgii plastycznej; prasuje zmarszczki, zakładając na twarz hełm z promieniowaniem podczerwonym – to w domu, rozjaśnia skórę twarzy niczym Michael Jackson preparatami z najnowocześniejszych laboratoriów, wstrzykuje wypełniacze – to w gabinetach kosmetycznych, stosuje 3 x dziennie kosmetyki z kolagenem – dostępne w każdej łazience. Zabiegom upiększającym z równym upodobaniem oddają się panie co i panowie. Zawsze mam problem z określeniem wieku Azjatów, a w Korei nawet nie próbuję się z nim zmagać, bo wszyscy tu wyglądają młodziej, niż wskazuje metryka. Moja trzecia podróż do Korei Południowej miała charakter kulinarno – towarzyski, co nie zmienia dotychczasowych spostrzeżeń, że jest krajem bardzo ciekawym, o pięknych krajobrazach i interesującej kulturze, a gościnność gospodarzy można porównać tylko z japońską i tajwańską. Korea Południowa, w moim osobistym rankingu 4K, w dziesięciopunktowej skali, w której oceniam: kulturę, komunikację, klimat i kulinaria, niezmiennie od lat osiąga maksymalną ilość punktów. Tym razem, dzięki Colleen i Mike’owi, którzy umożliwili mi poznanie innych Koreańczyków i goszczenie w ich domach, a zatem jeszcze szersze poznanie lokalnych obyczajów, nie mówiąc o tematyce tej podróży, którą była „koreańska kuchnia w tysiącu różnych miejsc”, muszę rozszerzyć skalę do 11. punktów i przyznać tej podróży w sumie 42 (kulinaria i kultura po 11 słusznie zasłużonych punktów). Gdyby ktoś miał ochotę bliżej poznać ten piękny kraj i jego mieszkańców, polecam książkę, którą sama z przyjemnością przeczytałam przygotowując się do tej podróży. Napisał ją Marcin Jacoby, mąż rdzennej Koreanki, a nosi tytuł „Korea Południowa Republika Żywiołów”.