Azja. Japonia. Sachiko, idź do klasztoru!
5.-22.07.2018

Po roku i 23,5-godzinnej podróży znowu jestem w Japonii, kraju do którego wzdycham od lat niczym pensjonarka. Powodów mojej miłości do archipelagu wysp japońskich jest wiele, że wspomnę tylko: niezwykłą, urzekającą delikatnością wyrazu literaturę, obyczaje – z uprzedzającą grzecznością i troską o innych jako dominantami w relacjach międzyludzkich, nie wyłączając z tego dobrodziejstwa obcokrajowców, minimalizm form architektonicznych, w tym także krajobrazowych w niezliczonej ilości przepięknych ogrodów, wysoką świadomość ekologiczną społeczeństwa i związaną z nią politykę rządu chroniącego naturalne środowisko (nigdzie na świecie nie ma np. tak rozbudowanego systemu recyclingu), piękną w swej surowości przyrodę i jej niebywałą różnorodność, celebrację kwitnienia wiśni i śliw, a z bardziej przyziemnych powodów: krystalicznie czystą wodę w rzekach, morzach, onsenach i kranie oraz cudownie wyrafinowaną kuchnię, której niespodziewanym objawieniem okazało się właśnie, w restauracji Kōtō-Ariake na tokijskiej wyspie Odaiba, sashimi z koniny (ze świeżo tartym wasabi i ostrym sosem sojowym, który wygrał w starciu ze słodkawym smakiem mięsa) oraz soft tofu. Głównym posiłkiem Japończyków jest kolacja, podczas której serwuje się wiele niewielkich ilościowo dań, trwająca nawet kilka godzin, moja wczorajsza z japońskimi przyjaciółmi okrągłe 4.

Że też komuś, kto zaprojektował to cudo na tokijskiej Wyspie Odaiba ręka wcześniej nie uschła! Nie miałam wcześniej pojęcia, że nawet tutaj dotrą kontrowersyjne wpływy sztuki aż nadto użytkowej i zrobią takie spustoszenie w krajobrazie. Nazwa nasuwa się sama : „Ku czci Mac Gyvera”.

Zgodnie z japońskim porzekadłem „mężczyźni w pracy, kobiety w domu” piątkowe wieczory spędza się z kolegami. Cóż z tego, że technologicznie to społeczeństwo żwawo porusza się w XXI w., jeśli mentalnie zaparkowało w czasach dynastii Meiji i ani myśli coś zmienić. Pozycję kobiety nadal określa status jej męża, choćby była nie wiadomo jak świetnie wyedukowana i spełniona zawodowo. Edukacja, nie mylić z wykształceniem, jest zresztą sprawą tak istotną, że rodzice często zaciągają kredyty, by umożliwić swym dzieciom naukę w prywatnych szkołach, które prócz przygotowania testowego, do czego ogranicza się szkolnictwo publiczne, zapewniają również konkretne umiejętności. Powstało określenie „kyōiku mama” oznaczające rodzicielkę poświęcającą całe swe życie edukacji dzieci. Nierówność płci zaczyna się zresztą od urodzenia, wciąż lepsze notowania mają niemowlęta o genotypie XY. I nic dziwnego skoro zgodnie z tradycją kobietę całkowicie wchłania rodzina męża, a obowiązki wobec teściów wypierają zobowiązania w stosunku do rodziców, co w kraju o większej sprzedaży pieluch dla dorosłych niż dzieci z całą pewnością nie pozostaje obojętne

Wyborne sushi, sashimi, donburi można oczywiście zjeść w Tokio w dowolnej restauracji lub barze, warto jednak, ze względu na niepowtarzalną atmosferę miejsca, wybrać się do Tsukiji. Bary serwujące świeże ryby i owoce morza są tu maleńkie, do wyboru zaledwie 5-6 dań, z reguły można zamówić tylko jedno na osobę, dzięki czemu przepustowość jadłodajni jest spora. Zamówienia często składa się na ulicy, czekając posłusznie w kolejce na wejście do środka. Najodpowiedniejszą porą, by zaznać atmosfery dawnego targu rybnego jest oczywiście wczesny ranek, ale niektóre bary czynne są także po południu

Tsukiji jest wprost idealnym miejscem dla miłośników japońskiej kuchni, a w zasadzie jej odmiany bazującej na najświeższych produktach wprost z morskiej wody. Bardziej wyrafinowanych dań próżno tu szukać, od tego są restauracje w Ginza i Asakusa. W Tsukiji smakuje się tego, co stało się na całym świecie popularnym symbolem japońskich kulinariów, a czego nigdzie indziej odnaleźć się nie da – atmosfery starej Japonii. Zawsze przychodzę tu pokonawszy wcześniej kilkukilometrowy dystans z Ginza, co pozwala dostrzec przeobrażenia Tokio: od supernowoczesnej metropolii ze sklepami topowych marek i dosyć wysoką zabudową wielkomiejską poprzez coraz niższe i starsze uliczki, w tym z nadziemną koleją, pod torami której mieszczą się maleńkie sklepiki i bary, aż do Tsukiji, które z kameralną jak na Tokio zabudową sprawia wrażenie, że czas się zatrzymał ku przyjemności mieszkańców i odwiedzających to kultowe miejsce turystów.

Herbata – bez niej nie ma życia. Ceremonia jej picia zajmuje tyle czasu, ile gospodarz zada sobie trudu, by konwersować z gośćmi. Nie można wówczas poruszać drażliwych tematów, gdyż herbata ma tonować nastrój, a nie podnosić go, służyć przyjemnościom, a nie troskom. Fantazyjny smok w dzbanku rozwinął się z niedużej, pracowicie splątanej kuleczki herbaty,Ta sztuka pochodzi akurat z cesarskich Chin, ale Japończycy w niczym nie ustępują kunsztem sąsiadom zza morza. Półka z zielonymi herbatami w herbaciarni, którą odwiedziłam zdawała się nie mieć końca, również cenowego. A że zakup poprzedziła godzinna prawie degustacja, więc kupiłam dokładnie to, co chciałam, czyli dobrej jakości zieloną herbatę matcha. Kiedyś popełniłam zbrodnię, gdyż do ubijania herbacianego proszku zamiast bambusowej miotełki chasen użyłam ordynarnego miksera, Japończycy by mi tego nie wybaczyli!, ale w rezultacie zupełnie nie miałam przyjemności z wypicia 3. łyków eliksiru młodości (tylko taką ilością tego napoju należy się jednorazowo rozkoszować), gdyż kolejny raz okazało się, że „nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by gonić go”, a rytuał przygotowania herbaty przy użyciu pamiątkowych utensyliów przywiezionych z jednej z pierwszych wypraw do Japonii (bambusowa szpatułka, za pomocą której nabiera się proszek, miotełka chasen do ubijania zielonej pianki przechowywana na ceramicznej głowicy chasentate zapobiegającej deformacji „trzepaczki”) jest nie mniej ważny od przyjemności wypicia własnoręcznie przygotowanej herbaty. W Polsce bardzo dobrej jakości niezbędnik sprzętowy i różne herbaty matcha, w tym z certyfikowanych upraw ekologicznych, można kupić w internecie na stronie sklepu MoyaMatcha. Czasem dokonuję w nim zakupu, bo jednak do wypieku zielonych ciast i ciasteczek trochę szkoda mi poświęcić wysokogatunkową herbatę, która pokonuje ze mną kilkanaście tysięcy kilometrów w drodze do domu.

Obowiązkowym punktem pieszych spacerów po Tokio jest reprezentacyjna dzielnica miasta czyli Ginza. Warto również wejść w jej cichsze zaułki, np. urokliwą uliczkę Suzuran, którą upodobali sobie restauratorzy.

Wiadomo skąd pochodzi sztuka układania ikebany… W Ginza chyba zatrudniają zresztą najlepszych dekoratorów do aranżacji okien wystawowych nie tylko w kwiaciarniach, ale też innych sklepach. Czasami są to prawdziwe dzieła sztuki, a pomysł z wiszącymi na sznurkach kamieniami w sklepie Chopard był jakimś brawurowym przełamaniem konwencjonalnego myślenia o sztuce jubilerskiej. Choć z drugiej strony same „kamienie” były dosyć czytelnym nawiązaniem do reklamowanych wyrobów, którym handluje francuska firma, tyle że z dodatkiem „szlachetne”.

Tradycja miesza się z nowoczesnością również w modzie. Chociaż akurat moda, wsparta tradycją, nakazuje przynajmniej od czasu do czasu wystąpić w klasycznym stroju. A już okazje oficjalne (wyjście do opery, teatru, pogrzeby, śluby, przyjęcie do wspólnot religijnych) w ogóle bez niego obejść się nie mogą. Ale temu nawet nie sposób się dziwić, skoro można wyglądać przez chwilę niczym madame Butterfly. Codzienny strój tradycyjny, yukata, w której teraz na ulicach występują głównie chińskie turystki, doskonale sprawdza się jako przyodziewek na upalne dni. Sprawdziłam i polecam, gdyż nawet podczas niebotycznych upałów nie jest w nim zbyt gorąco dzięki zaawansowanemu systemowi chłodzenia w szerokich rękawach, poza tym wykonuje się go z bardzo cienkiej, przewiewnej bawełny zapewniającej wymianę powietrza. Żadne tam zaawansowane technicznie przeciwpotne membrany, kosmiczne oddychające włókna, tylko kawał tkaniny skrojonej wedle liczącej setki lat tradycji. A jeszcze te kolorowe wzory na yukatach, zaspokajające najbardziej szalone gusta! Trzeba tylko zapanować nad zamaszystymi krokami, bo dół stroju jest dosyć wąski, co przy europejskim temperamencie grozi wywrotką. Koszt yukaty to ok. 400 zł, przy czym najdroższy jest szeroki pas, tu w zasadzie cena jest no limit, ale można ją też wypożyczyć, za ok. 200 zł za dzień. Wracając zaś do nowoczesności w modzie, tym co najbardziej rzuca się oczy na tokijskich ulicach, bo już nie w innych miastach, jest absolutna akceptowalność wszelkiej ekscentryczności – to w szeregach młodzieży, zaś wśród starszaków minimalizm graniczący z ascetyzmem, również w kolorystyce, w myśl sprawdzonej zasady im mniej, tym lepiej.

Powiedzenie „do trzech razy sztuka” w przypadku teatru kabuki zawiodło, bilety kupiłam za szóstym. Dostępne są bowiem tylko w kasie teatru i trzeba odstać sporą kolejkę, bo chętnych nigdy nie brakuje. W przedstawieniu grają wyłącznie mężczyźni, także role kobiece. Trzyaktowa sztuka trwa ponad 4 godziny, ale jest też możliwość zakupu biletu na jeden akt, tzw. wersja turystyczna, z miejscami wyłącznie stojącymi na jaskółce teatru, z której skorzystałam. Kostiumy, scenografia i muzyka – niepowtarzalne. Podobnie jak żywiołowe reakcje publiczności. Głośne okrzyki widzów, ich gromki śmiech czy wręcz całe komentarze rzucane z sali są nie tyle dopuszczalne, co wręcz oczekiwane i pożądane. I tak też spontanicznie zachowywała się publiczność na przedstawieniu, które obejrzałam.

W tradycyjnej restauracji japońskiej przed wejściem należy zdjąć buty, które albo rządkiem stoją przed drzwiami, skierowane noskami w kierunku ulicy, gotowe do założenia, albo jak w tej restauracji, w przeznaczonej dla nich szafce. W domu też obowiązują buciane rytuały, w jednych kapciach chodzi się w strefie czystej, w innych w brudnej, np. łazience. Noski zawsze w kierunku jazdy.

Po 2,5-godzinnej podróży shinkansenem, 500 km w kierunku zachodnim od Tokio, znalazłam się w Kanazawa. Japońskie koleje to niedościgniony wzór transportu publicznego, od punktualności począwszy, przez szybkość, komfort jazdy, czystość po absolutnie doskonałą obsługę i udogodnienia dla podróżnych.

Zamiast zegara słonecznego na dworcu w Kanazawa jest wodny, w środku fontanny.

Kanazawa -dzielnica Higashi Kuruwa – z pięknie zachowaną starówką. Domy mają niespotykany kolor indyjskiej czerwieni, obowiązkowo drewniane kratownice i wielkie drzwi. Dawniej mieszkały tu zamożne rodziny rzemieślników i kupców, teraz jest mnóstwo herbaciarni.

Ochaya Shima, dom gejsz, warto odwiedzić nie tylko z uwagi na pięknie zachowane, stare wnętrza, ale i maleńki (najwyżej 2,5×2,5m) wewnętrzny ogród, pełen drobiazgów małej architektury krajobrazu typu sadzawka, lampy, a wszystko wielkości zabawek dla krasnoludków.

Na zakończenie zwiedzania Ochaya Shima można wypić zieloną herbatę matcha i skosztować lokalnych słodyczy z ryżu i czerwonej fasoli.

Herbaciarnia Kaikaro, największa herbaciarnia w mieście, z pięknymi schodami z czerwonej laki, ma 195 lat. Reprezentuje japoński minimalizm, ale nawet w drobiazgach, jak np. okrągłe uchwyty do rozsuwanych drzwi fusuma, przemyślany do bólu. Kanazawa po japońsku oznacza „złoty strumyk”, w przeszłości w miejscowej rzece znajdowano kamyczki tego kruszcu i cieniutkimi płatkami złota – zaledwie 1/10 000 mm – pokrywano maty tatami i parawany. Teraz dodaje się je do kosmetyków, żywności i pokrywa plastikową biżuterię.

Kanazawa uważana jest za miasto sztuki. W XVI w. była porównywana do Florencji, a rządzący nią 300 lat klan Maeda do Medyceuszy. Rozwinięto wówczas produkcję porcelany, barwienie jedwabiu, złocenie i zdobienie laką, również z tego okresu pochodzi teatr nō i poematy pisane 17- i 31-zgłoskowcem.

Rzemiosło nadal ma się tutaj świetnie. Region słynie również z ceramiki, której ceny przyprawiają o zawrót głowy, ale jak kiedyś wyjaśniła mi moja Sachiko na pytanie, dlaczego czarka do herbaty kosztuje tyle, co dobry samochód : „bo jest jedna na świecie”. W uwielbieniu dla Japończyków utwierdza mnie każda podróż, dzisiejsza przygoda też. Otóż zapytałam mocno starszą panią o drogę, udzieliła mi po japońsku wyczerpujących informacji, które kiepsko zrozumiałam, bo po dobrej chwili, zadyszana dopędziła mnie i za rękę doprowadziła na miejsce.

Starówkę od nowej części miasta oddziela górska rzeka Asano (niedaleko stąd są Alpy Japońskie). Zatrzymałam się w hotelu Nikko, w pobliżu dworca kolejowego i autobusowego.

Targ Omichō – 170 straganów z owocami morza i rybami. Nie mogłam się oprzeć pokusie i spróbowałam jeżowca, a dzięki życzliwości właścicielki baru dowiedziałam się właśnie, że donburi należy całe polać mieszanką wasabi i sosu sojowego.

Wajima nad Morzem Japońskim. Tutejszy poranny targ rybny ma tysiącletnią tradycję i obok sklepików z pięknym rękodziełem z laki stanowi główną atrakcję miasteczka.

Kolejna historyczna dzielnica Kanazawa to Nagamachi, z brukowanymi uliczkami o urokliwych zaułkach i rezydencjami w feudalnym stylu. Przez tę dzielnicę przepływa niezbyt szeroki strumień, nad którym powstał szereg domów z malowniczymi, prywatnymi mostkami prowadzącymi wprost do drzwi wejściowych.

Najstarsza rezydencja w dzielnicy Nagamachi pochodzi z XVI w. i należała do 12. pokoleń rodziny Nomura.

Nowoczesną konstrukcję ze szkła i stali dworca kolejowego w Kanazawa nieco łagodzi drewniana brama głównego wejścia. Młodzież, jak na całym świecie, również tutaj częściej wybiera ekran smartphon’a od rozmowy z rówieśnikami.

W tle Morze Japońskie. Kanazawa jest bardzo rozległa, liczy prawie pół miliona mieszkańców, którzy korzystają głównie z transportu publicznego lub rowerów, dzięki czemu nie ma korków na ulicach. Złote płatki, symbol miasta, dodaje się też do potraw, o czym świadczy zdjęcie.

PKP od JR dzielą, na nasze nieszczęście, świetlne lata. Podobnie rzecz się ma z pomysłem naszego, pożalsięboże, „premiera” z elektrycznymi samochodami. Tutaj od dawna są one powszechne, dzięki czemu w dużych miastach nie puchną uszy od ulicznego zgiełku. Ale taka rewolta wymaga ogromnych nakładów na stacje dokowania, które np. w Tokio będą wkrótce wspierane specjalnymi odcinkami jezdni samodoładowującymi pojazdy. Najnowszy model Nissana jest oczywiście autem elektrycznym, i kosztuje ok. 30 000 euro.

Ogród Kenrokuen, jeden z trzech uważanych za najpiękniejsze w Japonii, założono pod koniec XVII w., a w 1874 r. udostępniono publiczności.

Dwa bardzo ciekawe obiekty małej architektury w ogrodzie Kenrokuen to latarnia Kotojitoro, nawiązująca kształtem podpórki do japońskiej cyfry Koto, i fontanna Funsui, najstarsza w kraju, a działająca dzięki naturalnej różnicy poziomu wód -zwykle ma 3,5 m wysokości.

W starodrzewie ogrodu dominują sosny i wiśnie, drzewa tak stare, że wymagają podpór. Chroni się je również poprzez system lin podciągających gałęzie przed złamaniem pod ciężarem śniegu.

Herbaciarnia Shiguretei idealnie oddaje japoński minimalizm w architekturze, a podawana w niej zielona herbata matcha i wagashi (tradycyjne słodycze) smakują wybornie. Roztacza się z niej piękny widok na wewnętrzny ogród z sadzawką.

Obronny Zamek Kanazawa powstał pod koniec XVI w., ale że nie oszczędzały go zniszczenia, w tym pożar w 1631r., który strawił większość pierwotnej budowli, wciąż go odbudowywano zachowując zarówno wierność formy jak i metod budowlanych. A te ostatnie nie należały do łatwych, gdyż zamek wzniesiono z cedrowego drewna bez użycia choćby jednego gwoździa, a okalające go mury obronne – bez zaprawy. Do fortecy prowadzą ogromne bramy, których wrota pokrywa 6 – milimetrowa blacha.

Największym bogactwem każdego państwa, wiadomo, są ludzie. Japończyków wyróżnia uprzejmość i życzliwość, uważność wobec innych, cechy tym cenniejsze, że tu wciąż występują klęski żywiołowe. Swoją drogą ich działania wobec zagrożeń są niezwykle pragmatyczne, czego sama dzisiaj doświadczyłam. Nie pojadę bowiem, zgodnie z wcześniejszym planem na Sikoku, gdyż występuje zagrożenie powodziowe, więc na wszelki wypadek nie kursują już na tę wyspę żadne pociągi.

Wagashi, tradycyjne słodkości podawane z herbatą, lody, zwłaszcza moje ulubione matcha lub z prażonej zielonej herbaty, dla zmyłki w kolorze jasnobrązowym – niebo w gębie, zwłaszcza, że ledwo słodkie.

Wokół Zamku Kanazawa rozciąga się park i 11 ha trawnika. Ani jednego kreciego kopca! Miecze samurajskie muszą faktycznie być bardzo ostre. Zamek łączy podziemny labirynt pułapek ze zbudowaną w XVII w. tajną kryjówką Maedy Toshitsunego, przedstawiciela rodu władającego miastem przez 300 lat, zwaną też „świątynią ninja”, a położoną w dzielnicy Teramachi, gdzie na bardzo niewielkim obszarze mieści się 70 buddyjskich świątyń.

Urushi ( laka – 18 warstw szlifowanych i polerowanych warstw żywicy krzewu sumak) narodowe rękodzieło powstające w różnych regionach, zawsze wymagające ogromnej cierpliwości, gdyż proces produkcji trwa rok. Zdobienia i ceny przyprawiają o zawrót głowy, np. ten zestaw herbaciany kosztuje 4 tys. euro. Jedynymi konkurentami Japończyków w produkcji lakowych drobiazgów są Birmańczycy, przy czym tam sztukę tę uprawiają wyłącznie kobiety, podczas gdy w Japonii nie ma ona tak wyraźnych damskich konotacji i w Wajimie np. artystami-rzemieślnikami są głównie mężczyźni. Inna jest również birmańska technologia, w której liczne, cieniuteńkie warstwy żywicy kładzie się na formie konkretnego wyrobu wykonanej z końskiego włosia. Birmańskie arcydzieła są w związku z tym znacznie lżejsze i miękko uginają się pod dotknięciem palców.

Odmienność kulturową Japonii najprzyjemniej obserwuje się w tradycyjnych hotelach (ryokan). Urządzone są na wzór typowego domu, śpi się na cienkim materacu futong rozłożonym na podłodze nocą i zwijanym za dnia, jada lokalne dania, ubiera bawełniane youkaty, kontempluje wewnętrzne ogrody. I doznaje ukojenia pławiąc w onsenie z gorącymi źródłami, by po chwili przeskoczyć do basenu z lodowatą wodą, co grozi zatrzymaniem krążenia. Sama tak ostrej reakcji wprawdzie nigdy nie doznałam, ale mroczki przed oczyma i zawroty głowy czasami odczuwałam. Obcokrajowcy na wstępie są zaopatrywani w onsenie w szczegółową instrukcję obsługi, bo łatwo popełnić faux-pas, np. ustawiając pantofle noskami w nieodpowiednim kierunku.

Wnęka tokonoma w salonie od strony południowej japońskiego domu, w której eksponuje się zwój z kaligrafią, malowidło, kompozycje kwiatowe świadczy o zmyśle estetycznym gospodarza i służy, podobnie jak widok ogrodu, przyjemności. „Bo piękno na to jest, by zachwycało…”.

Sanktuarium Miłości w Awazu. Stosunek do religii jest bardzo swobodny, nie ma upiornego przerostu administracji jak w religii watykańskiej. To sanktuarium ma zapewnić normalną, ludzką miłość i jest całkowicie bezobsługowe.

Japońska prowincja jest wprost idealnym miejscem, by zażyć ciszy i spokoju, a w Awazu dodatkowo kąpieli w gorących źródłach. W środku miasteczka można poparzyć sobie nogi w specjalnie do tego przygotowanym brodziku. Czasy się zmieniły. Dawniej na wieść, że jestem z Polski Japończycy reagowali okrzykiem „Walesa”, teraz „Lewandowski”. W prowincjonalnym sklepie można natomiast niezmiennie zjeść gorący posiłek, zaś u fryzjera napić się kawy i zjeść ciastko.

Ryokan Hōshi w Awazu, w którym się zatrzymałam, o tej porze roku jest pusty. Wszyscy pracują, wiek emerytalny to czysta abstrakcja, podobnie jak wymiar czasu pracy. Dzieci mają tylko jeden miesiąc wakacji.

„Słuszną linię ma nasza władza”, powiem za St. Tymem, patrząc na coraz częstszą otyłość japońskich maluchów. Kobe znalazło się na trasie podróży w charakterze ostatniej deski ratunku, gdyż szalejąca właśnie powódź zniweczyła cały misterny plan odwiedzenia wyspy Sikoku. Nie kursują tam obecnie żadne pociągi, więc chcąc nie chcąc musiałam zostać na Honsiu i zamiast oglądać parki narodowe, zwiedzać miasta. Bo w parkach rezerwacji hoteli trzeba dokonywać nawet z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, a ja miałam na tę operację jeden wieczór.

Kobe dotychczas kojarzyło mi się z wyborną wołowiną. Od dzisiaj również z piekarnikiem, bo upał jest wprost niemiłosierny. I nie pomaga nawet bryza znad morza.

Kobe zajmuje wąski pas wybrzeża między Zatoką Osaka a górami Maya i Rokko. W 1995 r. nawiedziło je potężne trzęsienie ziemi, w którym straciło życie 7 tys. ludzi, a znaczna część starej zabudowy uległa zniszczeniu. Nad dzielnicą portową góruje 100-metrowa wieża telekomunikacyjna, wzniesiona w sąsiedztwie Muzeum Marynistyki (z dachem stylizowanym na kadłub statku).

Numer jeden na liście najwspanialszych arcydzieł japońskiej architektury – Zamek Białej Czapli w Himeji jest faktycznie śnieżnobiały i najpiękniej wygląda podczas dorocznego święta hanami, skąpany w różowym puchu kwitnących wiśni rosnących licznie w jego otoczeniu. Powstał 400 lat temu i w zamyśle jego twórców miał stanowić fortecę nie do zdobycia. Cała para poszła jednak w gwizdek, bo żaden wróg nigdy go nie zaatakował, dzięki czemu zachował się w idealnym stanie i wymaga jedynie systematycznych prac remontowych (ostatnie odbyły się w l. 2009-2015 i wymagały udziału 15 tys. osób). Konstrukcja głównej wieży opiera się na potężnych cyprysowych filarach, o średnicy 95 cm, a na jej szczyt prowadzi labirynt korytarzy.

Zamek Białej Czapli wzniesiono na wzgórzu pośrodku szerokiej równiny. Otaczają go potężne mury obronne i głęboka fosa.

W sąsiedztwie Zamku Himeji-jō położony jest kompleks 8. ogrodów, każdy zaaranżowany w inny sposób, np. kwiatowy, letni, bambusowy. Wszystkie nawiązują stylem do ogrodów rezydencji samurajskich z epoki Edo.

Ogrody Kōko-en w Himeji zaprojektowano dopiero w 1992 roku, więc jak na możliwości japońskie stanowią prawdziwą świeżynkę.

A że upał był dzisiaj nieziemski, prawie czterdziestostopniowy, po powrocie z Himeji licho podkusiło mnie, by wybrać się na plażę, o której przeczytałam, że jest położona najbliżej Kobe. I w tym momencie powinna była mi się zapalić czerwona lampa, która pewnie z przegrzania odmówiła posłuszeństwa. Suma bowiem w środku lata niczym nie różni się od Kołobrzegu. Tylko woda cieplejsza…

Zanim świat zaczął ekscytować się akcją „me too” Japonki od wielu już lat walczyły z problemem molestowania, z sukcesem przynajmniej w środkach publicznej komunikacji, gdzie mają zapewnione kobiece przedziały. Podobno w ramach odwetu teraz mizogini chcą oddzielnych wagonów…

Tutejszy wynalazek w branży hotelarskiej – kapsuła, by upchać jak najwięcej klientów.

Najlepsze restauracje oferujące wołowinę wagyu mieszczą się w Kobe Sannomiya. Mięso dobrego gatunku powinno mieć jak najdrobniejszą siateczkę tłuszczu w mięśniach, podaje się je w cieniutkich plastrach. Wybrałam wersję gotowaną w wywarze sojowym, z dodatkiem warzyw i grzybów. Jako przystawki soft tofu na gorąco, pikle i twarożek z mentaiko (ikra z mintaja), a na deser… oczywiście lody matcha z pastą z czerwonej fasoli azuki i kandyzowaną wiśnią. Było pysznie!

Początki Kobe sięgają 201 r., wtedy założono tu sanktuarium Ikuta Ninja. Dzięki nadmorskiemu położeniu już w epoce Nara (VIII w.) miasto utrzymywało ożywione kontakty handlowe z Chinami i Koreą, a w XV w. stało się jednym z głównych portów Japonii. Wielokrotnie niszczone przez działania wojenne i ostatnio dramatycznie spustoszone przez trzęsienie ziemi w 1995 r. nie ma, jak zresztą większość dużych miast Japonii prócz Kioto i Kanazawa, autentycznej starówki. Za to ocalałe jakimś cudem stare budynki są pieczołowicie odrestaurowane z dbałością o najmniejsze detale. Kobe chyba największe wrażenie sprawia podczas pięknych, różowych zachodów słońca nad morzem oraz nocą, gdy zaczyna się iluminacja.

Kobe nocą i pokazy fontann. Dzielnica portowa uległa zniszczeniu podczas trzęsienia ziemi, więc teraz jej zabudowę stanowią nowoczesne budynki.

Wczoraj Biała Czapla (w Himeji), dzisiaj Czarny Kruk (w Okayama), wystarczy wsiąść do autobusu i przejechać kilka kilometrów. Zamek w Okayama powstał pod koniec XVI w., ale uległ poważnemu zniszczeniu w wyniku bombardowań podczas II wojny światowej. Rekonstrukcji budowli dokonano 50 lat temu. Czarny kolor ścian mają tylko dwa zamki w całym kraju, ten i w Matsumoto.

W sąsiedztwie zamku w Okayama znajdują się dwa ciekawe muzea: Muzeum Sztuki Hayashibara, m.in. z kolekcją kimon, broni, malarstwa na zwojach jedwabiu, oraz Prefekturalne Muzeum Sztuki, w którym właśnie odbywa się wystawa czasowa malarstwa francuskiego przełomu wieków. Będąc w Japonii mieć okazję podziwiania płócien francuskich impresjonistów to nie lada gratka! Chociaż muszę przyznać, że od pewnego czasu fascynuje mnie współczesne malarstwo mieszkającego w Krakowie i osobiście mi znanego twórcy Masakazu Miyanaga, specjalizującego się w niewielkich formach malowanych techniką zbliżoną do laserunku, tyle że Kazu pokrywa deskę nie tylko wieloma warstwami farby, ale też (w charakterze tła) cieniusieńkimi płatkami złota. Wśród tematów – mój ulubiony – portrety szaropłowych dogów niemieckich, ale też pejzaże, ptaki, martwe natury.

„Dmuchawce, latawce wiatr…” na ulicach Okayama. Miasto ma typową zabudowę: wielki dworzec kolejowy, z podziemną częścią restauracyjno-sklepową, arterię komunikacyjną, prowadzącą do dworca i zadaszony pasaż handlowy w jego pobliżu. Spacerując po mieście nie spotkałam, niestety, jego najsłynniejszej mieszkanki – pisarki Yoko Ogawa, autorki mojej ulubionej, podobnie jak milionów Japończyków, powieści pt. „Ukochane równanie profesora”, którą przetłumaczyła na język polski Anna Horikoshi, a wydało niezrównane warszawskie wydawnictwo Tajfuny. Literaturę japońską wydaje także, w „Serii z Żurawiem”, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, tu z kolei polecam „Kwiat wiśni i czerwoną fasolę” Duriana Sukegawy i nakręcony na podstawie książki film o tym samym tytule, oraz „Dziewczynę z konbini” Sayaka Muraia.

Kōraku-en w Okayama powstał 300 lat temu i należy do świętej trójcy najpiękniejszych ogrodów spacerowych w Japonii. Przez ogród przepływa 640-metrowy strumień, zasilany wodą z pobliskiej rzeki Asahi, którego urządzenie na równinie, bez użycia pomp, było nie lada sztuką inżynierską. Prócz rośli ozdobnych w ogrodzie uprawia się krzewy herbaciane, ryż i lotosy.

Pomniki w Okayama i Dębicy. No comments.

Wizytówką półmilionowego Kurashiki, oddalonego od Okayama 20 minut jazdy pociągiem, jest urokliwa dzielnica historyczna Bikan, z labiryntem wąskich uliczek szczelnie zabudowanych niskimi domami i przepływającym przez nią kanałem.

Kurashiki w przeszłości było wolnocłowym portem, teraz jest znane z produkcji jeansu.

Do Kurashiki dociera niewielu turystów, zwłaszcza gdy po południu temperatura sięga 40 stopni. Do świątyni buddyjskiej zen na stromym wzgórzu jedyna wierna, którą widziałam, też nie dotarła, pomodliła się na wiodących do niej schodach, klaszcząc donośnie w dłonie.

Kurashiki słynie nie tylko z jeansu, ale też pięknej ceramiki i słodyczy z sezamu. We wszystkich niemal domach na parterze prowadzi się sklepy.

Dworce kolejowe żyją własnym życiem świetnie zorganizowanego mrowiska. Podróżnych wita się ukłonem, od każdego kolejarza można oczekiwać pomocy, wręcz w osłupienie wprawiło mnie zachowanie pani z kasy na prowincjonalnej stacji kolejowej, która wybiegła, by pomóc mi nieść walizkę. W pociągu zaś, zamiast dostać cięgi, jak przystało na „obcego”, Japończycy nawiązują ze mną miłe rozmowy. Zresztą grzeczność, obejmująca nie tylko dobre maniery ale też stosunek do innych ludzi, jest ich wyróżnikiem wśród innych nacji. Z jej przejawami bardzo miło się zetknąć. A to młody człowiek na pytanie o stanowisko, z którego odjeżdża autobus podprowadzi do niego i jeszcze upewni się u kierowcy, że wsiadam do właściwego, a to kelnerka podpowie, w jakiej kolejności zjeść dania, a pani z informacji turystycznej odprowadzi na przystanek i, kłaniając się nisko po czym machając ręką na pożegnanie zaczeka, aż odjadę autobusem. Wartość człowieka w tym społeczeństwie wyznacza praca i dlatego można zaobserwować w pewnych miejscach wyraźny przerost zatrudnienia, co szczególnie jaskrawie jest widoczne na dworcach kolejowych. Program rządowy zakłada jednak, że bardziej opłacalnym rozwiązaniem ze względów społecznych jest utrzymywanie ukrytego bezrobocia poprzez choćby i fikcyjne zatrudnienie od ponoszenia kosztów alienacji ludzi lub bezmyślne rozdawnictwo wspólnych pieniędzy w formie zasiłków. Zawód kolejarza nadal wiąże się tutaj z ogromnym prestiżem, a wykonujący go ludzie niezmiennie obdarzani są wielkim szacunkiem.

Zamek w Osaka jest wykonaną w l. 30. XX w. rekonstrukcją XVI-wiecznej fortecy. Ostatni lifting przeszedł 20 lat temu, dzięki czemu jest jedynym zamkiem z windą, jaki udało mi się zobaczyć. Imponujące są fosa i mury obronne, a zwłaszcza ich oryginalna część znajdująca się za główną bramą, z jednolitą ścianą wykonaną z potężnego głazu o wys. ok. 5 m i długości ok. 8 m. Wewnątrz donżonu, na III piętrze, znajduje się replika złotej komnaty, w której odbywały się ceremonie parzenia herbaty.

Widok na Osaka z punktu widokowego na zamku. Obok wschodniej cytadeli /2.zdj./ znajduje się Nishinomaru Garden, najpiękniejszy podczas kwitnienia 600. drzew wiśniowych. Wiśnie, które dostarczają Japończykom wzruszeń podczas corocznego hanami (święta kwitnienia)nie mają nic wspólnego z drzewami owocowymi znanymi u nas. Ich odmian jest wiele, a najbardziej cenioną somei-yoshino, której kwiaty są niemal białe. Najstarsze drzewo wiśniowe rośnie od 2000. lat w prefekturze Yamanashi i ma pień o średnicy 10. m, i takiż wzrost. Na zamku można, za symboliczną opłatą, zostać samurajem. Ale by założyć te gustowne hełmy jakoś kolejki chętnych panów nie widziałam.

Po drugiej stronie zamkowej fosy znajdują się dwa państwowe budynki – telewizji i policji.

Pasaże przy Shin Sai Bashi-Suji i Ebisu Bashi-Suji z tysiącem barów i restauracji nigdy nie zasypiają. W tłumie próżno jednak byłoby szukać Japończyków, bo ci o tej porze w normalnym dniu tygodnia już dawno są w domach i śpią. A spacerują turyści, głównie z Chin.

Werblista przy wejściu do najbardziej znanej restauracji sushi stał się jednym ze znaków rozpoznawczych Osaka.

Kulinarnym symbolem Osaka jest naleśnikowy placek okonomyaki z przeróżnymi dodatkami (mogą być to owoce morza, wieprzowina lub wołowina wagyu, wszystko zależy od fantazji kucharza) obficie okraszony zielonym szczypiorem. Bar, w którym wczoraj jadłam okonomyaki z owocami morza, cieszy się dużą popularnością, więc najpierw trzeba zapisać się na listę oczekujących i na zewnątrz grzecznie poczekać w kolejce. Zasiada się przy długiej, podgrzewanej ladzie, na którą ląduje gotowy placek. Z wierzchu trzeba go jeszcze posypać pieprzem. I ze smakiem zjeść, w miłym, międzynarodowym towarzystwie. Rok później, zachęcona bardzo dobrymi opiniami w TripAdvisorze, wybrałam się na okonomyaki w Tokio. Przeżyłam wówczas ogromne rozczarowanie, bo w niczym nie przypominał tego cudu z baru w Osaka, ale cóż, jak zwykle okazało się, że nie jest obojętne gdzie je się regionalne przysmaki.

Takoyaki – kuleczka z delikatnego ciasta z ośmiornicą i marynowanym imbirem. Początki Osaka sięgają III w. i związane były z prężnie rozwijającym się portem. Obecnie miasto stanowi centrum prac badawczych z zakresu robotyki, a w wynalazczości nie ma sobie równych. W ilości restauracji przypadających na jednego mieszkańca zapewne też.

A tak wyglądają najważniejsze miejsca religii buddyjskiej i shintō w megalopolis Osaka. Położone obok siebie, na niewielkim placu, w cichym zaułku, ze wspólną drogą prowadzącą do świątyń. Wierni sobie nie przeszkadzają, jako że żadnej ostentacji w modlitwach się nie stosuje, jak też konkurencji, która religia jest ważniejsza. Jak pomyślę o tych wszystkich koszmarnych Licheniach, Świebodzinach, Opatrznościach Bożych… Wstydź się Watykanie!

O kolacji w restauracji Asai w Osaka może coś jeszcze napiszę, ale najpierw muszę sobie jakoś poradzić z uniesieniem, jakiego mi dostarczyła. To była Msza Koronacyjna C-dur W.A. Mozarta, malarstwo Berthe Morisot, wschód słońca w Bagan i zachód w Kapsztadzie, zapach ziemi po majowym deszczu i czort wie jeszcze co, wyczarowane przez master chefa i 6. kuchcików w trakcie 5-godzinnego oratorium kulinarnego. Przebóg, jeszcze czegoś takiego przy stole nie przeżyłam! Sachiko-San i Toge-San, nisko trzykrotnie chylę przed wami czoła. 16 dań i choćbym nie wiem jak się starała, na razie najlepszego nie wskażę.

Do restauracja Asai w Osaka-Higashishinsaibashi, w której miałam zaszczyt i wielką przyjemność gościć, nie ma nawet szyldu, mieści się na parterze niepozornego budynku, utopionego w głębi ulicy, więc jeśli ktoś nie wie o jej istnieniu po prostu do niej nie trafi. Działa jako akademia kulinarna, kształcąca zaledwie kilku młodych kucharzy z różnych stron świata rocznie. Ich wynagrodzenie za pracę jest symboliczne, ale za to nauka jest bezpłatna. Obserwowałam z podziwem organizację kuchni i nieprawdopodobne tempo, w jakim pracowali kucharze, bo wszystkie dania muszą być wręcz nieprzyzwoicie świeże, np. małe rybki były nadziewane na szpikulec jeszcze za życia. Niezwykłą wagę przywiązuje się do jakości składników, np. morskie węgorze sprowadza się z Korei, bo są lepsze od rodzimych, i do estetyki podawanych dań. Dokonałam dokładnych obliczeń i okazało się, że dań podczas mojej kolacji było 18, a nie 16, jak wynika z fotograficznej dokumentacji. Największe wrażenie zrobiły na mnie figi w delikatnej galaretce i wołowina w cieście. Zapisany biały pas nad głową kucharza to menu, zależne każdego dnia od tego, co świeżego uda się kupić wczesnym rankiem.

Do Koyasan z Osaka jedzie się pociągiem niespełna 2. godziny, z przesiadką w mieście o chorobliwej nazwie Hashimoto, lub bezpośrednio szybkim pociągiem niewiele ponad godzinę. Trasa jest malownicza, częściowo wiedzie przez góry, a od końcowej stacji w Gokurakubashi, na odcinku 1200 m, wręcz ekstremalna, gdyż nachylenie terenu wynosi od 15 do 30 stopni. Zdaje się, że byłam pierwszą turystką z Polski.

Cmentarz Okunoin w Koyasan założono ponad 1400 lat temu, zaś najstarsze gęsto porastające go cedry japońskie liczą 600 lat. Jest miejscem pochówku najznamienitszych rodów z całego kraju, a w jego nowej części oprócz grobów znajdują się też symboliczne miejsca pamięci urządzone przez znane firmy dla zmarłych pracowników. Podczas spaceru ponadkilometrową alejką można odpocząć na sześciokątnej ławeczce sprzed 1500 lat, zaglądnąć do studni, w której, jak mówi legenda, jeśli dojrzy się własne odbicie w ciągu trzech lat jak nic dołączy się do grona tutejszych „pensjonariuszy”, albo podnieść wymykający się z rąk kamień, co udaje się tylko dobrym ludziom.

Cmentarz Okunoin jest miejscem szczególnym dla buddystów, gdyż znajduje się tutaj mauzoleum Kobo Daishi, założyciela buddyzmu shingon.

Kamienne ogrody przed buddyjskim klasztoremw Koyasan służą medytacji.

Świątynie w Koyasan. Na ich zwiedzanie trzeba zarezerwować co najmniej jeden dzień. Można wybrać opcję z noclegiem, co wydaje się bardzo kuszące, gdyż oferowany w nich pobyt uwzględnia dobowy rytm życia mnichów, wegetariańskie wyżywienie, naukę medytacji. Jedyną wadą jest dosyć wysoka cena. Atrakcją miasteczka są góry, tras wycieczkowych o różnym stopniu trudności jest kilka, najdłuższa liczy 21 km.

Kongobu-Ju Temple w Koyasan powstała w XII w. Prócz ogromnego kamiennego ogrodu i nieco mniejszego z roślinnością koniecznie trzeba ją zwiedzić z uwagi na malowidła na ścianach i drzwiach oraz odbywające się tu nadal obrządki religijne.

Już umówiłam się z Sachiko, że gdy tylko przyjadę za rok do Japonii, spędzimy w Koyasan kilka dni, oczywiście nocując w klasztorze. Wprawdzie zupełnie nie wyobrażam sobie mojej japońskiej przyjaciółki zatopionej w medytacjach, wszak dla niej Woodstock wciąż trwa, a wiatr targa kwiaty we włosach, ale nawet gdyby miała to być jedna noc i po niej brawurowa ucieczka przez okno, z pewnością się skuszę.

Akcent japoński w moim ogrodzie. Podsumowanie właśnie zakończonej podróży zachęca do marzeń o kolejnej.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Wszystkie komentarze
0
Would love your thoughts, please comment.x