Azja. Japonia. Cedry i wulkany
5–22.07.2017

O 5:01 w Tokio. Jako że jet lag pozwolił mi się kompletnie wyspać do 2 a.m., zaliczyłam już hotelowy onsen, wycieczkę po okolicy, a teraz z lubością myślę o najbliższych trzech tygodniach w kraju, który kocham bezgranicznie i bezkrytycznie pierwszą miłością nastolatki. W ostatnim numerze „Polityki” zamieszczono felieton pt.”Wakacje wśród swoich”, który mnie z lekka zasmucił. Chodzi o ofertę biur podróży, m.in. Rainbowtour, skierowaną do rodaków, a polegającą na zapewnieniu im wszystkiego co polskie na „zagranicznych” wakacjach typu Grecja, Egipt czy Tunezja (jedzenie, obsługa hotelowa, towarzystwo – żywcem jak w Łebie)… Jakem daleka od wulgaryzmów, po lekturze nie strzymałam. Bo jak ten uciemiężony, smutny, zaściankowy naród, tkwiący mentalnie w dziewiętnastowiecznym folwarku ma poczuć chęć poznawania świata, zdobywania doświadczeń, jak ma się zmotywować do nauki obcych języków, jeśli nie dozna przyjemności konfrontacji z inną kulturą nawet na wakacjach?! Nigdy w ten sposób nie wyjdzie poza kotlet schabowy i piwo, parawaning na plaży, głośne, wielogodzinne rozmowy przez komórkę przy hotelowym basenie i śpiew „Hej, sokoły”. A parafrazując słowa nieodżałowanego Stanisława Barei, swoją drogą strach pomyśleć, ile miałby teraz wdzięcznych tematów na filmowe scenariusze, „nigdy nie pojadę z biurem podróży”. Wczorajsza kolacja, w pierwszym – lepszym barze przy hotelu, w koreańskim stylu, królowała oczywiście kapusta kimchi, marynowane pikle i rzepa jako przystawki, a z łakomstwa jeszcze zupa z pierożkami mięsnymi i ciasteczkami ryżowymi. Dodam, że zupy serwuje się tutaj w miskach wielkości szaflika.

Zapowiada się piękny dzień. Szkoda, że śniadanie dopiero za pół godziny. Co ta zmiana czasu wyprawia z człowiekiem!

Tym razem, w wyniku drobnej pomyłki mego męża, który miast zarezerwować pokój w hotelu w Tokio dokonał rezerwacji w Tajpej, wylądowałam w dzielnicy Akasaka, i dziwnym zrządzeniem losu, nie pod mostem, czego się obawiałam, bo pomyłkę odkryliśmy na dwa dni przed wylotem, a w bardzo przyjemnym hotelu, którego właściciel celuje w skromności, bowiem nazwał go Super Hotel. Tokio, jak i inne stolice, w przyzwoitym przedziale cenowym, oferuje pokoje hotelowe w rozmiarach niewielkiej łazienki, a łazienki w rozmiarze małych w.c., ale że tendencja jest ogólnoświatowa, więc trudno. Natomiast prawdziwym majstersztykiem jest dotarcie pod żądany adres bez wsparcia w postaci GPS, gdyż Amerykanie na odchodnym podczas II wojny światowej zrównali Tokio z ziemią, zabudowa była w całości drewniana, więc wystarczyła jedna zapałka, i obowiązująca numeracja budynków oddaje jedynie chronologię ich powstania, a nie kolejność budynków przy danej ulicy,. A że tutaj wciąż się buduje na wielką skalę, teraz głównie wyburzając stare i w tym samym miejscu wznosząc drapacze chmur, więc kołomyja z numeracją przysparza trudności nawet rdzennym tokijczykom. Parter i piwnice budynków wykorzystuje się na lokale użytkowe, głównie bary, restauracyjki, kawiarnie i herbaciarnie, z rzadka na maleńkie sklepy. Dzisiaj kolejny raz miałam przyjemność obserwować, jak działa tutejsze społeczeństwo. Otóż na stacji metra do punktu informacyjnego podeszły dwie starsze panie, mocno zaaferowane. Po króciuteńkiej wymianie ukłonów z pracownikiem metra jedna z nich promiennie się uśmiechnęła delikatnie dotykając ramienia drugiej. W tym czasie pan z obsługi wskoczył do swej przeszklonej kanciapki i triumfalnie wyniósł z niej damską torebkę, pokazując ją obu pasażerkom. Po szybkim sprawdzeniu jej zawartości, w tym portfela, wzajemnym uśmiechom i ukłonom nie było końca. Szacuje się, że tokijskie metro przewozi codziennie ok. 15 mln. pasażerów, jak wynika z tej historii – uczciwych. Wprawdzie narodowym napojem jest tu herbata, ale i dla kofeinistów znajdzie się coś miłego.

Tokijska architektura, czyli zgrabny mix nowoczesności i tradycji, szczególnie wysoki poziom osiągnęła w najbardziej luksusowej dzielnicy Ginza. To tutaj mają swe przyczółki wszystkie topowe marki świata, od rodzimego Sony /niepowtarzalna biała elewacja i nietypowa bryła/ po Philipa Patka.

Bodaj najbardziej znane skrzyżowanie na świecie, w Ginzie, i japońskie usprawnienie, czyli zebry we wszystkich kierunkach. W godzinach szczytu pokonuje je /jednorazowo!/ 25 tys. przechodniów. I coś, co Nissan przygotował dla dużych chłopców na 2020 r., ale pewnie i dziewczynki chętnie by się w tym pościgały.

Kolacja w trzystuletniej restauracji, mieszczącej się na obrzeżach Ginzy, do której zaprosili nas wczoraj Sachiko i Toge san. Dawniej w okolicy produkowano najlepsze gatunki sake, teraz po gorzelniach nie ma już śladu, a w ich miejscu powstały wieżowce, tym bardziej więc zastanawiające jest, jak udało się przetrwać napór nowoczesności parterowej restauracji sprzed wieków. Zasady działania niezmienne od lat : skromna karta dań, a raczej wiszących u powały kartek z ich nazwami /oczywiście tylko po japońsku/, oferująca wyłącznie tradycyjne, wegetariańskie przekąski /do XX w. Japończycy w ogóle nie jadali pieczystego/, przygotowywane przez męża właścicielki i przez tę ostatnią serwowane gościom. Przyszliśmy nieco za późno i większość jedzenia oferowanego tego dnia zdążyli już pochłonąć nasi poprzednicy, ale i tak doznania kulinarne sięgały nieba. Zwłaszcza pasta z tofu z sezamem, opiekane plastry tofu, mikroskopijne krewetki i rodzaj chrupkich, śnieżnobiałych warzyw w plasterkach z ciągnącym, lepkim sosem, niestety nie udało mi się ustalić nazwy warzywa, choć bardzo się starałam. Potrawy muszą być idealnie świeże, więc czas urzędowania restauracji wyznacza nie tyle ochota gości do biesiadowania, co ilość przygotowanego przez szefa jedzenia. Podczas kolacji wywiązała się dyskusja o prawach konsumenckich i muszę przyznać, że ich zakres nawet mnie zdumiał. Otóż japoński konsument ze sprzedawcą może zrobić dosłownie wszystko, jeśli tylko jakość towaru czy usługi obiektywnie może budzić jakiekolwiek zastrzeżenia. A że proces przed sądem polubownym /!/ dla przedsiębiorcy jest największym z możliwych upokorzeniem, nikt go nie ryzykuje, co wymusza nienaganną jakość. Prawda, że proste?

Taka ciekawostka. Jak wiadomo Japończycy, obok Skandynawów, są najbardziej na świecie zakręconą nacją na punkcie ochrony środowiska. Segregacja domowych śmieci jest zaawansowanym technologicznie procesem, np. zwykłą butelkę rozbiera się na czynniki pierwsze, bo zakrętka ląduje w zupełnie innym koszu niż etykieta, a w jeszcze innym pozostałości. Toteż ze zdumieniem odkryłam podział w hotelowym koszu na śmieci /podział na palne i nie/. Już oczyma wyobraźni widzę, co też z tą dychotomią zrobiliby moi wiejscy sąsiedzi…

Park Hibiya. Mniej wprawdzie znany niż Ueno czy Yoyogi, ten ostatni choćby z książki Joanny Bator, ale za to z niezwykłą kwiaciarnią Hibiya Kadan przy wejściu. A w tej kwiaciarni feeria barw, naturalnych i sztucznie podrasowanych, w istnym rogu obfitości kwiatów ćmówki – najprostszej w uprawie z rodziny storczykowatych, ale też innych odmian, wśród których zielony wygibas, wzorowany na kształcie sosny, zrobił na mnie największe wrażenie.

To najmniejsza odległość, na jaką można się zbliżyć do pałacu cesarskiego. Od normalnego świata rezydencję władcy oddziela głęboka fosa i wysoki mur, choć akurat dzisiaj, co pokazują wszystkie stacje telewizyjne, cesarz i cesarzowa odwiedzają zrujnowane przez monsun Kiusiu. Wokół rezydencji rozpościera się ogromny plac, częściowo zadrzewiony. Tutaj kretyni pokroju Szyszki nie mieliby najmniejszych szans na realizację swych durnowatych pomysłów. Drzewa pamiętają epokę Edo, na trawniku można się położyć, co uczyniłam, nikt nikomu nie przeszkadza. Zawsze będąc w Tokio odwiedzam to miejsce, gdyż daje poczucie absolutnej wolności.

Dzielnica Asakusa czyli miejsce kultu religijnego, ze świątynią Sensoji, i spacerów tokijczyków. W piątkowe popołudnie można tu spotkać grupy młodych ludzi w narodowych strojach. O ile w codziennej modzie obowiązuje minimalizm, również kolorystyczny, w yukatach można poluzować wodze fantazji.

I znowu tradycja miesza się z nowoczesnością, bo jak tu choćby na chwilę wypuścić z ręki smartfon? Może dlatego młode Japonki nie noszą parasolek, bo w jednej trzeba obowiązkowo, jak na damę przystało, nieść torebkę. Do nożnej rikszy nie wypada wsiąść w stroju innym, niż tradycyjny, chyba że jest się turystą.

Shinjuku Gyoen National Garden w epoce Edo /XVII w./ należał do lorda Naito, a od 1906r. stanowi własność cesarza. Prócz ogrodu w klasycznym japońskim stylu z 65. odmianami wiśni, jest jeszcze część w stylu francuskim, z alejami platanowymi i rosarium, oraz angielski ogród krajobrazowy. O tej porze roku kwitną tylko róże i hortensje, więc największą atrakcją jest… cień w alejkach, bo temperatura dzisiaj wynosiła 35 stopni.

Park Yoyogi wiele lat temu Joanna Bator opisywała jako kultowe miejsce wypoczynku tokijskich yuppie. Teraz japiszony mają już dzieci, więc park zmienił charakter i odwiedzają go głównie wielopokoleniowe rodziny.

Stare i nowe Tokio czyli fusion w architekturze, po drodze na słynny targ rybny Tsukiji. Mimo, że miasto zajmuje ogromny obszar dzięki świetnie działającej komunikacji przemieszczanie się między dzielnicami wielkości średniego polskiego miasta wydaje się dziecinnie proste, zaś dotarłszy już do określonej dzielnicy najlepiej zwiedza się ją pieszo, bo zawsze można natknąć się na coś niezwykłego w drodze do wybranej atrakcji turystycznej.

Hama-rikyu Gardens założono w XVII w. Najstarsze sosny w tych ogrodach mają 300 lat i do tej pory ogrodnicy formują ich kształty. W pawilonie z widokiem na oczko wodne mieści się herbaciarnia serwująca zieloną herbatę matcha, również schłodzoną, oraz różne rodzaje ryżowych ciasteczek mochi.

Młodzi ludzie w klasycznych kimonach, którzy z okazji zaręczyn postanowili zrobić sobie sesję zdjęciową w parku, na tle nowoczesnego Tokio.

Targ rybny Tsukiji został wprawdzie przeniesiony w inne miejsce, ale bary sushi nadal działają w starym miejscu i oferują nieprzyzwoicie świeże dania. W wąskich uliczkach takich barów sushi jest wiele, ale i tak czasem trudno zdobyć wolne miejsce. Najlepiej udać się tu rano, gdy ryby i owoce morza właśnie opuściły swój dom..

Przymierzyłam się do nowego Nissana, w wersji na wodór. Co za auto!

Shibuja i pomnik psa Hachiko, który wiernie przez 10 lat czekał na swego pana. Ludzi tłumy, zwłaszcza młodych, którzy z upodobaniem robią tu zakupy.

Shibuja i tłum na handlowej ulicy Omotesando, a tuż obok park Yoyogi i świątynia Meiji Jingu. Do świątyni prowadzi szeroka aleja z trzema potężnymi bramami tori, do zbudowania których użyto liczące 1700 lat cyprysy z Tajwanu.

Tokio, podobnie jak inne japońskie miasta, działa na dwóch poziomach, 0 i -1, przy czym część podziemna, ściśle wiąże się z publicznym transportem, całkowicie wypierającym indywidualny. Poziom -1 ma własne arterie komunikacyjne dla pieszych, sklepy, restauracje i bary. Ruch w nim, prócz niedziel, jest porównywalny z naziemnym, natomiast przewagą niewątpliwie jest klimatyzacja.

Drugi etap wycieczki rozpoczęła podróż shinkansenem na wyspę Kiusiu. Wszystko mogło bardzo się skomplikować, gdyż przed kilkoma dniami szalał na niej monsun, który spowodował potężną powódź. Ale odcięta od świata była część północna, w rejonie Fukuoki, a ja zaplanowałam południe. Po 7. godzinnej podróży, i pokonaniu 1353 km, z przesiadką w Kobe, znalazłam się w Kagoshimie. Podróż, co nie jest zaskoczeniem, odbyła się bezproblemowo, kolejarze uśmiechnięci, w wagonach sterylnie czysto, można by tak jechać choćby na koniec świata.

Kagoshima jest najniebezpieczniejszym sejsmicznie miastem Japonii, średnio co 4 dni następuje erupcja wulkanu Sakurajima, który dzisiaj lekko przesłaniały chmury. Pył wulkaniczny jest wprawdzie skrzętnie sprzątany, ale i tak można go zobaczyć na trawnikach, a woda w hotelu zdarza się, że chwilami też jest zabarwiona przez niego na czarno. Miasto liczy 606 tys. mieszkańców, a słynie z ceramiki, kryształów, uprawy gigantycznych białych rzep, produkcji shochu /niskoprocentowego alkoholu ze słodkich ziemniaków/.

Żeby było ładnie w hotelowym lobby. Codziennie inna kompozycja. Wszak z fantazji florystycznych i uwielbienia kwiatów kraj ten słynie. Okazuje się, że w kompozycjach kwiatowych zawarte są często wiadomości, a mowa kwiatów jest szalenie bogata (gatunek, kolor, sposób ułożenia kompozycji – wszystko może mieć znaczenie), a cudzoziemcom odwiedzającym wyspy archipelagu trudno się oprzeć wrażeniu, że tutejsza przyroda nadzwyczaj łaskawie obdarza ludzi pięknem kwiatów. Wśród różnych barw tego samego gatunku kwiatów najwyższa rangą jest biel, z wyjątkiem chryzantem, wśród których marszałkiem jest kolor żółty. Sztukę układania kwiatów traktuje się tutaj jako element towarzyskiej ogłady, co pewnie choć w części tłumaczy dobre maniery Japończyków.

Muzeum Pokoju w Chiran, dawna baza pilotów tokke. W sumie wysłano na śmierć za cesarza 1064 dzieciaków, a z tej bazy 460. Zwiedzanie przerwał alarm, gdyż w porcie odnotowano trzęsienie ziemi. Obsługa wyłączyła natychmiast prąd i poprosiła zwiedzających o opuszczenie muzeum.

A na lunch gryczany makaron soba i pszenny udon. W barze przy dworcu autobusowym, niecałe 30 zeta porcja. Przepis na tempurę / np. dzisiejsze krewetki w kruchym cieście smażone w głębokim tłuszczu/ przywieźli przed laty Portugalczycy, a Japończycy doprowadzili go do perfekcji.

Kręta droga z Chiran do Ibusuki prowadzi prze tropikalną dżunglę. W wioskach głównie uprawia się herbatę i białą rzepę.

W Ibusuki, za 40 zł, można skorzystać z kąpieli w gorącym piasku. Najpierw trzeba się przebrać w yukatę i udać w wyznaczone miejsce na plaży. Następnie pani zasypała mnie piachem i poleciła spokojnie leżeć.

Plaża w Ibusuka z gorącym piaskiem. Wystarczy ok. 10 cm wgłąb i temperatura robi się nieznośnie wysoka, wszak to tereny sejsmiczne, stałe aktywne. W piasku wystarczy poleżeć ok. 10 min., ale że wytrzymałam 20, pot zalewał mi po koniec oczy i nic nie sprawiło większej przyjemności, niż pełne zanurzenie w basenie z zimną wodą. Droga powrotna do Kagoshimy lokalnym autobusem trwa prawie 2 godziny, ale jest bardzo malownicza, gdyż wiedzie wzdłuż wybrzeża.

Wczesnym rankiem wyruszyłam na wyspę Yakushima, położoną na Pacyfiku, 2 godziny jazdy szybką łodzią z Kagoshimy. Turyści, prócz nielicznych Japończyków, tu się nie zapuszczają. Następnie autobusem, serpentynami jak te na zdjęciach, z duszą na ramieniu, bo im wyżej tym droga stawała się węższa, a w końcu osiągnęła szerokość tylko na jeden pojazd, a przepaści niebotyczne, wyjechałam do początkowej stacji trasy trackingowej w Parku Narodowym Yakushima., a konkretnie jego części o nazwie Shiratani Unsuikyo.

Największą atrakcją tej trasy są potężne kryptomerie japońskie /cedry/, z których najstarsze liczą ponad 1000 lat. Na ostatnim zdjęciu Yayoi-sugi, senior w tej klasie mający 1200 lat.

Szlak biegnie częściowo po urządzonej 400 lat temu kamiennej ścieżce, miejscami po drewnianych stopniach, a górny odcinek jest już typową dróżką górską.

Dżungla wygląda jak przed wiekami, nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, by ingerować w naturalny ekosystem. Mam wrażenie, że Japończycy kretynowi na miarę wiadomego ministra polskiego rządu już dawno podaliby świeżo zaostrzony miecz do wykonania sepuku.

Na drugim zdjęciu ciekawostka zoologiczna. Miały być japońskie makaki, ale się skrzętnie ukryły. Był za to mały krab słodkowodny, i to na ścieżce wysoko w górach, a nie w wodzie.

„Zielono mi i spokojnie, zielono mi…”

Przejście całej trasy trwa ok. 4. godzin, warto zabrać z sobą jedzenie i picie, gdyż po drodze nie ma żadnej cywilizacji.

Portowe miasteczko Miyanoura nie jest specjalnie interesujące, rządzi się swoimi prawami i jest pierwszym z odwiedzanych przeze mnie, w którym nie dało się zjeść obiadu z uwagi na sjestę do godz. 19. A szkoda, bo ryb ci tu dostatek. I oczywiście wyrobów z drewna cedrowego, jak te durnostojki w cenie dobrego samochodu /90 i 60 tys. zł/.

Niedaleko dworca kolejowego w Kagoshimie – maleńkie, bo dla 10-12 osób, bary z różnymi lokalnymi specjałami. Postanowiłam spróbować wieprzowiny kurobata, czyli cieniuteńkich plastrów boczku gotowanych w wodzie z kapustą pekińską, bardzo cienkim jakby porem, marchewką i grzybami. Po chwili we wrzątku mięso jest gotowe, macza się go w lekko słodkim sosie. Wyśmienite!

Hotel Hokke Club w Kagoshimie wart polecenia tak z uwagi na dobrą lokalizację, w zasięgu spaceru z dworca kolejowego,i onsen, jak też bardzo dobre śniadania. Poza tym jest to budynek ewakuacyjny, a właściwie jego dach, na wypadek tsunami. Dzisiaj na śniadanie odważyłam się i spróbowałam nawet flaczków, ale w wersji light – w bulionie z grzybami i rzepą. Na drugim zdjęciu dodatki do porannych zup, bo rozpoczęcie dnia bez miso nie wchodzi w grę. Hotelowa jadalnia oferuje również śniadania europejskie /jajecznica, boczuś, kiełbaski, croissanty/. Z ciekawych dodatków – pierwszy raz jadłam grzyby na słodko.

Ogrody Sengan-en położone na wzgórzu z widokiem na wulkan Sakurajima założono w XVII w. Teraz nie jest zbyt szczęśliwa pora dla kwiatów, bo kwitną tylko hortensje i lilie, ale ogród i tak zachwyca.

Atrium w rezydencji rodziny Shimadzu /nasi Potoccy czy Radziwiłłowie/. Dom jest zbudowany w klasycznym stylu, na planie kwadratu, z bardzo szerokimi korytarzami, czerpanym papierem w oknach. Minimalizm wnętrz i ich przestrzeń sprawiają wrażenie wyjątkowej lekkości.

A na zakończenie zwiedzania rezydencji Shimadzów herbata matcha i ciasteczko karukan.

Sakurajima bez erupcji. W Kagoshimie produkuje się barwione na 4 kolory kryształy, w kosmicznych cenach – szklaneczka za ok. 1500 zł, wyroby z drewna cedrowego. I tu ceny przyprawiają o zawrót głowy, np. skrzyneczka na gwoździe za 14 tys., boazeria w jednym kawałku 90 tys. zł. W końcu kto bogatemu zabroni…

Statyczna fontanna w ogrodach Sengan-en.

Boazeria w jednym kawałku, za 90 tys. zł,

Pani przewodniczka w rezydencji Shimadzów oprowadzała wycieczkę mówiąc wyłącznie po japońsku, a na wieść, że ma turystów z Polski bardzo się ucieszyła. Pożegnalnym ukłonom nie było końca.

Kirishima oddalona jest od Kagoshimy godzinę jazdy pociągiem ekspresowym. Wynalazek do natychmiastowego przeszczepu przez PKP Inter City – kabina dla gadulskich. Z dworca kolejowego w Kirishimie przemiły taksówkarz wywiózł mnie w góry do hotelu Kirishimakokusai. Pan był co najmniej w wieku mojego taty, więc z wielką zazdrością patrzyłam na jego sprawność. Nie dość, że pewnie kierował samochodem, to bez najmniejszego trudu posługiwał się telefonem komórkowym, załatwiając dla naszej grupy jeszcze jeden pojazd. Cóż, Japończycy pracują do baaardzo późnej starości, co wymaga nie tylko sprawności fizycznej, ale i intelektualnej. Nasz kierowca nie tylko sprawnie dowiózł nas na miejsce, ale z troską przekazał obsłudze hotelowej, poczekał, czy wszystko jest w porządku i dopiero wtedy, kilkakrotnie z uśmiechem się kłaniając, pożegnał, uznawszy, że dobrze wypełnił swe obowiązki licencjonowanego kierowcy taksówki. Dodam, że samochód lśnił czystością, podobnie jak jego właściciel.

Hotel oferuje pokoje w klasycznym, minimalistycznym stylu. Za oknem mam widok na góry i dymy unoszące się z gejzerów. Pachnie siarką, bo w hotelu są 4 onseny, w tym jeden zewnętrzny.

Kolacja w hotelu. Doznania smakowe i estetyczne na najwyższym poziomie. Przestałam liczyć potrawy przy 10. Potem jeszcze były m.in. 2 zupy i wieloczęściowy deser. W tzw. międzyczasie rozścielono spanie na futongach, i po godzinnym pławieniu w zewnętrznym onsenie jestem gotowa do spania.

Kuroushi beef – wołowina, która charakteryzuje się tym, że tłuszcz znajduje się w mięśniach, a nie otacza je, co sprawia, że mięso jest wyjątkowo delikatne i podobno nie podnosi poziomu cholesterolu. W hotelu dostałam kamienny talerzyk z niewielką kostką masła, na którym smaży się tę wołowinę z dodatkiem grubo krojonej cebuli, kawałka kukurydzy i niewielkiej ilości kiełków sojowych, następnie wszystko macza w sosie. Rzeczywiście smak jest wyborny, a cholesterolu na wszelki wypadek nie badam.

Taka przyroda zaraz z rana, w drodze do jeziora Onami w Parku Narodowym Kirishima. Jezioro wypełnia wulkaniczna kalderę. Trasa jest bardzo łatwa.

Ebino to maleńka miejscowość w Parku Narodowym Kirishima Kinkowan. Prowadzi z niej kilka szlaków turystycznych, m.in. do trzech wulkanicznych jezior.

Najgłośniejsze cykady w okolicy. A las zupełnie inny od dotychczasowych, z azaliowym buszem w wyższych partiach gór.

W Ebino, woda w górskim potoku bogata w związki żelaza. W drodze na Mt. Shiratori. Trasa jest wręcz spacerowa, a widokowo bardzo przypomina Beskid Niski lub Sądecki, jeśli nie liczyć jezior.

Dzisiaj jest świetna widoczność, więc można zobaczyć nie tylko wulkan Sakurajima i Kirishimę /to bardzo rozwleczone miasto, położone zarówno nad zatoką Kinko jak i w otaczających ją górach/, ale nawet płaty śniegu na północnej stronie wzgórz.

Dla dziewczynek w stylu kawai /”słodkie”/, które mogą być w każdym wieku, np. ok. trzydziestki, jak dziennikarka na zdjęciu.

Pociąg z Oita do Yufuin. Jak ja kocham japońskie koleje! Nie dosyć, że jazda z przesiadkami to bajka, w wagonach i toaletach pachnąco, obsługa uprzejma, to jeszcze się nie spóźniają i przejechać nimi można komfortowo cały kraj.

Z zielenią, jak z bielą – niezliczona ilość odcieni. Nadal w pociągu. Yufuin coraz bliżej.

Yufuin. Zapomniałam dotychczas wspomnieć o szale w Japonii na kapelusze panama. Nosi się je do wszystkiego, np. świetnie komponuje się takie nakrycie głowy z torebusią Chanel.

Dżizas, od tygodnia codziennie wigilia! i to zarówno na śniadanie jak i kolację! Ilości dań nawet nie staram się policzyć, z lubością oddając się delektowaniu niepowtarzalnych smaków i wrażeniom estetycznym, jakie robi przygotowany do posiłku stół.

To mój ryokan w Yufuin, ale o szczegółach napiszę jutro, bo teraz pędzę do osobistego onsenu. Jest jeszcze jedno miejsce z gorącymi źródłami dostępne dla gości ryokanu, do którego prowadzi kręta ścieżka, położone w pięknym ogrodzie, z widokiem na las.

Jeden z trzech zewnętrznych onsenów w ryokanie Waremokou mieści się na wzgórzu. Ten jest ogólnie dostępny, dwa pozostałe są przypisane tylko do mojego pokoju i mieszczą się na tarasie z widokiem na góry.

Śniadanie – niezapomniane wrażenia estetyczne, wprost proporcjonalne do smakowych.

Sąsiedzka grobla na polu ryżowym. I zieleń obok domu.

Nietypowe, bo zwykle kierowcami rikszy są jednak panowie, a w Yufuin ładna dziewczyna. Miasteczko to młodzieżowy kurort, a dzisiaj /trzeci poniedziałek lipca/ jest Święto Morza, więc i więcej ludzi niż zwykle.

Ciekawa jestem, czy ktoś policzył, ile w Yufuin jest kawiarenek, ciastkarni, lodziarni i innych kuszących słodkościami miejsc. Nie podjęłam nawet próby, choć miasteczko jest małe, bo czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałam. Zarówno na głównej ulicy, jak i w bocznych unoszą się upojne zapachy słodyczy. Na ostatnim zdjęciu, prócz zielonego ciastka z herbaty matcha, niepozornie wyglądający, jak bułka, lokalny specjał czyli „skała Yufuin”. Klękajcie narody, co to jest! Otóż w delikatnym cieście, z czymś jakby słodką kruszonką z wierzchu, umieszczono śmietankowy, lekki jak chmurka krem karmelowy. Dawno nie spotkałam tak dobrego deseru.

To jedna z niezliczonych ciastkarni. Może i lepiej, że nie mają małych ciasteczek, bo trzeba byłoby chodzić dwa razy.

Ryokan, czyli Japonia w pigułce. W innych krajach występujący pod nazwą B&B, ale to wersja dalece zubożona. Zatrzymanie się, choć na 2-3 noce, w prawdziwym ryokanie dostarcza niezapomnianych wrażeń. Przede wszystkim pozwala poczuć prawdziwy, japoński dom, bo mieszka się zazwyczaj u rodziny, poza tym nawiązać bliższy kontakt z Japończykami, czego nie sposób przecenić, i oczywiście skosztować jedzenia, którego próżno szukać choćby i w najbardziej wyrafinowanych restauracjach.

Dzisiejsza kolacja, z shabu-shabu z wołowiny wagyu i wieprzowiny w roli głównej, z niezliczoną ilością maleńkich przystawek. Znowu czuję się jak Napoleon pod Austerlitz, bo niczego sobie, mimo obietnic po śniadaniu, nie odmówiłam. Na zakończenie była jeszcze zupa miso w wersji rybnej z japońskim ryżem z rybą i grzybami. W kieliszku wyjątkowo delikatny mus z kukurydzy.

Każde miejsce jest dobre, by było ładne, a w najmniej spodziewanych pojawiają się kwiaty. Działki budowlane są mikroskopijne, również na wsi, ale przy wejściu do domu obowiązkowo jest zieleń.

Sklep z pałeczkami. Ceny bardzo zróżnicowane, a najdroższe kosztowały prawie 200 zł.

W rzece odbywała się lekcja, pewnie przyrody. Dzieci, zaopatrzone w siatki i pudełka wyławiały z wody małe rybki. O ile w rzece zachowywały się zupełnie normalnie, a to kolega rzucił butem, by ochlapać koleżankę, a to dziewczynki radośnie podskakiwały, czemu towarzyszył rwetes i piski, o tyle ich reakcja na gwizdek nauczycielki stojącej na brzegu mnie zdumiała. W momencie zapanowała cisza, zrobił się ruch jak w mrowisku, i to jednokierunkowy, po chwili cała przemoczona do suchej nitki gromada stała na brzegu i dziarsko maszerowała do szkoły. Już widzę takie zajęcia w polskiej szkole. I mam na myśli nie tyle dzieci, ile rozwydrzonych rodziców.

W drodze do Unzen. Zupełnie inne Kiusiu, wszystko większe. Koleją jedzie się często wzdłuż wybrzeża.

Unzen, położone wysoko w górach, do złudzenia przypomina Yelowstone. Od nazwy tego miasteczka wywodzi się podobno słowo „onsen”. Można go używać tylko do miejsc kąpielowych, w których woda zawiera minimum 19 minerałów, a jej temperatura przekracza 25 stopni. Kąpiele onsenowe, w gorącej, mineralnej wodzie, przywracają dobre samopoczucie, pozwalają się zrelaksować, a skóra po nich otrzymuje młodość.

Park Narodowy Unzen Amakusa – czyli park Narodowy Yellowstone w rozmiarze mikro. Ziemia bulgocze, charczy, szumi, wszędzie unoszą się dymy z gejzerów.

Urządzenie do gotowania jajek w naturalnych warunkach, ale zanim do niego dotarłam towar był już „sold out”, jak głosi napis pod kotem. W gorących źródłach powstają tzw. onsen tamago, czyli jaja gotowane w temperaturze 60-65 stopni przez 20-30 minut, dzięki czemu żółtko jest niemal twarde, zaś białko lekko ścięte.

Powszechność występowania gorących źródeł w Unzen sprawia, że w zupełnie nieoczekiwanych miejscach można skorzystać z brodzików i wymoczyć sobie stópki, np. wchodząc i wychodząc z kawiarni.

Kolory w miasteczku przyprawiają o zawrót głowy.

Z przyjemnością odwiedzam tego typu miejsca. Przyjaciółki na ploteczkach w środku dnia, pewnie rytuał ten sam od dziesięcioleci. W tej kafejce pewna niespodzianka, otóż właścicielka obsługuje gości z poziomu -0,5 /rynny w podłodze/. Filiżanki każda inna, bo tu raczej nie przyjęły się serwisy.

Trochę miejscowej architektury.

Manmoyoji Temple.

Unzen na odchodne. Gejzery tak się uaktywniły, że zamknięto chodnik z jednej strony ulicy. A z drugiej, gdy szlam na spacer można było sobie poparzyć stopy.

Autobus, szybki prom, autobus. Po ok. 2. godzinach podróżowania, niestety, ostatni przystanek w podróży – Kumamoto. Miasto przed rokiem dotknęło bardzo silne trzęsienie ziemi /7., najwyższy stopień w obowiązującej tu skali/. Najdotkliwsze spustoszenie spowodowało w zabytkowej części miasta, gdzie położony jest zamek. Obecnie trwają prace zabezpieczające i rekonstrukcyjne, więc zamek zamknięty jest dla zwiedzających.

Po drugiej stronie rzeki, nad którą wznosi się zamek zrujnowany przez żywioł, budynki, powstałe już w nowych technologiach, zupełnie nie ucierpiały.

Architektura Kumamoto, jak wszędzie w kraju, udany mariaż tradycji i nowoczesności. Niebieski budyneczek, na ostatnim zdjęciu, ma chyba szerokość dwóch mat tatami.

Dzisiaj upał w Kumamoto sięgał nieba, mimo nadmorskiego położenia czuło się pustynię. Nie miałam więc nawet ochoty, by spróbować lokalnych specjałów, którymi są „basashi” /surowa konina/, steki z wołowiny akaushi, zupa na wieprzowych kościach z makaronem ramen i dużą ilością czosnku.

Jest wiele przyczyn, dla których warto podróżować. Wśród nich, dla mnie najważniejsza, ludzie. Bo choćby krajobrazy były najpiękniejsze z możliwych, zabytki niespotykane gdzie indziej, muzea miały najcenniejsze zbiory, słońce świeciło 35 dni w miesiącu, ale ludzie nie byli dobrze do siebie nastawieni – szkoda czasu na podróż. Japończycy po raz 5. mnie nie zawiedli, doświadczyłam od nich tyle serdeczności, troski i uśmiechu, że powinno wystarczyć na cały rok, bo już znalazłam bardzo interesujące miejsca na zachodzie kraju. A zorganizowanie wyjazdu, dzięki świetnie działającej stronie japanguide jest banalnie proste /tę wyprawę opracowałam w ciągu jednego wieczoru, z rezerwacją hoteli włącznie/. I jeszcze wiadomość „kuchenna”. Nie przytyłam ani jednego dekagrama, a pozwalałam sobie nawet na słodycze. W moim osobistym rankingu 4K znowu 40 punktów, przy czym kulinariom, dzięki ryokanowi Waramakou w Yufuin tym razem mogłabym przyznać 12 punktów w 10. stopniowej skali /przy czym dodatkowe 2 za nieziemskie wrażenia artystyczne/.

Dzisiaj prawie 1200km w sześć godzin, z przesiadką w Osace. Ale jak się ma takie centrum dowodzenia… Po drodze Hiroszima. I jeszcze podmiejski ekspres na lotnisko Haneda, a żeby się zagraniczni turyści nie pogubili na dworcu, oznaczenia takie bardziej kawonaławiczne. Banzai Japonio! Do zobaczenia za rok.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Wszystkie komentarze
0
Would love your thoughts, please comment.x