
20 paź Azja. Hongkong. Chiny. Guangzhou „…kwiaty we włosach potargał wiatr…”
20–26.10.2016
Nie potrafię napisać „Chiny. Hongkong”, chociaż od 1997 r., gdy Wielka Brytania przekazała Chinom Specjalny Region Administracyjny Hongkong upłynęło już prawie 10 lat i chiński reżim z żelazną konsekwencją odbiera miastu resztki samodzielności i demokracji. Mainland to jednak wciąż zupełnie inna bajka. Hongkong jak zwykle ciepły, przyjazny, tłoczny. Wczoraj powitał mnie dwoma tajfunami, co jest jeszcze o tyle dziwne, że o tej porze nie wiało od 42. lat. Przy temperaturze 30 stopni z chmur wylewały się potoki wody. W Wan Chai, gdzie mieszkam, zakończono budowę nowej uliczki, zamkniętej dla ruchu – Lee Tung Avenye, na której umieszczono piękne rzeźby dzieci. Jest teraz częstym miejscem spacerów, bo zadbano również o maciupeńkie skwery. Chińczycy od rana do nocy wciąż jedzą, więc ulice obfitują w miejsca do jedzenia na każdą kieszeń.




Jutro od 10 rano ma przejść nad Hongkongiem kolejny tajfun, wczorajszy miał 3 punkty, a nowy aż 10. Służby miejskie są w gotowości bojowej, nawet kwietniki i lampiony uprzątnięto w całym mieście. Odwołane są jutrzejsze połączenia nie tylko lotnicze, ale też kolejowe. Dzisiaj był ponadtrzydziestostopniowy upał, rzecz jak na tę porę roku zupełnie niespotykana, gdyż zazwyczaj jest 20-25 stopni. Mieszkam w hotelu przy samej Zatoce Wiktorii, na 18. piętrze, więc z niepokojem czekam na rozwój wydarzeń. Na drugim zdjęciu zygzakowato oświetlony drapacz chmur to Bank of China, wizytówka miasta.


Pierwszy raz odkąd tu przyjeżdżam, czyli od 12. lat, zobaczyłam puste ulice! Wszystko szczelnie pozamykane, nieczynne są sklepy i restauracje, szkoły i uczelnie, ulicami przemykają tylko nieliczne taksówki. Ludzie zabezpieczyli w szybkim tempie okna. I wciąż czekamy na uderzenie.



Właśnie się zaczęło. W Zatoce Wiktorii, która jest zwykle gładka niczym jezioro pojawiły się fale i zaczyna padać deszcz. Ludzie zupełnie zniknęli z ulic.


Za oknem wieje niczym w Kielcach na moście i prawie nie widać drugiego brzegu, czyli półwyspu Kowloon. A epicentrum jest w w odległej dzielnicy Chai Wan. Co chwilę słychać syreny wozów strażackich i ambulansów. Przed chwilą dotarła do nas znajoma z prowiantem, co można uznać za cud, bo jedyny środek transportu, czyli metro, prawdopodobnie też zastopują. To, co widać w dole, ogromny płac budowy, jest miejscem mozolnie wydartym Zatoce. Obserwuję tę budową od roku, postępy są imponujące. Szkoda tylko, że hotel, w którym mieszkam, dotychczas pierwsza linia zabudowy, wkrótce straci widok na morze.
Czegoś takiego jeszcze tutaj, w kulinarnej Mekce, nie ćwiczyłam. Ale trudno. Jak partyzantka, to partyzantka! Aż mnie skręca po całym dniu bezczynnego siedzenia w hotelu. Może choć restauracje jeszcze otworzą…Bo u nas tajfun nie wieje, są tylko ołowiane chmury na niebie i pada z nich lekki deszczyk. Dzięki Annie, mojej chińskiej koleżance, nie umrę z głodu.




A na drugi dzień po tajfunowym pogotowiu życie w błyskawicznym tempie wraca do normy. Kolacja w restauracji Lai Kui Kee, na Płw. Kowloon, stacja metra Yau Tong, linie Kwun Tong lub West Rail Line. Przyjemniejsza niż zwykle, gdyż w osamotnieniu. Zazwyczaj wszystkie 12.osobowe stoły są zajęte, a że Chińczycy należą do najgłośniejszych gastronomicznie narodów i zwykle trudno usłyszeć w tej restauracji własne myśli, dzisiaj wreszcie mogłam skupić się wyłącznie na rozkoszach podniebienia i konserwacji ze znajomymi. A jedzenie, niezmiennie od lat, jest tu wyborne. Dzisiaj najbardziej smakowała mi ryba gotowana na parze w delikatnym sosie sojowym ze szczypiorem i muszle św. Jakuba. Owoce morza przed wskoczeniem do garnka pływają w akwariach, co gwarantuje niezawodną świeżość. Tutejsze potrawy z ryb temu właśnie zawdzięczają wyjątkową sprężystość mięsa. Homara serwuje się z sojowym makaronem i sosem, a wspomniane muszle z cieniutkim makaronem ryżowym i gotowanym puree czosnkowym, posypanym szczypiorkiem i liśćmi kolendry. Były jeszcze „patyki”, których angielskiej nazwy nie zna nawet moja przyjaciółka Cynthia /Tajwanka/. Troszkę przypomina to w smaku kalmary, ale podawane jest w pikantnym sosie z czerwonej drobniusieńkiej fasolki, z dodatkiem zieleniny. Pycha!






Po tajfunie nie pozostało już nawet wspomnienie, życie wróciło do normy, a statki na wody zatoki. Za słabą widoczność odpowiada smog z Chin kontynentalnych, tu nie ma żadnego przemysłu, poza przemysłowym zarabianiem pieniędzy przez instytucje finansowe z całego świata. Dawno temu zadałam naiwne pytanie mojej chińskiej przyjaciółce Sandy o powód całodobowej pracy biznesowego city. Odpowiedzią są, oczywiście, różnice czasowe. Gdy Wall Street tętni życiem, a giełda w Sydney właśnie się budzi, w Hongkongu finalizuje się kontrakty. Jet lag tym razem i mnie dopadł, ze zdwojoną meteoropatyczna siłą, choć zajmuję się tutaj tylko zwiedzaniem, a nie fuzjami gigantów.
Chiny kontynentalne, a konkretnie Prowincja Kanton i jej stolica Guangzhou. Pamiętam, że przed laty wzbudziłam sporą wesołość, gdy na dworcu autobusowym w Hongkongu poprosiłam o bilet do Kantonu, tkwiąc w błędnym przekonaniu wyniesionym ze szkoły, że to miasto. Pani w kasie i kolejkowicze uparcie pytali, dokąd ten bilet, ja się upierałam, że do Kantonu, a jak wreszcie pokazali mi mapę prowincji, która jest niewiele mniejsza obszarowo od Polski, to zrozumiałam powód wesołości. Z prowincją tą Hongkong ma bardzo silne związki – język kantoński i upiorne zanieczyszczenia powietrza. Z językiem są w ogóle spore nieporozumienia między rządem centralnym, który usiłuje ujednolicić komunikację narzucając łatwiejszą wersję, czyli mandaryński, a tubylcami, którzy jak niepodległości bronią np. 7 rodzajów akcentu wyrazowego. Guanghzou, w ciągu ostatnich 12 lat, gdy byłam tu po raz pierwszy, uczyniło niesamowity skok cywilizacyjny i z zapyziałego miasta z 10. milionami mieszkańców stało się światową metropolią. Choć nadzór budowlany nadal miałby tu co robić /vide istne kłębowiska naziemnych kabli elektrycznych, fruwających niemal luzem w powietrzu/.





Włodarze Guanghzou, co zawsze podziwiam, z dużym wyprzedzeniem zaplanowali w mieście drogi i mosty. Zanim Chińczycy z rowerów przesiedli się do samochodów już mieli trzypoziomowe drogi, z minimum dwoma pasmami. Piosenka Katie Melua straciła aktualność już jakiś czas temu, co sprawiło, że miasto trapią od samego rana gigantyczne korki, a na drodze panuje niewyobrażalny chaos. Obowiązuje reguła mocniejszego, a właściwie bardziej zdeterminowanego, w postanowieniu szybkiego dotarcia do celu. Nieliczni, w porównaniu do sytuacji sprzed lat, rowerzyści radzą sobie, jak mogą. Widziałam np. jednego szaleńca pedałującego środkiem pod prąd na drodze trzypasmowej, ale kolizji drogowych dotychczas nie widziałam. Natomiast najgorzej mają się piesi, którzy są tu albo szybcy, albo martwi.


Postój taksówek. Bardzo tani i ogólnie dostępny środek transportu. I też zmiana, bo w samochodach nie prześwituje już podłoga, a na oparciach siedzeń i zagłówkach koronek nie pierwszej świeżości nie uświadczysz. Tylko niektóre z taksówek wyposażone są w GPS, co zasługuje na szczególny szacunek dla kierowców, którzy bez pudła trafiają pod wskazany adres w mieście o wielkości średniego powiatu. A jakie znają skróty! Zdarzyło mi się kiedyś z okien taksówki zobaczyć duży warsztat samochodowy, od środka, bo na wylot prowadził skrót. Reguły jazdy taksówkarzy nie dotyczą, włosy mniej odpornym pasażerom dęba stają, ale najważniejsza jest skuteczność.


W Azji życie, wiadomo, toczy się na ulicy. I to zarówno zawodowe, jak i prywatne, jako że jedno z drugim się przeplata. Interesy prowadzi się na parterze, przy szeroko otwartych drzwiach, a mieszka na górze; taki dom popularnie nazywa się korytarzowym, bo pomieszczenia mieszkalne są położone w amfiladzie, a cały dom, zawsze od strony ulicy, ma szerokość jednego pomieszczenia, głębokość zależy od zasobności portfela właściciela. Pani siedząca na czerwonym taborecie tasakiem do rozbiórki dorodnego wołu kroiła szczypiorek. Skojarzyło mi się z przerostem formy nad treścią.





Kuchnia chińska. Nic dodać, nic ująć. Na kolację, w 5 osób pochłonęliśmy, m.in., 84 ostrygi, grillowane z czosnkiem i dużą ilością chili, i porównywalną ilość małży.






Czerwona do dentysty, w czarne kropki do gara, jako że pono wyjątkowy rarytas. Nazwy, z przykrością, nie wskażę, bo nawet moja przyjaciółka Myakee – po naszemu Coleen, Koreanka mieszkająca w Chinach, nie była w stanie ustalić jej angielskiego brzmienia. Mimo to ryba bardzo ciekawa. Dorosły osobnik ma ok. 2 m długości, a najcenniejsze okazy, osiągające na aukcjach cenę 100 tys. USD, odławia się na głębinach wód tajwańskich. Cena jest wyznacznikiem nieprzeciętnego smaku i jakości mięsa tej ryby, które do złudzenia przypomina… polędwicę wagyou /i to tę najbardziej cenioną z krów z Kobe, pojonych i pielęgnowanych piwem/. Rzeczywiście, przyglądnęłam się, tusza wyglądała jak delikatna wołowina marmurkowa, choć ten okaz był parweniuszem odłowionym na głębinach Indonezji. Ryby, o czym myślę post factum z dużym żalem, nie skosztowałam, ale po kolacji z tuzinem grillowanych ostryg w roli głównej byłoby to obżarstwo.



W Guangzhou mieszka sporo Koreańczyków prowadzących tu firmy, a że gdzieś muszą jadać, więc bez trudu można znaleźć restauracje serwujące ich narodowe dania. Kuchnia koreańska, czyli milion przystawek i mięcho, grillowane na stole przez biesiadników. Służą do tej operacji specjalne paleniska zanurzone w stołach, a rury nad nimi to wyjątkowo wydajne wyciągi, akrooleina produkowana jest bowiem przy okazji tego jedzenia w przemysłowych wręcz ilościach. Diaspora koreańska w Guangzhou ma się świetnie i jest tak liczna, że zajmuje cały dystrykt. Od razu wiadomo, że jest się w dzielnicy koreańskiej, na co wskazują odmienny wystrój restauracji, towar w sklepach, wyjątkowa czystość ulic i inaczej wyglądający ludzie. Koreańczyków dobry bóg obdarzył bowiem nieproporcjonalnie dużymi, a w zasadzie szerokimi, twarzami. Moje dania główne, cztery plus zupa krabowa z rozgotowanymi ryżem, poprzedzało 12 przystawek, co i tak nie jest rekordem, bo w przystawkowym królestwie, czyli Suncheon, doliczyłam się kiedyś 34. A dodam, że w Korei obiad jadą się trzy razy dziennie. Nic więc dziwnego, że Koreanki, podobnie zresztą jak Japonki, choćby i najlepiej wykształcone, zajmujące najbardziej eksponowane stanowiska, z chwilą założenia rodziny rezygnują z kariery zawodowej.



Drogie panie, oto przedmiot westchnień każdej z nas, czyli najsłynniejsza od 50. lat torebka świata – Kelly bag. Najpierw poproszono mnie o zajęcie wygodnego fotela i poczęstowano czarką herbaty, następnie wyposażono w rękawiczki z mikrofibry. Tak przygotowana dostałam przedmiot westchnień do rąk. Z lakierowanej skóry i szmaragdowa zostały wykonane z brzuszków aligatora, niebieska to struś. Ceny wręcz okazyjne – odpowiednio : 17, 19 i 8 tys. zeta. Czas oczekiwania zaledwie 2-3 dni, w Europie rok-dwa, ale transport musi przecież trwać.




Herbata. W każdym domu, na oficjalnych spotkaniach i nieformalnych, na ulicy, w pracy. W tysiącach smaków i kolorów. Serwowana wyłącznie w niewielkich czarkach, boże broń naszych filiżankach, jedynie w drodze wyjątku w kubeczkach z wkładem do zaparzania liści. Na zdjęciach placki fermentowanej herbaty. Najpierw ugniata się liście, jak naszą kapustę, i odstawia do fermentacji, której długość i późniejszy czas leżakowania w uformowanych krążkach wpływają na cenę. Gotowy placek może kosztować od 400. do niemal 2000 zł. I to jest średni level, bo rarytasy kosztują znacznie więcej. Podobnie rzecz się ma z utensyliami do parzenia herbaty. Czarki na zdjęciu kosztowały ok. 1000 zł, ale znam herbaciarnię w Hongkongu, w której herbaciane czajniczki osiągają zawrotne ceny – nawet 100 tys. USD, a sprzedawczyni zapytana o przyczynę tak wysokich cen z dumą odparła : „bo taki czajniczek jest tylko jeden na całym świecie”.



Prawdziwy macho z przepiórczego interesu. Żona zwijała się, jak w ukropie, pan był wyznawcą zasady, że do tuczenia konia wystarczą jego oczy. W misie, pod ok. 10.centymetrową warstwą skamieniałej soli pewnie setki przepiórczych jajeczek. Po uprażeniu jajka są bardzo słone i służą do doprawiania ryżu w postaci kleiku. I jeszcze raz dobro narodowe. Również klient ulicznego biznesu podejmowany jest czarką herbaty. To, co bezpowrotnie natomiast zniknęło, a uderzyło mnie podczas pierwszej podróży do Chin 15 lat temu, to wszechobecne słoiki typu weck, z których wszyscy cały dzień popijali herbatkę. Cóż, globalizacja…





Kolczasty owoc duriana. Smród, w skali uporczywości i złych wrażeń, porównywalny jedynie z szwedzkimi śledziami kiszonymi syrstroeming i koreańską zupą z krowich głów. Za to smak duriana… ambrozja. Biała, delikatna, niezbyt słodka galaretka. Na drugim zdjęciu pojazd Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania. Albo korporacji transportowej.


Praca, praca i jeszcze raz praca. Chiny uczyniły spektakularny postęp cywilizacyjny. Jego cena jest bardzo wysoka- degradacja środowiska naturalnego, frustracja społeczeństwa, stopniowe zacieranie różnic kulturowych, autorytarny system rządów. Ale ma też inny wymiar, 1 procent miliarderów, w tym bardzo prężna grupa businesswoman /z najbogatszą Chinką, zajmującą się utylizacją śmieci/, co w skali tego społeczeństwa daje w sumie kilka milionów osób. Podróż w mojej skali 4K: kuchnia 8, kultura 6, klimat 5, komunikacja 7, razem : 26.




„patyki” – wyglądają jak razor clams