
15 sty Azja. Filipiny. Do trzech razy sztuka, bo „nic dwa razy się nie zdarza” 25.12.2022-15.01.2023
W podróżach mądre porzekadło o niewchodzeniu dwa razy do tej samej rzeki sprawdza się bez pudła, zarówno w znaczeniu in plus jak i, niestety coraz częściej, in minus. Wiele lat temu zakochałam się w Filipinach i nie należało tej miłości wystawiać na próbę. Bo życie nieubłaganie płynie i przynosi potworne zmiany klimatyczne, obyczajowe, architektoniczne. Ludzi jest na ziemi stanowczo za dużo, podróżujących także. Pandemia na chwilę osłabiła ruch turystyczny, teraz ruszył on ze zdwojoną siłą, albo tym razem wybrałam słabe miejsca na Filipinach. Tak czy siak – przyjeżdża tu pół świata. I choć wciąż wyspy archipelagu zachwycają pięknem krajobrazów, niespotykaną gdzie indziej bioróżnorodnością dzikiej przyrody i krystalicznie ciepłymi wodami mórz Bohol, Sulu, Celebes, Filipińskiego i Południowochińskiego, to również one nie oparły się niepokojącym zmianom. W architekturze tradycyjne budownictwo (domy na palach z trzciny i drewna) zastępuje murowane lub sklecone z byle czego (głównie kawałków falistej blachy), w kulinariach potężny chaos i kuchnie z różnych stron świata wypierające rodzime smaki. Wszędzie, ale to dosłownie wszędzie można zobaczyć góry śmieci.

Cebu
Jedna ze 168 wysp położonych między cieśninami Cebu i Tañon, najgęściej zaludniona i bodaj najbiedniejsza. Bazę wypadową na tej wyspie znalazłam w nieciekawej miejscowości Moalboal położonej nad martwą rafą koralową. Wyobraźnia wsparta widokiem rumowiska na dnie morza podszeptuje, jak cudnym miejscem było ono w przeszłości, gdy rafę tworzyły żywe ukwiały i koralowce. Wciąż, z niezbadanych przyczyn, stanowi ono schronienie dla ławic sardynek i kilku żółwi morskich, widocznych w niedużej odległości od brzegu, wystarczy chwilę posnurkować.


Góry wokół Moalboal obfitują w wodospady, do których dociera się, idąc korytem rzek (np. Ginatilan-Calabawan).

Do najpiękniejszych należy wodospad Dao (najbliższa miejscowość to Samboan). Droga do kilku poziomów wodospadu prowadzi najpierw przez wiszący most z bambusa, potem stromą ścieżką, miejscami korytem rzeki, więc niezbędne jest odpowiednie obuwie. A dla śmiałków skaczących ze skał do rzeki również odzież na zmianę.




Na drugi pod względem wysokości szczyt wyspy Cebu – Osmeña Peak, 1013m n.p.m. – można natomiast wybrać się choćby w japonkach, jak czyni to tutejszy górski przewodnik. Trasa od punktu startowego, do którego podjeżdża się samochodem lub skuterem, jest bowiem raptem 15-minutowa i bardzo łatwa. Ze szczytu, przy dobrej widoczności, roztacza się widok na morze i góry.


Sibongę i tutejsze sanktuarium maryjne odwiedzają rzesze pielgrzymów, by zajrzeć Panience pod sukienkę, co ponoć gwarantuje spełnienie wszystkich marzeń. Wpisuje się je na karteczkę, płaci stawkę ustaloną przez zakonnicę i… „czekaj tatka latka”. Natomiast rozmach tego miejsca kultu budzi respekt (takiej ilości koszmarnych dewocjonaliów, zapalonych świec jeszcze nie widziałam). Podobnie jak odzież robocza budowlańców pracujących na wysokościach bez jakiegokolwiek zabezpieczenia, i oczywiście w japonkach.



Koszty pobytu na wyspie Cebu nie są wysokie. Świeży sok owocowy kosztuje 1,5 USD, za danie główne (ryby, owoce morza, ryż) trzeba zapłacić ok. 5 USD, za kawę 2 USD. Równie atrakcyjne są ceny noclegów w B&B (np. w Roos Guesthouse, Moalboal, Bantayan Road 1 rachunek za 5 nocy w dwuosobowym pokoju wyniósł 170 USD).




Panglao i Bohol
Wyspę Panglao położoną w północnej części Morza Bohol z upodobaniem odwiedzają Chińczycy, Koreańczycy i Japończycy. Alona Beach jest wręcz okupowana przez turystów tych nacji. Nie brak też całych rodzin w konfiguracji: stary biały, młoda Filipinka i małe dziecko/dzieci. Mimo nawału podróżnych jest tu cicho i spokojnie.

Wśród tutejszych atrakcji do obowiązkowych punktów należy wycieczka na sąsiednią wyspę Bohol (prowadzi do niej most) i wizyta w jednym z rezerwatów tarsierów (np. Corella – Canapnapan). W bambusowych zaroślach żyją tu malutkie (ważą zaledwie 8-16 dkg) wyraki filipińskie o charakterystycznych wielkich, szklistych oczach i łapkach o widocznych stawach. Są one najmniejszymi ssakami naczelnymi (dorosły osobnik jest wielkości ludzkiej dłoni), ale potrafią skakać na odległość 3-5 m. Prowadzą nocny tryb życia. Jako zwierzęta terytorialne nawet jeśli się przemieszczają, wracają na z góry upatrzone pozycje. Przewodnicy w rezerwatach doskonale znają więc ich siedliska i doprowadzają do nich turystów na odległość obiektywu aparatu fotograficznego. W rezerwacie Corella żyje zaledwie 15 wyraków, gatunkowi zagraża wyginięcie.

Czekoladowe Wzgórza na wyspie Bohol, zgodnie z nazwą, ale tylko w porze suchej (luty – maj), gdy obumiera porastająca je trawa, mają kolor czekolady. W porze deszczowej wyglądają natomiast jak gigantyczne, zielone kopce kreta. Formacje te powstały w wyniku erozji miękkich skał wapiennych pod wpływem wiatru lub, wedle konkurencyjnej teorii, jako efekt erupcji wulkanów i zjawisk krasowych. Zastanawiająca jest wielka ilość stożków o wys. 30-120 m na tym właśnie obszarze i tylko w tym jednym, jedynym miejscu na świecie.

Wejście na wzgórza jest niedopuszczalne ze względu na wyjątkową miękkość skał i ich ścisłą ochronę przed zadeptaniem przez turystów, a wyjątkiem od tej reguły jest jedynie taras widokowy Chocolate Hills Complex (w pobliżu miejscowości Carmen), na który można się wspiąć po 214. schodach. Ciekawszy widok roztacza się podobno ze szczytu Sagbayan, bo oprócz stożków zahacza również o turkusowe morze pomiędzy wyspami Bohol i Cebu.

Niewątpliwą atrakcją wyspy Bohol i polskim akcentem na Filipinach jest rejs statko-restauracją po Rio Verde (Rio Verde Floating Resto, Tagbilaran East Road). Brakowało tylko kaowca i dźwięków hawajskiej gitary, by przenieść się w czasie o ponad pół wieku (sic!) i rozgościć na pokładzie kultowego statku z filmu Marka Piwowskiego. Rzeka istotnie jest zielona, a rosnące wzdłuż jej brzegów palmy reprezentują namorzynową odmianę. Ich pióropusze wyrastają wprost z wody.

Spośród trzech miejsc bazowych podczas tej podróży za najgorsze uważam El Nido. Uliczny zgiełk przekraczający ludzkie wyobrażenie, tłumy turystów, nieciekawa, brudna plaża i niewyobrażalna brzydota tego miasteczka dyskwalifikują je jako cel wakacyjnych podróży. Jedynym, co uratowało mnie tu przed samobójstwem były wyjazdy na okoliczne plaże (Las Cabanas, Nacpan). I to niezwłocznie po otwarciu oczu, bo też hotel Cuna, w którym nocowałam w El Nido, do przytulnych nie należał.

Oddalona od El Nido aż godzinę jazdy samochodem plaża Nacpan z pewnością nie należy do najpiękniejszych na świecie, ale jest szeroka i można nią spacerować kilka kilometrów. Jej największą atrakcją jest niewątpliwie wylęgarnia morskich żółwi, a utrapieniem maleńkie muszki kąsające bez litości i pozostawiające na ciele ofiary dotkliwe, swędzące bąble.

Plażę Las Cabanas dzieli od El Nido 20-minutowa jazda tuk-tukiem, odpłatność niespełna 4USD. Czas ten ulega wydatnemu skróceniu, gdy bierze się udział w motocyklowej Formule 1 (dopuszczalne obustronne wyprzedzanie, wymuszanie pierwszeństwa przejazdu itp. atrakcje). Jedyna niedogodność – ogłuszający ryk silnika utrudniający komunikację, jakąkolwiek i z kimkolwiek, nie wspominając o zagrożeniu życia. Choć trzeba przyznać, że kierowcy jeżdżą tu bardzo bezpiecznie i bezwypadkowo.


Finanse El Nido opierają się na turystyce, a liczne tutejsze biura oferują 4 wersje jednodniowych hopping tours po okolicznych wyspach. Wszystkie zorganizowane wycieczki rozpoczynają się o tej samej porze, między 9 a 10, przeprawą przez morze do łodzi wycieczkowych. Plaża w El Nido wygląda wówczas jak desant pod Dunkierką. Brodząc po szyję w wodzie koloru żuru, ludzie z bagażami nad głową, zdarza się też że z kobietą na plecach, idą ławą do kołyszących się stateczków, by odbyć morską przygodę.




Tłumy turystów wędrują jednak dokładnie tym samym szlakiem, przewalając się od laguny do rajskiej plaży, od plaży do miejsc nurkowania, by znowu zaliczyć kolejną lagunę lub plażę. Nawet indywidualne wynajęcie łodzi z załogą nic w tym zakresie nie zmienia, bo i tak wszyscy lądują w końcu w tych samych miejscach. Niewiele tu zmienia również sprytny zamysł, by wyruszyć bladym świtem, wcześniej od zorganizowanych wycieczek, bo w pewnym momencie i tak dochodzi do zapętlenia i ogląda się tutejsze cuda przyrodo-geograficzne w towarzystwie hordy spragnionych wrażeń turystów. Jedynie Big Lagoon udało mi się zobaczyć w mniej komercyjnych okolicznościach dzięki temu zabiegowi. Potem było tylko gorzej.

Secret Lagoon to już był istny Sajgon. Do maleńkiej laguny, w zasadzie oczka wodnego ze słodką i słoną wodą otoczonego ze wszystkich stron stromymi, czarnymi skałami, wiedzie bowiem niewielka dziura w kamiennej ścianie. O ile weszłam przez nią bez czekania, wyjście tak sprawnie się nie odbyło. Przez dziurę zaczęła bowiem przechodzić grupa kolejnych spragnionych wrażeń. I tak bez końca…


Wody obu lagun są urzekające: krystalicznie czyste i przejrzyste, w zachwycającym jasnoszmaragdowym kolorze. Nemo-błazenki są w nich widoczne gołym okiem, podobnie jak niebieskie rozgwiazdy i mieniące się kolorami tęczy ławice przeróżnych gatunków ryb.

Natomiast plaża 7 Commandos niczym mnie nie ujęła. Za to przeraziła cenami w mieszczącym się tu Vellago Resort (kawa americano prawie 7 USD, nocleg 550 USD). Ale też i urzec nie mogła, skoro w jednym czasie przy ok. stupięćdziesięciometrowej piaskownicy postanowiło zacumować 17 łodzi wycieczkowych i wysypać na brzeg swą zawartość.

El Nido w ofercie kulinarnej prezentuje się dosyć atrakcyjnie, bo też nie brak tu restauracji reprezentujących kuchnie całej Azji. Niestety, to tylko pozory, gdyż ich poziom pozostawia wiele do życzenia. A to japoński z nazwy placek okonomyaki w restauracji Osaka Castle okazuje się być nędznym naleśnikiem, a to w zupie tom yum w tajskiej Tuk-Tuk nadaremno szukać słomkowych grzybów, bo zastępują je najzwyklejsze pieczarki, a to w soku z mango dominuje woda, a nie owoce. Nie ma lekko… Nie odważyłabym się polecić żadnego miejsca, bo tutejsza gastronomia prezentuje się dosyć blado. A i tak przeciętnie za jednodaniowy posiłek trzeba zapłacić ok. 12 USD, a za cappuccino ok. 4.


W okolicach El Nido nie brak świetnych, ustronnych miejsc noclegowych. Z pewnością należą do nich np. Dolarog Beach Resort i Las Cabanas Resort, oba położone przy plaży Las Cabanas. Pod żadnym pozorem nie należy natomiast zatrzymywać się na dłużej w samym mieście El Nido, bo miasteczko jest po prostu ohydne. A hotel Cuna, z pokojem wielkości łóżka i oknem wielkości podręcznej walizki, w którym spędziłam kilka nocy, dopełnił tego smutnego wrażenia.


Filipiny, których obraz mocno zakłóciła mi obecna podróż, wciąż uważam za bardzo atrakcyjną destynację. Nie brak tu pięknych i pustych plaż, oszałamiającej przyrody (nad i pod wodą – przy czym ta ostatnia wręcz rzuca na kolana), miłych i uprzejmych ludzi. Wystarczy omijać turystyczne miejscowości i wciąż jest raj.



Tym zaś, co napawa mnie ogromnym lękiem jest kompletny brak ochrony tutejszej przyrody. Góry śmieci: roznoszący się nawet w dżungli zapach palonego plastiku, niekontrolowane wysypiska w najmniej do tego przeznaczonych miejscach, resztki plastikowych sieci na plażach – nie ma szans, by przyroda bezboleśnie wchłonęła skutki bezrefleksyjnej działalności człowieka. I z tego właśnie powodu „zanim zdechnie w oceanie struty ropą śledź ostatni, a ostatniej trawy źdźbło przykryje pył…” postanowiłam i ja aktywnie odpowiedzieć na apel Grety Thunberg i ograniczyć częstotliwość dalekich podróży.

