
03 sty Ameryka Południowa. Urugwaj. Niziny, marihuana i kawa 3–11.01.2020

Po kilkudniowym pobycie w Argentynie licho mnie podkusiło, by zmienić kraj. 2 godziny rejsu szybkim promem dzielą Buenos Aires od Colonia del Sacramento w Urugwaju. Miasteczko jest położone nad ogromnym estuarium La Plata, którego bure wody raczej nie zachęcają do kąpieli, więc jakby dla równowagi mieszkańcy postawili na ostre kolory w architekturze, a melancholijny nastrój topią w filiżance kawy. W ilości kawiarni przypadających na jednego obywatela Urugwajczycy nie ustępują Koreańczykom z południa. W Colonia del Sacramento mogę polecić Lentas Maravillas – kawiarnię z domową atmosferą i o takim też stylu wnętrz. Kawa była tu aromatyczna i odpowiednio gorąca. Kawiarenki są w tym miasteczku wciśnięte dosłownie w każde możliwe miejsce, a najmniejsza, jaką udało mi się widzieć była dwustolikowa. Tutejszym restauracjom też niczego nie brakuje, steków zwłaszcza, a ten, który przypadł mi w udziale w położonej obok mojego hotelu /Don Antonio Posada/ restauracji OPB Colonia był po prostu wyborny.






Uwielbienie dla kolorów nie ominęło też motoryzacji.




Na zwiedzanie Colonii del Sacramento wystarczy jedno popołudnie, bo miasteczko jest małe, można je przemierzyć choćby w upalny dzień, gdyż wszystkie ulice zacieniają potężne platanowe aleje. I w tym też miejscu powinnam była w zasadzie zakończyć moją urugwajską przygodę, gdyż potem było już tylko gorzej, a dno osiągnęłam w Punta del Este, o czym za kilka godzin w podróży dalej.



Latynoska pupa, czyli coś, co wymyka się europejskim gustom. Wszystkie kraje Ameryki Południowej, w których byłam obfitują w ten rodzaj lokalnego specjału. Dziewczyna może być nawet bardzo szczupła, takie też mieć nogi, ale zawieszenie powinno być łatwo wpadające w rezonans przy najmniejszym ruchu.


Stolica Urugwaju – Montevideo – jest położona na cyplu, ostro wchodzącym w zatokę. Starówkę znajdującą się na szczycie cypla z 3. stron otacza woda. Miasto nie jest może zbyt ciekawe, ale jego niespotykane położenie rekompensuje brak szczególnych atrakcji turystycznych. Centralnym punktem jest Plaza Independencia, z górującą nad stolicą przedziwną budowlą mieszkalną Palacio Salvo, zbudowaną 100 lat temu. Naprzeciw, po drugiej stronie placu, straszy zbudowany w l. sześćdziesiątych ubiegłego wieku Edificio Ciudadela, paskudny blok z elewacją upstrzoną klimatyzorami. Pośrodku Plaza Independencia stoi 30-tonowy pomnik José Gervasio Artigasa, a pod nim mieści się mauzoleum tego pogromcy Hiszpanów, Argentyńczyków i Brazylijczyków.


Jasnym punktem Montevideo jest księgarnia Puro Verso, mieszcząca się przy deptaku Sarandi 675, w pięknych stuletnich wnętrzach. Na I piętrze księgarni można napić się kawy, a na jej półkach znalazłam książki Olgi Tokarczuk, Ryszarda Kapuścińskiego, Andrzeja Sapkowskiego. Serce mi szybciej zabiło z dumy!



W Montevideo czuję się jak w kadrze filmu Almodovara – ulice są miejscami zupełnie opustoszałe, niektóre kamienice od dziesięcioleci nie widziały ręki budowlańca i zaczynają wyrastać z nich drzewa, zaś po chwili ten bezruch zmienia się w tętniące życiem zaułki z restauracjami i kawiarniami, w których można spotkać rastafarian, homoseksualne pary, wyznawców przeróżnych religii. Nikt nie ukrywa swej odmienności, ale też nie odczuwa potrzeby epatowania nią, bo też drugie imię Urugwaju brzmi „Tolerancja”. Montevideo jest brudne, mnóstwo w nim psów, więc spacer wymaga wzmożonej uwagi, bardzo zaniedbane, ale też wyraźnie spowolniałe, i z przedziwną atmosferą, jakby wprost przeniesioną z nowofalowego kina. Znalezienie dobrej restauracji nie jest tu sprawą prostą, więc przypadkowe odkrycie La Fonda na starówce uważam za szczęśliwe zrządzenie losu.




W Montevideo próżno szukać wyszukanej kuchni, a za tę przeciętną trzeba zapłacić krocie, średnio dwa razy więcej niż u nas. Jest to nad wyraz zastanawiające, gdyż nadmorskie położenie i klimat sprzyjający kilkukrotnej wegetacji w ciągu roku zapewniają przecież obfitość dobrych i świeżych produktów żywnościowych.

Po kilku dniach pobytu w Urugwaju rozszyfrowałam porównanie tego kraju do Szwajcarii – po prostu za to samo trzeba tu zapłacić duuuużo więcej, niż gdzie indziej, z głębokim odczuciem, że jest się robionym w konia. Pod względem krajobrazowym, historycznym i kulinarnym Urugwaj niczym specjalnym mnie nie ujął. Za to jego system państwowy – owszem, bowiem gwarantuje szeroko rozumiane wolności dla wszystkich bez wyjątku obywateli. A tradycje ma w tym ugruntowane, gdyż jako najpóźniej skolonizowana część Ameryki Południowej uniknął wtrącaniu się we wszystko kościoła katolickiego. Dzięki rządom światłego prezydenta José Battle y Ordonez, który już 100 lat temu przeprowadził całkowitą laicyzację państwa, usunął krzyże ze szkół i szpitali, uznał prawa kobiet do studiowania i wnoszenia pozwów rozwodowych, zakazał reprezentantom państwa uczestniczenia w uroczystościach kościelnych, a słowo „bóg” pisał bez bałwochwalstwa z małej litery, stworzono sposób myślenia o państwie daleki od ocen w kategoriach religijnej moralności, co tylko rozwija wiek XXI. A w nim nastąpiły rewolucyjne wręcz zmiany, począwszy od uznania związków partnerskich w 2008r., adopcji dzieci przez pary homoseksualne w 2009 r., przez ułatwienia dla osób transpłciowych, legalną aborcję, po legalizację upraw i spożycia konopi indyjskich. Twarzą liberalnych zmian był prezydent José Mujica, który do pracy jeździł starym garbusem, 90% poborów przeznaczał na cele charytatywne i nawet nie przeprowadził się do stolicy. Można? Legalizacja upraw i spożycia marihuany nie ma zresztą, na co wskazują badania toksykologów, wpływu na wzrost liczby uzależnionych od narkotyków, a wpływy i kontrolę z tego tytułu mają instytucje państwowe, a nie rzutcy przedsiębiorcy z Kolumbii czy Meksyku. Może właśnie wolność i stabilność państwa sprawiają, że dla mieszkańców Ameryki Południowej Urugwaj stał się krajem marzeń i najbardziej upragnionym kierunkiem przesiedlenia.


Wybrzeże Urugwaju głowy nie urywa, pustki w Montevideo wynikają z tego, że wszyscy są teraz w Punta del Este, czyli czymś na podobę naszego Kołobrzegu w środku lata. Na plaży ludzi więcej niż ziaren piasku, w restauracjach trudno o wolny stolik, hotelarze zacierają ręce. Miejscowość niczym specjalnym się nie wyróżnia, wygląda jak tysiące innych położonych nad morzami obu półkul, czyli – promenada nad wodą, rząd wieżowców w pierwszej linii, wille w dalszych na szczęście zatopione w pięknych ogrodach, w których dominują kwitnące teraz hortensje.


Z pogodą w Urugwaju należy obchodzić się bardzo ostrożnie, słońce może poparzyć nawet w bardzo zachmurzony dzień, więc koniecznie trzeba używać kremów z filtrem minimum 50. Dziki tłum na plażach skutecznie zresztą zniechęca do kąpieli słonecznych.

Ceny w restauracjach w Punta del Este są jeszcze wyższe niż w Montevideo czy Colonia del Sacramento, np. w restauracji El Palenque, gdzie dzisiaj jadłam kolację za sałatkę (kilka liści różnych sałat z oliwą i octem balsamicznym zapłaciłam 15 USD!). Urugwajska kuchnia jest dramatycznie słaba, kelnerzy kompletnie nie rozumieją oczekiwań klienta, np. zamówiłam stek o stopniu wysmażenia medium, a na talerzu wylądował kawał kompletnie surowego, spływającego krwią mięsa. W tym małym kraju, raptem 176 tys. 215 km kw. zamieszkuje 3,3 mln mieszkańców, a na każdego z nich przypadają 3 szt. bydła, proporcje niczym Nowa Zelandia i owce. Wołowina urugwajska jest uznawana za jedną z lepszych, więc kompletnie nie mogę zrozumieć dysfunkcji tutejszych restauracji. Dużo lepsze steki można zjeść w krakowskiej restauracji Pimiento, niż tutaj u źródeł dobrej jakości mięsa. Podobnie rzecz ma się z winem, którego ceny są wręcz astronomiczne i kompletnie niczym nieuzasadnione – średnio za butelkę trzeba zapłacić ok. 50 zł, choć jakość jest bardzo poślednia. Resumé mojej podróży do Urugwaju nie jest zachwycające. Kraj to nieciekawy, drogi jak diabli, a marihuanę można zapalić choćby w Amsterdamie. Wpisuję go na listę „nigdy więcej”, na której są już: Grecja, Maroko, Wenezuela, USA i Indie. W mojej osobistej klasyfikacji kraj wypadł bardzo blado: kuchnia 1 pkt, klimat 3, komunikacja 5, kultura 1, razem 10 na 40 – bieda z nędzą za ciężkie pieniądze.

Sądzę, że ten koszmarny pomnik w stylu barejowskiego Bogdana Adamca najlepiej oddaje ducha miasta Punta del Este i Urugwaju.
