
17 sty Ameryka Środkowa. Meksyk. Półwysep Jukatan. W cieniu piramid, w chłodzie cenotes 30.12.2021-14.01.2022

Planując tradycyjną podróż świąteczno-noworoczną, tym razem na celowniku znalazło się Chile, wykazałam się sporym brakiem rozsądku i wyobraźni. W 2021r. wciąż szalała przecież pandemia, różne kraje wprowadzały przeróżne restrykcje, a linie lotnicze podejmowały szaleńcze działania, aby tylko podróżni nie zwracali zakupionych biletów. Z wyjazdu do Chile, które chcę odwiedzić zachęcona lekturą książek Isabell Allende, pozostało jedynie senne marzenie i szybka zmiana planu na Meksyk. Czarterowy lot z Pyrzowic do Cancun trwa 12 godzin i odbywa się w ciągu dnia, co trochę osłabia przykre następstwa jet lagu. Z lotniska taksówka, dworzec autobusowy znajduje się bowiem w centrum miasta, w przeciwnym kierunku, niż zaplanowany, za 3300 peso (ok. 180 USD) zawiozła mnie do interioru, a konkretnie niewielkiego miasta Valladolid. Potraktowałam je jako bazę wypadową, z której lokalne biuro podróży XenTour organizuje jednodniowe wycieczki po okolicy. Siedziba biura mieści się przy zocalo, naprzeciw kościoła, ale zwykle nikt w nim nie urzęduje, więc należy skorzystać z numeru telefonu zamieszczonego na drzwiach. Biuro prowadzą młodzi, bardzo mili ludzie, otwarci na wszelkie sugestie, rzetelni i punktualni.


Valladolid
Miasto w Meksyku istnieje pod warunkiem, że w jego centralnym punkcie mieści się rozległy, zadrzewiony plac z fontanną lub pomnikiem, a na obrzeżach tegoż zocalo – kościół. I pod tym względem Valladolid spełnia powyższe kryterium. Ulice przecinają się pod kątem prostym, wszystkie są zabudowane parterowymi, kolorowymi domkami. Nie powinny jednak nikogo zwieść te wielkomiejskie zabiegi, bo każdego ranka budziło mnie pianie kogutów i beczenie baranów. W Valladolid podobno godne odwiedzenia są dwa miejsca: klasztor św. Bernarda ze Sieny i cenota Zaci, ale ich nie sprawdziłam, gdyż w sylwestra oba były na głucho zamknięte. Położona niemal w samym centrum miasta cenota jest doskonale oznakowana, więc znalezienie na wejściu do niej tablicy z informacją „nieczynne” nie sprawiło mi wiele kłopotu. Klasztor zaś mieści się na głębokich przedmieściach, więc przy okazji zwiedziłam Valladolid. Z zewnątrz zabudowania bernardynów sprawiają wrażenie mocno już podupadłych, na zewnętrznych murach widać wyraźne ślady wilgoci i czarnego zagrzybienia.


Za to w sąsiedztwie klasztoru znalazłam wyjątkowo urokliwą kawiarenkę Deli Arte Sano, z freskami o tak skomplikowanym rysunku i nagromadzeniu szczegółów, że nawet bez filiżanki kawy, stawiającej na równe nogi najbardziej ospałego jelonka Bambi, doznałabym zawrotu głowy. Wegański torcik z gorzkiej czekolady też smakuje tu wyjątkowo. W hipsterskiej kawiarni panuje bardzo przyjazna, familiarna wręcz atmosfera, miałam wrażenie, że jeszcze chwila i wszyscy zapalimy jointy. Można tu kupić drobiazgi z ceramiki, figurki wyczarowane z koralików mniejszych niż łepek od szpilki, miniaturowe obrazki autorstwa tego samego artysty, który namalował obłędne freski na ścianach.


Kulinarnie Valladolid prezentuje się nader atrakcyjnie, bo też dania kuchni meksykańskiej są wyborne. Bogactwo owoców i warzyw w nadnaturalnych wręcz wielkościach (rzodkiewki wielkości niedużych renklod, a awokado melona to tutejsza norma), świetne mięsa, świeże yalapeño i piekielnie ostre habanero – nawet niewprawny kucharz może wyczarować danie marzeń. W restauracjach El Mesón del Marqués i El Atrio del Mayab kucharze są doświadczeni, obsługa kelnerska na bardzo dobrym poziomie, a ceny zachęcają, by zostać na dłużej i skosztować wytwarzanych tu cudów. Za sylwestrową kolację, 4 dania, w tym niemieszcząca się na talerzu langusta, zapłaciłam ok. 40 USD. Obie restauracje mieszczą się przy zocalo, więc bardzo łatwo do nich trafić. El Mesón del Marqués ma jeszcze zaletę w postaci luksusowego hotelu w stylu kolonialnym, pięknego, zarośniętego jak dżungla patio, z potężnym drzewem pośrodku, i tarasu z widokiem na miasto. Guacamole, krewetki w kokosie, ośmiornica z warzywami i seviche, piwo, soki ze świeżych owoców – wszystko pyszne i za bardzo rozsądne pieniądze.


Równie niedrogie są piękne wyroby jubilerskie ze srebra, z różnymi kamieniami. Sklep mieści się przy po drugiej stronie zocalo, w pobliżu kościoła. Jeśli nawet nie zamierza się w nim nic kupić, warto zajrzeć, bo biżuteria srebrna jest na świetnym poziomie, a kamienie niespotykane gdzie indziej. Opale – flagowy kamień Meksyku – od mlecznych przez wszystkie kolory tęczy po fluorescencyjno-zielone, pomarańczowe, bordowe, cieniowane turmaliny – w jednym kawałku przechodzące od cytrynowego przez zielony i niebieski do różowej fuksji, wreszcie tzw. szmaragd Majów (chyba aleksandryt) o zabarwieniu zależnym od dopływu światła – w słońcu wściekle różowy, bez niego intensywnie zielony, ametysty, perły. Za kolczyki i naszyjnik z najpiękniejszymi turmalinami jakie widziałam, trzeba zapłacić 250 USD. Cena wręcz okazyjna.

Chichén Itzá
Tym , czym dla Grecji są Delfy, a dla Egiptu Giza, tym dla Meksyku pozostają ruiny miasta Majów – Chichén Itzá. Swoista kompilacja stylów w architekturze Majów (część północna i zachodnia) i Tolteków (część południowa i wschodnia). Oddalone 45 minut jazdy samochodem od Valladolid (korzystałam z usług biura podróży Xen-Tour, Valladolid C.39 Sta Ana) przyciągają rzesze turystów nie tylko z Meksyku. Warto wstać wcześnie rano, zanim pojawią się pierwsze autokary i nieziemski wprost upał. Gdy byłam tu 11 lat temu mogłam wspiąć się po karkołomnie stromych schodach na ostatni taras piramidy Kukulcana, by z wysokości 24m spojrzeć na bezkres otaczającej ją zielonej selvy. Teraz taka eskapada grozi wysoką grzywną, podobnie jak zabieranie na pamiątkę kamieni z odkrywek archeologicznych. Ten ostatni barbarzyński zwyczaj do perfekcji doprowadzili Amerykanie, czyniąc z niego wręcz przemysł. Od czasu, gdy rynek dzieł sztuki entuzjastycznie zaczął reagować kosmicznymi cenami na eksponaty pochodzące z czasów prekolumbijskich drążone są tunele i piłami odcinane całe fragmenty bogato zdobionych części budowli. Później handlarze sprzedają je nie tylko prywatnym kolekcjonerom, ale też oficjalnie działającym muzeom. Klaskanie dłońmi w pobliżu piramidy wciąż jest dozwolone, a dźwięk odbijający się od kamiennych bloków przypomina krzyk ptaka.


Piramida Kukulcana uważana jest za szczytowe osiągnięcie w architekturze prekolumbijskiej Jukatanu. Elegancka w prostocie zewnętrznej formy stanowi w istocie bardzo precyzyjnie obmyślone dzieło. Suma jej wszystkich stopni wynosi 365, 9 platform stanowi odpowiednik liczby sfer świata podziemi w majańskiej kosmologii. Twórcy piramidy czerpali swe pokrętne pomysły z kalendarza Majów, np. świetlny wąż rzucany przez Słońce na jedną ze ścian piramidy pojawia się tylko raz w roku – w dniu równonocy wiosennej. Na ostatnim tarasie znajduje się świątynia Kukulcana, a w jej wnętrzu jeszcze starsza piramida Majów. Bo tę, w sumie trzydziestometrową, którą widzi się na rozległym placu wznieśli Toltekowie, którzy wprawdzie podbili Majów, ale z pietyzmem przyswajali ich osiągnięcia. To zresztą rzadki przykład w historii, by podbitą cywilizację tak skrzętnie zaadaptowano, a nie ze szczętem zniszczono.

Do samounicestwienia Chichén Itzá doszło ok. 1200r. n.e. z bliżej nieustalonych przyczyn. Badacze snują wiele koncepcji: od brzemiennej w skutki izolacji tego miejsca i ludzi od zewnętrznych wpływów, przez konflikty etniczne, miejscową ludność inni mieszkańcy Jukatanu postrzegali bowiem jako prymitywną, o złych obyczajach, kaleczącą język, po przegrzanie inwestycyjne wynikające z rozbuchanych kosztów utrzymania cywilizacji w stosunku do realnych możliwości. W każdym razie zgon miasta nastąpił nagle i nieoczekiwanie, mieszkańcy nie dokonali zbiorowego samobójstwa, lecz najprawdopodobniej opuścili je, rozpraszając po całym Jukatanie. Ta ostatnia koncepcja, jakkolwiek bardzo logiczna, nie znajduje jednak potwierdzenia w źródłach historycznych czy archeologicznych. Jeszcze jedna potężna cywilizacja w dziejach świata, która rozpłynęła się we mgle…


Majowie czcili 1600 bogów, wyjątkowo krwiożerczych i wymagających częstych ofiar. Do tej pory praktykowane są rytualne samookaleczenia (np. przecinanie języka, uszu), które ponoć służą podniesieniu wewnętrznej energii. Dawniej ofiara składana bogom o energii mogła raczej zapomnieć, bo oszołomionej halucynogennymi miksturami i jeszcze żywej wydzierano bijące serce, a ściętą następnie głowę radośnie spuszczano po schodach świątyni. Rytualne samookaleczenia najprzeróżniejszych części ciała obejmowały również narządy płciowe. Obrzezanie wydaje się przy nich niewinną igraszką, bo praktykowano również przewlekanie sznurka przez przebitą ostrym narzędziem dziurę w członku, a żeby było weselej delikwenci ustawiali się w rzędzie, tworząc zawiązaną tymże sznurkiem okaleczoną kompanię (wszystko na żywca, bez stosowania np. środków halucynogennych). Krew z tej zabawy służyła pomazaniu demona.
W całym Meksyku, nie tylko na Jukatanie, można spotkać charakterystyczną rzeźbę Chac Mool, typ prekolumbijskiego kamiennego ołtarza (półleżąca postać z odwróconą głową i dłońmi na brzuchu), na którym składano bijące serca ofiar religijnych mordów. Motywy trupich czaszek na ocalałym fragmencie zewnętrznej ściany Świątyni Wojowników wydają się przy tych okropieństwach kaszką manną na dobranoc. Natomiast złoto i cenne przedmioty z wykopalisk Chichén Itzá skrzętnie pozbierał i wywiózł z Meksyku amerykański archeolog John Lloyd Stephens. Tak zostaje się naukowcem-paserem. Chac Mool z Chichen Itza, Dzibilchaltún czy innych miejsc różni forma: mniej lub bardziej zrotowana sylwetka naturalnej wielkości, męska lub kobieca. Natomiast, co zauważyłam i mocno mnie zastanowiło, wspólne jest ułożenie głowy, zawsze zwróconej przez lewe ramię. Może jakaś symbolika, związana z sercem? Nie znalazłam w literaturze przedmiotu odpowiedzi na dręczące mnie pytanie, czy istotnie miało to jakiekolwiek znaczenie.


W niewielkiej odległości od stanowisk archeologicznych znajduje się Święta Cenota, czyli oczko wodne w zapadlisku o średnicy 22m i głębokości 6-12m. Pielgrzymowano do niej, składając przeróżne ofiary: ceramikę, wyroby z jadeitu. Teraz jest jednym z wielu, szacuje się od 8. do 10. tysięcy, tego typu zjawisk krasowych tak charakterystycznych dla Półwyspu Jukatan. 3 tysiące z nich zagospodarowano, w wielu urządzając ogólnie dostępne kąpieliska. Na równinie spalonej słońcem cenoty są prawdziwym błogosławieństwem. W studni panuje przyjemny chłód, temperatura krystalicznie czystej wody zwykle nie przekracza 20. stopni, a w niektórych, np. X-Cajum, nie ma na dodatek turystów. Cenota Ik Kil w sąsiedztwie Chichén Itzá przeżywa zwykle istne oblężenie, zwłaszcza w niedzielę, gdy Meksykanie mają wstęp wolny do ruin, ale wystarczy poszukać miejsc oddalonych od miast i jest bajecznie. Kolory wody w cenotach zależne są oczywiście od ilości wpadającego pod ziemię światła – od turkusu, przez lazur do marynarskiego granatu. Skaliste ściany porasta zwykle bujna, tropikalna roślinność, z obrzeży dziury spływają do wody wielometrowe liany, mimo znacznej głębokości, nawet ok. 50m, przez lustro wody widoczne są ryby. Doświadczenie jedyne w swoim rodzaju, bo też każda cenota jest inna.



Ek Balam
Z Valladolid do Ek Balam prowadzi szeroka, prosta droga (ok. 45 minut samochodem). Zwiedzanie jest bardzo przyjemne, bo nie dociera tu zbyt wielu turystów, a miejsce nie jest tak komercyjne jak Chichén Itzá. Architektonicznie może też nie tak zachwycające, bo tutejsze budowle wyraźnie nie oparły się upływowi czasu, ale za to dostępne dla zwiedzających, z możliwością wdrapania się po stromych schodach na najwyższy taras świątyni-piramidy górującej nad rozległą, zieloną równiną. Ciekawostkę Ek Balam stanowi kamienny mur o podwójnym pierścieniu okalający centrum ceremonialne. Oczywiście także tutaj, jak w każdym starożytnym mieście Jukatanu można było zagrać w piłkę na specjalnie do tego przeznaczonym boisku. Tutejsze jest niewielkie (największe w Chichén Itzá ma wymiary 146x36m) ale i na nim rozgrywano mecze w piłkę (gra o nazwie poktapita, pelota, ullamaliztli, a po polsku biodrówka, bo podbijać ją można było biodrem, chociaż też łokciem lub kolanem). Punkt zdobywano, gdy kauczukową, trzykilogramową piłkę udało się przerzucić przez kamienną obręcz umieszczoną na wysokości ok. 4m. Dotychczas nie udało się ustalić, czy po meczu dokonywano ceremonialnego zabójstwa zwycięzców, czy pokonanych. Rozgrywki miały bowiem nie tyle sportowy, co religijny charakter, więc w sumie bogom było całkowicie obojętne, która drużyna idzie pod nóż.



Temazón i cenota Hubiku Sinkhole
Po drodze z Valladolid do Meridy przejeżdża się przez Temazón, miasteczko słynne z najlepszej jakości wędzonej, sezonowanej wieprzowiny. Można nieco zboczyć z trasy, by zobaczyć szmaragdowe wody cenoty Hubiku Sinkhole. Jest ona bardzo duża, ze świetnie zorganizowanym zapleczem (przebieralnie, prysznice, restauracja, muzeum tekili) i tłumnie odwiedzana przez turystów. Bardziej kojarzy się jednak z parkiem wodnym niż cudem przyrody.


Merida
Moja podróż z Valladolid do Meridy, zorganizowana przez chłopaków z biura turystycznego Xen-Tour, miała tę zaletę, że zawierała zwiedzanie po drodze godnych uwagi miejsc. Dystans dzielący dwa miasta można oczywiście pokonać autobusem, wygodnie i bez opóźnień, bo Meksyk ma świetnie działającą sieć połączeń autobusowych, ale wtedy element zwiedzania odpada. Merida – stolica Jukatanu po 11. latach, gdy byłam tu po raz pierwszy, bardzo wypiękniała. Odrestaurowano wiele kamienic, powstała nowoczesna sala koncertowa, nowe butiki i restauracje. Wokół zocalo wszystkie budynki cieszą oczy odnowionymi fasadami. Stare miasto zachowało cudowny, niespieszny, kolonialny charakter. Kulinarnie Merida ma u mnie bardzo wysokie notowania, które ta podróż jedynie ugruntowała. Godne polecenia są zwłaszcza restauracje położone w sąsiedztwie zocalo: Matilda Salon Mexicano (Calle 63, No 516, w karcie rarytasy w postaci dań z koników polnych i najlepszy tatar z tuńczyka jaki dane mi było jeść), Mansion Merida (Calle 58-60, pod tym adresem mieści się także dobrej klasy, bodaj najelegantszy w mieście hotel), La Vie 59 (Calle 59), Museo de la Gastronomia Yucateca (Calle 62 No. 466 – dla smakoszy grillowanego mięsiwa w oszałamiających ilościach za śmieszną cenę). Hotele zaś to: Misión (Calle 59 No.455, w którym byłam 11 lat temu i nadal całkiem dobrze się prezentuje), Gran Hotel (Calle 60 No. 496), La Mision De Fray Diego (Calle 61 No. 524), z którego usług, a szczególnie przemiłej obsługi, byłam teraz bardzo zadowolona. Kawę w Meridzie trzeba koniecznie wypić w maleńkiej galerii sztuki Portavia (Calle 60 No. 466), wcześniej obejrzawszy, jakie cudeńka mogą stworzyć utalentowani potomkowie Majów. Ceny, niestety, dosyć wysokie, ale z pewnością warte kunsztu artystów. Szopka bożonarodzeniowa za 5 tys. USD, ale ile energetycznej kolorystyki w drobniutkich elementach!




Kolory, kolory, jeszcze raz kolory! W wyrobach rękodzielniczych, krawiectwie, architekturze, kulinariach. Nie spotkałam drugiego takiego kraju na świecie, dla którego mieszkańców zastosowanie pełnej palety nasyconych barw byłoby tak mocno wpisane w genotyp. W Meridzie uwielbienie kolorów doprowadzono do absolutnego szaleństwa, a ryzykowne połączenia nikogo nie dziwią. Fiolet obok lapis lazuli? A dlaczego by nie! Zwłaszcza jeśli w pobliżu coś już słonecznie żółcieje.

Wszystkie uliczki prowadzące do zocalo pełne są sklepów, restauracji, kawiarni. Na zakupy rękodzieła artystycznego (piękna ceramika, hamaki, plecione huśtawki, gobeliny, srebrna biżuteria), kapeluszy panama, kubańskich cygar i tequili można wybrać się na Calle 59, zwłaszcza do dwukondygnacyjnego Mercado Principal Hunabku.



Merida, jak na stolicę prowincji i miasto z aspiracjami przystało, dysponuje bogatym zapleczem kulturalnym (naliczyłam w samym tylko centrum trzy teatry, filharmonię i dwa muzea) i naukowym w postaci prężnie działającego uniwersytetu. Z poprzedniego pobytu w Meridzie najcieplej wspominałam wieczór na zocalo i występy taneczne lokalnego zespołu. Jakież było moje zdumienie, gdy jakaś miła Meksykanka zaczepiła mnie podczas spaceru, informując o wieczornym pokazie tańca. Meksykanie muzykę i taniec mają w krwi, a przyjemność obserwowania ich w akcji jest ogromna. Publiczność dopisała i świetnie się bawiła. Podobnie zresztą jak przez kolejne 2 wieczory, które spędziłam w Meridzie, mając okazję obserwować mecz w pelotę czy występy regionalnych zespołów grających muzykę meksykańską niczym z filmu „Zorro”. Trwa bowiem właśnie festiwal z okazji 480-lecia Meridy, obfitujący codziennie w jakieś atrakcje.



Celestún
Z Meridy warto wybrać się, (zaledwie 1,5. godziny jazdy samochodem) na jednodniową wycieczkę do Celestún. Reserva de la Biosfera Ria Celestún jest prawdziwym rajem dla ornitologów. Ria oznacza swoiste środowisko naturalne – wodę morską zmieszaną ze słodką wypływającą z podziemnych źródeł. Niespotykane bogactwo wodnego ptactwa, woda w przedziwnych kolorach (miejscami różowa, w innych brunatno-buraczkowa), a przede wszystkim różowe wyspy ogromnych stad flamingów dostarczają ogromnych wrażeń. Flamingi swe zabarwienie zawdzięczają upodobaniom w diecie do maleńkich krewetek, których pancerzyki zawierają czerwony barwnik. Budują zaś gniazda, podobne kształtem do wulkanu o wysokości ok. 60 cm, z gliny i składają w nim zaledwie jedno jajo rocznie.


Lasy namorzynowe, które wyglądają jak z filmów fantasy, porastające brzegi tego przedziwnego akwenu są siedliskiem czapli, kormoranów, pelikanów w przenajróżniejszych odmianach. W programie wycieczki są także obserwacje brzegów rzeki porośniętych roślinnością przypominającą afrykański busz, gdzie z kolei żyją ptaki lądowe, w tym kilka endemicznych gatunków, a także kolibry, przedrzeźniacze i, mój ulubiony ze względu na poetycką nazwę, szmaragdzik cynamonowy. Nie podejrzewałam, że ornitologiczne nazewnictwo stanowi tak ostrą konkurencję dla nazw kolorowych farb z Castoramy.


Dzibilchaltún i Progreso
Najstarsze miasto amerykańskie – Dzibilchaltún – swymi początkami sięga drugiego tysiąclecia p.n.e., a jego dzieje do całkowitego upadku toczyły się przez kolejnych 3500 lat, aż do przybycia na Jukatan Hiszpanów. Dzisiejsze ruiny świetnego ongiś miasta łączy szeroka droga, sacbé, prowadząca od Świątyni Siedmiu Lalek do innych obiektów – piramidy i długiej platformy z licznymi schodami. W czasach świetności, czyli dziewiątym stuleciu n.e., mieszkało tu ok. 25 tys. ludzi. Drewniana zabudowa mieszkalna uległa całkowitemu zniszczeniu, z kamiennej pozostały nieliczne, zarośnięte przez las szczątki, więc trudno uwierzyć, że kiedyś była tu tętniąca życiem metropolia.



Jadąc z Dzibilchaltún na wybrzeże Zatoki Meksykańskiej warto zrobić przystanek w La Reserva Ecológica El Corchito (40 km od Meridy, 2 km od Progreso), by poczuć się jak w terenie sejsmicznym dzięki zapachowi wody w potoku i cenotach. Gdyby nie ostre reguły obowiązujące w rezerwacie przyrody, byłby to prawdziwy raj dla wędkarzy, bo ryby można tu łowić ręką – zawsze jakaś, choćby przez nieuwagę, wpadnie. Teren porasta las namorzynowy, więc ptactwa wodnego, ale nie tylko, jest mnóstwo – raj dla przyrodników w nieco nierealnej, dzikiej scenerii.


Progreso z szeroką plażą nad Zatoką Meksykańską zachęca do spacerów, a restauracja Eladias z widokiem na morze do skosztowania ryb i owoców morza. W ramach niewysokiej ceny (pieczona ośmiornica kosztuje 50 zł) otrzymuje się jeszcze dodatkowo 4 wcale niemałe przystawki.


Uxmal, Hacienda Yaxcopoil, cenota Kankirixche
Z Meridy do Uxmal jedzie się niewiele ponad godzinę, mijając opustoszałe tereny rozległej równiny Jukatanu, miejscami drogą tak prostą jak Rout 66. Naukowcy wciąż zastanawiają się nad przeznaczeniem kompleksu ogromnych, kamiennych budowli w Uxmal. Profesor Zapata Alonzo z Meridy twierdzi, że mieścił się w nich wielki ośrodek nauki, bo przecież gdzieś musieli kształcić się ludzie tak biegli w matematyce, astronomii, medycynie, budownictwie. Zanim jednak dotrze się do Klasztoru Żeńskiego, budowli uniwersytetu, oczom zwiedzających ukazuje się ogromna, schodkowa Piramida Czarownika, nietypowa, górująca swymi 38. metrami nad okolicą. Jest ewenementem na skalę światową, bo jedyną piramidą, której krawędzie boczne mają zaokrąglony kształt. Jej strome schody, nachylone pod kątem 60 stopni, wyglądają jak pionowa ściana, a do niedawna można jeszcze było się na nią wdrapać. Natomiast w czasach prekolumbijskich, jako ofiara religijnego mordu, sprawnie się po nich stoczyć w charakterze kadawera. We wnętrzu piramidy znajduje się jeszcze jedna, starsza.

Klasztor Żeński stanowi zamknięty czworobok ogromnych budowli umiejscowionych na potężnej platformie-dziedzińcu. Bogactwo zdobień na fryzach budzi skojarzenie z europejskim stylem rokoko. Próżno tu jednak szukać tematyki narracyjnej, gdyż twórcy postawili na repetycję geometrycznych zdobień, jedynie okazjonalnie przeplataną motywami maski boga deszczu – Chaca, węży z rozwartymi paszczami i drobnymi figurkami nieznanych bliżej bóstw. Budowle dzięki wprowadzeniu kolumn i dużych otworów okiennych mają mimo gigantycznych rozmiarów dosyć lekki wygląd. Pojawia się też, jak w Ek Balam, charakterystyczny w kształcie otwór ze spiczastym zwieńczeniem.



Na kolejnej platformie, w niedużej odległości od Klasztoru Żeńskiego, zbudowano imponujący wielkością Pałac Gubernatora. Sama platforma, na której go posadowiono, budzi respekt, bo zbudowanie tworu o wymiarach 183x152m i wysokiego na 12m wymagało nadludzkich sił. Twór ten, niezauważalny z pozycji zwiedzającego największe wrażenie robi z lotu ptaka – 3ha gruntu idealnie wyrównanego bez użycia jakiegokolwiek ciężkiego sprzętu. A na nim budowle o przeznaczeniu sakralnym – niewielka piramida, imponujących rozmiarów Pałac Gubernatora, Dom Żółwi. Liczne platformy Uxmal miały prawdopodobnie także charakter podziemnych zbiorników wodnych (chaltunów), w których wodę gromadzoną w porze deszczowej zużywano w trakcie sześciu suchych miesięcy. Ktoś policzył idealnie przycięte kostki z piaskowca pokrywające ściany Pałacu Gubernatora. 20 tysięcy sztuk! A przecież narzędzia, którymi posługiwano się przy ich cięciu wykonane były z drewna, kości, kamienia i muszli. Z platformy Domu Gubernatora rozpościera się fantastyczny widok na okolicę i wyrastającą z selvy Piramidę Czarownika.



W pobliżu Uxmal, w przydrożnej gospodzie Halach Huinic, podawane jest świetne guacamole i sopa de lima. Trzeba uważać na sos z pieczonego habanero – wypala do żywego. Jukatan na przełomie XIX i XXw. przeżywał okres wyjątkowej prosperity dzięki produkcji sizalu służącego przede wszystkim do wyrobu lin okrętowych. W tym okresie powstawały ogromne plantacje agaw, z których włókien wytwarza się hanequen. Teraz wspomnieniem po plantacjach są nieliczne ocalałe haciendy (domostwa obszarników i zakłady produkcyjne) zaadaptowane na muzea, domy weselne czy hotele. Do Haciendy Yaxcopoil, znacznie oddalonej od głównej drogi, przyjeżdżają teraz nieliczni zwiedzający, chociaż należy do najważniejszych ze względu na dostojny styl i wielkość. Oprócz położonego w ogrodzie domu rodziny plantatorów Garcia Rejón, o amfiladowym, przewiewnym układzie bardzo wysokich, ok. ośmiometrowych pomieszczeń, można zobaczyć budynki fabryczki sizalu ze znajdującymi się w nich dziewiętnastowiecznymi maszynami.



Największe wrażenie zrobił na mnie jednak nie przestronny dom plantatorów, a ich teatr. Właściciele Haciendy Yaxcopoil, do których należała plantacja agaw o pow. 22 tys. akrów, byli ludźmi nie tylko bajecznie bogatymi, ale też wykształconymi, stąd zapewne pomysł wybudowania na wsi tak niespotykanej budowli.

W drodze powrotnej z Yaxcopoil do Meridy, zbaczając nieco z głównej drogi, można znaleźć ciekawą cenotę Kankirixche. Wyróżniają ją stalaktyty w kształcie pofałdowanych zasłon i. podwodne stalagmity. Z widocznej cenoty podwodny korytarz prowadzi do następnej, podziemnej, ale ta przeprawa wymaga nurkowania z butlą tlenową. Najbardziej intrygująca jest jednak prowadząca tu polna droga, której fragment wytyczono wzdłuż odcinka ruin starożytnego muru. Na Jukatanie bowiem jak w Italii – wystarczy tylko odsłonić ziemię, by znaleźć ślady historii.

Meridę potraktowałam jako bazę wypadową na jednodniowe wycieczki po okolicy, organizowane przez biuro podróży należące do braci Paco (tel. +52 999 390 5069) i Daniela (tel. +52 811 900 0219), co okazało się świetnym rozwiązaniem. Oczywiście w Meridzie działa wiele biur podróży, ale nastawionych na masową turystykę, więc nie ma szans trafić z nimi w niszowe miejsca z indywidualnym programem zwiedzania. Poza tym, paradoksalnie, ceny wycieczek w tych biurach były wyższe.
Nadal mam po co wrócić do stolicy Jukatanu – nie zdążyłam spróbować lokalnych specjałów: zupy i guacamole z koników polnych, które widnieją w karcie restauracji Matilda


Salon Mexicano.
Tulum
Odkrycia starożytnych ruin prekolumbijskich budowli Jukatanu przypominają do złudzenia szukanie igły w stogu siana – półwysep pokrywa zielony kożuch selvy (splątanej roślinności lasów średniej wysokości), szczelnie pokrywający starożytne miasta, a w zasadzie ruiny, które po nich pozostały. Tylko przypadek może zrządzić, że ktoś je w tym gąszczu odnajdzie, bo nawet ze zdjęć lotniczych są niewidoczne. Pięciogodzinna trasa autobusem z Meridy do Valladolid wiedzie przez lasy, okolica sprawia wrażenie kompletnie niezamieszkałej, więc kto wie, ile jeszcze tajemnic one kryją. Im bliżej Tulum, tym więcej wiosek i przydrożnych straganów z wyrobami z wikliny, gliny, z meblami z egzotycznego drewna. Samo Tulum niczym nie różni się od innych nadmorskich miejscowości nastawionych na komercyjną turystykę. Sklepy, restauracje, hotele i ruchliwa szosa przecinająca tę przypadkową zbieraninę. Zawsze starannie unikam tego typu miejsc, ale obecnie na Jukatanie znalezienie czegoś takiego jak Isla Mujeres 11 lat temu (puste plaże, niska zabudowa i idealny spokój) graniczy z cudem. Niestety, Jukatan zmienił się nie do poznania, bo nie oparł fali masowej turystyki, która jest w stanie zniszczyć indywidualny charakter każdego miejsca na Ziemi. Zatrzymałam się w hotelu (Calle 6 Sur Veleta), na głębokich obrzeżach Tulum, co miało zaletę w postaci ciszy. Na sąsiednich uliczkach jest wiele restauracji, więc nie trzeba jechać taksówką do miasteczka. Natomiast w Tulum godną polecenia jest działająca zaledwie od miesiąca, więc próbująca przebić konkurencję jakością, restauracja El Cayuco Tulum (77760 Guerra de castas) – kuchnia lokalna, tucząca, bo tłusta i mączna, z serem w niemal każdym daniu (dobre ceviche verde, tortilla mariscos, empanadas camaron) , ale bardzo smaczna, szczególnie jeśli do kompletu pije się margaritę z maracują, której moc neutralizuje spożyte kalorie. Bo wprawdzie, jak twierdzą Czesi, alkohol nie rozwiązuje żadnych problemów, ale za to skutecznie likwiduje potrzebę ich rozwiązywania. Jeszcze lepiej można zjeść w Tres Galeones (Manzana 5 lote 19), gdzie zjadłam genialne danie pt. tuna tiradito. Pochodzi z Peru, a są to cienkie plasterki surowego tuńczyka zanurzone w kwaśnym sosie ponzu (tu z kolei rodowód japoński) z nitkami prażonej cebuli i zielonymi liśćmi kolendry.


Tulum dawniej nosił nazwę Zama, oznaczającą świt, bo miasto było najbardziej wysuniętym na wschód w całym kraju. Dawniej było ono bardzo dużym portem, po którym do czasów nam współczesnych pozostały tylko skromne ruiny. Nad samym morzem, na stromym klifie położona jest świątynia Boga Wiatru – Kukulkana – obiekt flagowy Tulum, spacerując wzdłuż wybrzeża można jeszcze zobaczyć świątynię Boga Deszczu – Chaca, Pałac Gubernatora i kilka innych szczątków budowli, dawniej budzących respekt swą rozległością. Ze wszystkich miast majańskich to jest akurat najmniej interesujące, ale też z Uxmal, Chcichen Itza czy Ek Balam trudno konkurować.


Tulum bardzo ekspansywnie teraz się rozwija, jeszcze kilka lat temu nic szczególnego nie przyciągało do miasta tak wielu ludzi. Mam wrażenie, że szerokim strumieniem płyną do miasta pieniądze z narkobiznesu lub jakichś innych nielegalnych źródeł. Nie widziałam dotychczas innego miejsca na świecie tak energicznie zabudowywanego luksusowymi apartamentowcami. Wiecznie zieloną selvę precyzyjnie i bezlitośnie pocięto na bezduszne kwadraty siecią prostopadłych dróg, na razie ledwie utwardzonymi i dziurawymi jak szwajcarski ser, zamieniając ją w ogromny plac budowy. Realizuje się tutaj najśmielsze pomysły architektoniczne: tafle szkła w mieszkaniach sięgają dwóch pięter, na ostatniej kondygnacji umiejscawia się przynależne do poszczególnych apartamentów baseny infiniti (o szerokości niewiele większej od rozpiętości ramion pływaka), przy głównym wejściu do budynku, z hukiem Niagary, ze ścian spływają wodospady. Ceny nie są na razie wygórowane, średnie mieszkanie kosztuje od 130 tys. USD, co przemnożone przez minimum 6 mieszkań w budynku daje już prawie milion dla developera. A tych budynków tylko w Tulum są setki. Każda sprzedaż zaś legalizuje nielegalne pochodzenie pieniędzy operatywnego inwestora. Kolejna Niagara, tyle że pieniędzy, finansuje ekstrawaganckie pomysły architektoniczne, które tam spostrzegłam. Ultranowoczesność w budownictwie i jednocześnie świadomość, ze na taką skalę nie ma ona prawa powstawać z oficjalnych źródeł finansowania, stwarzając możliwość niczym nieograniczonego prania brudnych pieniędzy. Z przykrością zauważyłam również, że nowe budynki chronią wysokie parkany zwieńczone drutem pod napięciem, nie mówiąc o uzbrojonych strażnikach, więc bezpiecznie z pewnością nie jest. Po jednej stronie ulicy raj dla bogaczy, po drugiej zaś getto dla rdzennych mieszkańców, zepchniętych na margines, też otoczone wysokim płotem, tyle że z drewnianych żerdzi, a nie lśniących desek.



Rustykalna architektura mieszkalna Jukatanu sprzed wieków nadal ma swych, niestety coraz mniej licznych, reprezentantów. Ze względu na ogromną wilgotność, przekraczającą 90% , i wysokie temperatury w ciągu dnia, często sięgające nawet 40 stopni, mądrzy ludzie wymyślili przewiewne domki na planie mocno zwężonej elipsy, bez zbędnych otworów okiennych, zbudowane z pionowo wzniesionych, cienkich, namorzynowych patyków krytych grubą, trzcinową strzechą. Przewiewna konstrukcja, zwykle domów tych nie pokrywa się żadnym tynkiem, a pionowych żerdzi nie łączy zaprawą, daje cień w ciągu dnia i wytchnienie nocą. Genialna prostota i niepowtarzalny charakter – szkoda, że trzeba ich pilnie wypatrywać, ale nadal nawet w miastach jest szansa znaleźć ten relikt przeszłości. Mnie ta sztuka udała się w trakcie eksploracji Valladolid, domek otynkowany, i Tulum, klasyka gatunku, czyli żerdzie na wierzchu.


Tak jak przed 11. laty uciekałam kurtz galopem z Cancun, nie mogąc znieść obrzydliwego, betonowego miasta, tak teraz bez żalu opuszczałam hałaśliwe i tłumne Tulum. Różnica polega jednak na tym, że Cancun zamieniłam wówczas na rajską Isla Mujeres, a Tulum nie ma na co zamienić, bo całe karaibskie wybrzeże Jukatanu stało się jednym z najbardziej komercyjnych turystycznie miejsc jakie w życiu widziałam.

Playa del Carmen
Czy może być coś gorszego od Tulum? Może i nazywa się Playa del Carmen. Ręce opadają, bo Zakopane, które od lat uważam za najbrzydsze miasto pod słońcem ma tu nad wyraz groźną konkurentkę. Pozbawiona charakteru okropna architektura, pełnymi garściami czerpiąca z okropieństw Aspen, hałas zagłuszający ludzkie myśli, dzikie tłumy na plaży. Cóż, każdy Meksyk ma swój Kołobrzeg.


Leżakowy „cmentarz Arlington” na pustej wieczorami plaży w Playa del Carmen. W ciągu dnia opanowana przez tłumy plażowiczów, po południu na szczęście pustoszeje. Ilość przygotowanych leżaków, teraz i tak tylko w niewielkim stopniu zajętych, pozwala wyobrazić sobie masę wypoczywających tu ludzi w czasach sprzed pandemii.


Globalizacja turystyki sprawia, że niezależnie od szerokości geograficznej pojawiają się takie kurorty jak Playa del Carmen. Bez skrupułów niszczy się w nich indywidualność miejsca, zabija lokalne smaczki, a wszystko po to tylko, by upchnąć w nich coraz więcej ludzi. Bo takie ładne morze, plaża długa, a słońce wciąż świeci. Kolejny raz bardzo dotkliwie odczułam mądrość powiedzenia o tym, że „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”. Ona faktycznie wciąż płynie, zmieniając ludzi i miejsca, czemu Jukatan również się nie oparł. Zwalczyłam pokusę, by popłynąć na rajską przed 11. laty Isla Mujeres, na której spędziłam pierwsze karaibskie wakacje marzeń. Zwyczajnie bałam się rozczarowania.


Kulinarnie Meksyk zasłużenie plasuje się na bardzo wysokiej pozycji w światowym rankingu. Obojętne – czy w dobrej restauracji, czy w taquerii, gdzie podaje się kukurydziane placuszki tacos z dodatkami (wieprzowiną-cochinita, owocami morza, zawsze ze sporą ilością zblanszowanych warzyw), czy wprost na ulicy, w budce z pikantnymi kiełbaskami – karmią świetnie. Numerem jeden w menu jest dla mnie guacamole, ale w końcu avocado to flagowy owoc Meksyku. Ważne, by podano je nieco schłodzone, z gigantyczną ilością zielonej kolendry i sosem z zielonego habanero. Ten sos świetnie podbija też smak tutejszego rosołu czyli sopa de limo, do którego dodaje się świeżą limonkę, wstążki tacos i kawałki nachos, tworzące pożywne danie w stylu eintopf. Ogromny talerz takiej zupy, porcja dla dwóch osób, kosztuje zwykle ok. 5-7 USD. Posiłki nie są specjalnie drogie, 10-15 USD za przyzwoity obiad.




Podsumowując moje trzecie spotkanie z Meksykiem nie zawaham się przed stanowczym stwierdzeniem, że szkoda czasu na nadmorski wypoczynek. Interior kryje bowiem wiele ekscytujących miejsc (architektonicznie i przyrodniczo), które zwiedza się z niezwykłą łatwością podczas jednodniowych wycieczek organizowanych przez biura podróży mieszczące się w każdym mieście. Ceny są zdecydowanie niższe, niż nad morzem, kulinaria dużo ciekawsze i na wyższym poziomie, a ludzie życzliwsi i przede wszystkim uczciwsi. Chętnie wybiorę się jeszcze raz do Meridy, Cancun i jego okolice omijając wielkim łukiem. Jeśli zaś już koniecznie planuje się pobyt nad morzem, to nie nad Karaibskim, a raczej wodami Zatoki Meksykańskiej, np. w Prospero. Nadal jest szansa na znalezienie w tej części meksykańskiego wybrzeża urokliwych, cichych miejsc, do których nie dociera masowa turystyka.
