Ameryka Południowa. Ekwador. Z Darwinem na równiku
13-28.02.2018

Galapagos. Dotarcie tutaj to prawdziwy wyczyn, bo archipelag oddalony jest od kontynentu 1000 km, więc najlepiej dotrzeć do Baltry samolotem. I tu zaczynają się schody, bo w Ekwadorze samolot albo odleci, albo nie. Mój ani na wyspy, ani z powrotem do Quito nie chciał…

Żółw słoniowy

Zwiedzanie Galapagos, Parku Narodowego o bardzo restrykcyjnych zasadach, odbywa się w niewielkich grupach, z licencjonowanym przewodnikiem. Są dwie możliwości: zakwaterowanie na lądzie, czyli jednej z czterech zamieszkanych wysp, lub na statku wycieczkowym.

Krajobraz jest bardzo surowy, a że pora deszczowa opóźnia się już o miesiąc roślinność przypomina ogrody skalne.

Legwany morskie i lądowe, głuptaki, słonie morskie w warunkach naturalnych. Można podejść na wyciągnięcie ręki, bo zupełnie nie boją się ludzi. Składający się z ponad stu mniejszych i 13. większych, ale nadal dziewiczych wysp, archipelag Galapagos nierozerwalnie łączy się z twórcą teorii ewolucji – Karolem Darwinem (i jego słynnymi ziębami), który miał tu wprost idealne warunki do trwających zaledwie 5 tygodni badań, które pozwoliły mu napisać książkę „O powstawaniu gatunków”. Spośród 4107. rodzimych gatunków żyjących na Galapagos, w tym ok. 40% endemicznych, człowiekowi udało się wytrzebić zaledwie siedemnaście, co na tle spustoszeń, jakich dokonał na naszej planecie w trakcie antropocenu wydaje się wręcz nic nie znaczącym wynikiem. W 1835 r., gdy Darwin znalazł się na Galapagos, wciąż bardziej interesowały go skały od żywych organizmów. Wszystko wskazuje jednak na to. że właśnie tutaj zaczął wątpić w stworzenie świata w ciągu zaledwie 7. dni w następstwie magicznych działań stwórcy, co stało się podstawą naukowego światopoglądu na temat powstawania gatunków. Wciąż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wehikuł czasu przeniósł mnie w jakąś nieziemską zgoła epokę. Ingerencja człowieka w istniejącą przyrodę ma bowiem obecnie na wyspach zupełnie marginalne znaczenie, a Ekwadorczycy traktują to miejsce ze zgoła nabożną czcią. I chwała im za to!

Najwygodniejszą i najsprawniejszą formą zwiedzania Galapagos jest przynajmniej czterodniowy rejs statkiem wycieczkowym. Trzeba go rezerwować z dużym wyprzedzeniem, gdyż nawet teraz, poza sezonem, trudno o wolne miejsca. Ze statku łodzie przewożą turystów na dwugodzinne zwiedzanie poszczególnych wysp. Dzięki temu nie traci się czasu na powrót do hotelu. Na wyspach archipelagu rządzą gady, zaś ssaki lądowe praktycznie nie występują. Jak stwierdził Melville „Nie słychać tu żadnych głosów, ryków ni skowytu; podstawowym znakiem życia jest syk.” Oprócz powszechnych czarnych legwanów morskich, przez Darwina nazywanych „chochlikami ciemności”, żyjących w oceanie i na lądzie, na wyspach żyją również legwany lądowe, mniej liczne, tzw. gatunek blady, i najrzadsza, żyjąca tylko w na wulkanie Wolf (wyspa Isabel) odmiana legwanów lądowych – różowa, odkryta zaledwie 35 lat temu. Spotkanie z ogromnych rozmiarów żółwiami słoniowymi jest obecnie w naturze prawie niemożliwe, gdyż zwierzęta te z uwagi na świetną jakość mięsa i tłuszczu, z powodzeniem zastępującego masło i wieprzowy smalec, zostały skutecznie wymordowane przez ludzi. Poza tym zabijano je także, gdy żeglarzom brakowało pitnej wody, gdyż żółwie w worku u podstawy szyi gromadzą jej ok. 2 galony. Rzeź żółwi na niespotykaną skalę trwała niemal do lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, więc teraz można je zobaczyć już tylko w rezerwacie.

Pingwiny na równiku. O ile transport lotniczy w Ekwadorze to istna gehenna, rejs statkiem był wielką przyjemnością, a jego organizacja zasługuje na największe uznanie. Poczynając od wypełnionego po brzegi programu wycieczek, świetnie przygotowanych przewodników, przez bardzo dobre warunki na statku i miłą obsługę, po niespodzianki kulinarne.

San Cristobal, jedna z zamieszkanych wysp archipelagu Ga[apagos, od 150. lat systematycznie niszczona przez ludzi, obecnie wykazuje 95% zdegradowanej powierzchni Początkowo, w l. pięćdziesiątych XIX w., miała służyć uprawie porostów, potem trzciny cukrowej i kawy. Obecnie stanowi typowy obraz Ameryki Południowej, choć Ekwador nie należy do najbiedniejszych krajów kontynentu. Gospodarka oparta na rolnictwie, uprawy słynnego kakao, nie rokuje szybkiego rozwoju, a wszechobecna korupcja rozwiewa nadzieję na szybki awans ekonomiczny mieszkańców.

Od 2. godzin tkwię na lotnisku w San Cristobal. Po karczemnej awanturze, jaką urządziłam na wieść, że lot, na który mam bilet właśnie odwołano, zyskałam tyle, że innymi liniami polecę najpierw do Guaiaquil, a potem nie po sześciogodzinnej przerwie, a raptem dwugodzinnej, do Quito. Ręce opadają, bo jutro o 6. rano odlatuje mój samolot do Oriente, a taka „operatywność” przewoźnika może kompletnie zrujnować misterny plan dalszej podróży. Niech szlag trafi tę ich mañanę!

Przestrzegam przed korzystaniem z ekwadorskiej linii lotniczej Avianca. Teraz mam bilet na samolot przewoźnika o, mam nadzieję, proroczej nazwie „Latam”. Jak tak jeszcze rowerów nie będzie…

.

Amazonia czyli wyprawa dla twardzieli. Z Quito samolotem do Coca, potem minibusem, autobusem i na koniec jeszcze z Cuiabeno 2. godziny łodzią wgłąb puszczy, w sumie ponad 12. godzin, by znaleźć się w największym lesie świata (7,8 mln km kw.). W Ekwadorze leży zaledwie 1,5 % puszczy, ale na tak niewielkim obszarze występuje blisko połowa gatunków roślin i zwierząt.

Płuca świata ogląda się głównie obserwując je z łodzi. Aby zobaczyć coś w puszczy trzeba najpierw pokonać odcinek bagienny. Kalosze topią się w błocie, czasem wraz z właścicielem. Dwa razy pomagałam dziewczynie idącej przede mną wydostać się z matni, wreszcie uciekłam, bo przestraszyłam się, że i mnie pociągnie (lżejsi mają lepiej). Po pierwszym dniu, w którym mimo upiornego wysiłku udało się zaobserwować jedynie mrówki, drugiego dnia pełen sukces.

Trzy dni w błocie i deszczu. Najgorsze było ubieranie się w mokre rzeczy z samego rana. Przed południem upiorny upał i wilgotność powietrza widoczna gołym okiem, po południu burze i pompa z nieba. Ale, przebóg!, warto!!! Bo to jest przygoda życia, wkrótce człowiek zniszczy również Amazonię, to zaiste ostatni moment, by zobaczyć nieskażoną, oczywiście tylko miejscami, przyrodę.

Drugiego dnia nastąpił pełen sukces – kajmany, różowe słodkowodne delfiny, a popołudniową wyprawę na bagna ukoronowała 5.metrowa anakonda, objedzona do granic, dzięki czemu majestatycznie powolna. Przewodnicy opowiadali, że możliwość zobaczenia anakondy to absolutna rzadkość, gdyż zazwyczaj tkwi ona w mule. Ta, którą widziałam pełzała w lagunie. Obyczaje tego węża są bardzo ciekawe. W chwili ataku osiąga on prędkość 6 m/s, więc jak młotem uderza ofiarę, po czym dusi ją z siłą nacisku 6 kg na cm kw. Połyka w całości, np. dziką świnię, i ma 4 miesiące luzu z jedzeniem. Stworzenie obrzydliwe, jak każdy wąż, wrażenie robi jego ogromny rozmiar, powiększany całe życie, czyli do 100 lat. Pająk na zdjęciu to też ciekawy egzemplarz. Z produkowanych przez niego sieci wykonuje się kamizelki kuloodporne, nici chirurgiczne. A w środku puszczy, jeśli ktoś chce, jedną nogę może postawić na półkuli północnej, a drugą na południowej.

Z rogiem – wędrujące drzewo, które dzięki wypuszczaniu nowych podpór i obumieraniu starych może przesunąć się ok. pół metra w ciągu 6 lat. A wszystko w poszukiwaniu światła. Ale nawet bez niego, w nocy, puszcza ma do zaoferowania wiele atrakcji, np. nadrzewne, maleńkie żaby, których w ciągu dnia nie sposób wypatrzyć, bo tak idealnie opanowały mimikrę, czy, oczywiście, pająki. Warto wziąć dobrą latarkę i jeszcze lepszego przewodnika, bo obserwacje nocą w gęstwinie nie są łatwe.

W rzece miejscami poziom wody jest tak niski, że łódź się zawiesza, więc część pasażerów musi z niej wysiąść. Trzeba nastawić się na to, że latynoscy przewodnicy mają dosyć niefrasobliwy stosunek do bezpieczeństwa grupy, ale i to da się przeżyć. Za to obdarzeni genem sportowego współzawodnictwa nie poddają się poszukiwawczym niepowodzeniom, dzięki czemu anakondę w końcu, po wielu bezskutecznych próbach, widziałam! Atak na potwora był arcyszybki, przewodnicy podnieśli alarm podczas krótkiej poobiedniej przerwy, więc z wrażenia zapomniałam telefonu i mogę podzielić się tylko zdjęciem ze zdjęcia. Ale za to jaka satysfakcja! Spece z National Geographic ścigają ją bezskutecznie od dwóch lat. A my, pyk! i jest, w ciągu zaledwie trzech dni poszukiwań.

Gwiazda wyprawy – anakonda

O wysuszeniu czegokolwiek do ubrania można zapomnieć, do kompletu z mokrymi skarpetkami występują przemoczone gumowce. Po trzech dniach odzież zaczyna śmierdzieć na odległość, więc podjęłam desperacką decyzję i w drodze powrotnej do Quito suszyłam rzeczy na ulicy przed lotniskiem w Lago Agrio. Ekwador prowadzi, podobnie zresztą jak inne kraje regionu, barbarzyńską gospodarkę w amazońskiej puszczy. Rabunkowa wycinka drzew, które spala się, by pozyskać tereny uprawne, wycieki ropy naftowej, chemikalia wpuszczane do rzek. Szyszko by się tego nie powstydził. A wielka to szkoda, bo życie puszczy jest arcyciekawe.

A oto flagowy produkt eksportowy Ekwadoru. Na obrzeżach Quito – na wysokości 3000 m n.p.m. – rozsiane są szklarnie, w których uprawia się najpiękniejsze róże świata. Trafiają na wszystkie dwory królewskie Europy, z holenderskim włącznie. Jednym z wiodących producentów róż jest tu Polak.

Hotel Boutique, Quito Junin E-136&Montufar, nie tylko nazwą aspiruje do miana hotelu butikowego. W rzeczywistości to niezłej klasy muzeum, stanowiące idealną przeciwwagę A oto flagowy produkt eksportowy Ekwadoru. Na obrzeżach Quito – na wysokości 3000 m n.p.m. – rozsiane są szklarnie, w których uprawia się najpiękniejsze róże świata. Trafiają na wszystkie dwory królewskie Europy, z holenderskim włącznie. Jednym z wiodących producentów róż jest tu Polak.dla szałasów w amazońskiej dżungli.

Na śniadanie w hotelu lokalne owoce o niebiańskim smaku. To małe żółte, ubidia, przypomina kwaśne pomidorki.

Panorama Quito od strony Starego Miasta. Kult dziewicy ma się świetnie, jak zresztą we wszystkich krajach Ameryki Południowej, w których byłam.

Quito

Taki skromny ekwadorski obiadek. W tutejszej kuchni króluje mięsiwo. A pomysł ze stekiem okraszonym jajami sadzonymi pochodzi wprost z Argentyny, danie nosi tam nazwę bife de cabaxo i uwielbiał je Tony Halik, którego namiętność do argentyńskich steków była tak silna, że jadał je nawet na śniadanie, zgodnie z miejscowymi zwyczajami. I popijał drinkiem o nazwie U-bot (szklanica piwa z pływającym w niej kieliszkiem tequili). Z kulinarnymi preferencjami Tony’ego Halika wiąże się zabawna opowieść z czasów meksykańskich podróżnika. Otóż, gdy mieszkał on w Mexico City często zapraszał kolegów dziennikarzy do ulubionej restauracji, specjalizującej się w byczych jądrach w sosie z zielonego chili. Nowicjuszy, gdy danie pojawiało się na stole miał zwyczaj triumfalnie informować, że to… jądra torreadora, po czym ze śmiechem pochłaniał swoją porcję. Mięsa różnego rodzaju, których kosztowałam w Ekwadorze są doskonałe, przyrządza się je w możliwie najprostszy sposób, więc nie ma żadnej ściemy jeśli chodzi o jakość, a ta po prostu jest świetna. Żaden tam tucz przemysłowy, zwierzęta oglądają gołe niebo, pastwiska są ogromne, co potem znajduje odzwierciedlenie na talerzu.

Droga z Quito do Otavalo. Wydostanie się ze stolicy to istna mordęga. Korki są od samego rana niewyobrażalne, a i tak największe między 16. a 20. Gdy już wyjedzie się z miasta ruch jest umiarkowany, główna droga, tzw. panamerykańska, bardzo dobra.

Otavalo jest niewielkim miastem, z którego prowadzą liczne szlaki turystyczne. Życie w nim płynie ospale, mimo że codziennie odbywa się największy w Andach targ, nie przeszkadzający gauchos w rozgrywaniu partyjki przedziwnej gry planszowej, czemu towarzyszą przedziwne podskoki graczy i głośne pokrzykiwania.

14 km od Otavalo. Rozległa laguna Cuicocha z tonącym w chmurach szlakiem trackingowym.

W pobliżu Otavalo – Cascada de Peguche, bardzo przyjemne miejsce, trasa spacerowa wiedzie wśród stuletnich drzew liściastych, których potężne pnie przypominają sekwoje.

Che zrobiony w Medelin? Kawę serwuje się tutaj w kuflach do piwa, ale jest bardzo słaba.

Włosy niczym u Azjatek, pupy jak u J.Lo. Dziewczyna na zdjęciu jest ubrana w uwspółcześnioną wersję regionalnego stroju, bardzo podobała mi się kolorystyka.

Ekwadorczycy uzurpują sobie prawa autorskie do tego modowego wynalazku. Najlepszego gatunku kapelusze panama swobodnie można podobno przeciągnąć przez obrączkę. Ten, dla mojej córki, takiej sztuczce nie podoła, ale też i kosztował 30 dolarów, a nie 3 tys.

W drodze z Otavalo do Quito przejeżdża się przez jedno z najbardziej znanych miejsc uprawy róż – Cayambe. Nazwa miejscowości pochodzi od pobliskiego wulkanu, o wys. 5790 m. Jest on najwyższym szczytem na równiku i jednocześnie jedynym pokrytym śniegiem. Uprawa róż odbywa się najlepiej na 2000 m, co zapewnia idealne warunki wegetacji, temperaturę i nasłonecznienie, natomiast wodę dostarcza się ze sztucznych zbiorników, i prowadzona jest w foliowych tunelach, zapewniających odpowiednią wentylację. Całe miasteczko to jeden targ kwiatowy. W Cayambe zapłakałam – za pęk 12 sztuk najszlachetniejszej na świecie odmiany kwiatów płaci się 2 dolary. A przecież róże rosną 12-18 miesięcy i wymagają codziennej, starannej pielęgnacji. Kwiaty mają 1,5 m łodygi i zachowują świeżość przez 15-20 dni. Kolory przyprawiają o zawrót głowy.

Pedro Moncayo. Zachód słońca w Andach, dzięki chmurom, nie ma sobie równych. Zdjęcie, niestety, nie oddaje tego szaleństwa. Chmury są tak „grube”, że można pomylić je ze szczytami. A może miałam halucynacje w związku z chorobą wysokościową… ta część pasma gór, między Quito a Otavalo, bardzo przypomina nasze Beskidy, tyle że 3 -4 razy wyższe.

Pichincha (4784 m) znowu w chmurach. Stolica Ekwadoru leży pod wschodnimi stokami aktywnego stratowulkanu Pichincha, którego dwa najwyższe szczyty to Guagua i Rucu widoczne są z każdego punktu w mieście. Nadal nie mogę się oprzeć urokowi hotelu Boutique…

Mayra Casares, właścicielka Hotelu Boutique studiowała w Nowym Jorku. Jest wielbicielką sztuki sakralnej i ortodoksyjną katoliczką, zwłaszcza po przezwyciężeniu półtora roku temu choroby nowotworowej jej religijność się nasiliła. Można jej jednak wybaczyć, bo trzystuletni dom, w którym mieści się hotel to prawdziwe cacko. Te „drobiażdżki” wiszą sobie, jakby nigdy nic, na ścianie jej galerii.

Jeszcze hotel-muzeum. W Europie porównywalnej klasy hotele można spotkać tylko we Włoszech i Francji, choć muszę przyznać, że akurat w w tym zbiory są wybitne. Nawet jeśli to tylko grafiki. Choć z kopią autoportretu Albrechta Durera to lekka przesada.

Panorama Quito. Jak okiem sięgnąć miasto.

Centralny punkt Starego Miasta w Quito to Plaza Grande, z białą wieżą katedry (nic specjalnego), Pałacem Prezydenckim i luksusowym hotelem w kolorze różowym.

Kościół Towarzystwa Jezusowego, w pobliżu katedry, przepychem przypomina kościoły meksykańskie w stylu churageresco. Różni się od nich niemal zupełnie płaską ornamentyką. Wejście kosztuje 5 USD.

Ulice starówki w Quito są bardzo strome, podobnie schody na wieżę w nowej katedrze.

Wszyscy pracują, rodzą się, umierają. A życia wciąż wystarcza…

Droga do Laguny Quilotoa prowadzi przez bardzo wysokie góry i widokowo jest zachwycająca (szkoda, że brak pobocza uniemożliwia zatrzymanie się na niej choć przez chwilę). Jej pokonanie zajęło parę godzin.

To naprawdę jest Laguna Quilotoa. Kilka godzin jazdy, wysokość 4000 m i kicha. Jeśli chce się coś zobaczyć trzeba tu być rano, a nie o 16.

Po mostach wiszących nad przepaścią przechodzi się do platform widokowych. Baños i trasa wodospadów. W Ekwadorze jak już coś jest, to duże, jak del Diablo.

Wodospad o wdzięcznej nazwie Welon Narzeczonej. Tutejsze rzeki (Czarna, Biała i Zielona) nazwy zawdzięczają kolorowi wody.

Baños położone jest na wys. 1800 m, droga wodospadów zaś nieco wyżej. Z miasteczka można ją podziwiać albo jadąc na rowerze, albo turystycznym autobusem. Cała trasa ma ok. 20 km i zabiera niemal cały dzień.

Najdłuższa zipline w okolicy ma 1025 m. Wrażenia niezapomniane!

Baños jest miejscowością turystyczną, oferującą liczne atrakcje – zipline, rafting, canioning, bungee, kąpiele w gorących źródłach. I lokalne słodkości z różnokolorowego karmelu, produkowane w zaskakujący sposób, niczym makaron.

Kuchnia ekwadorska opiera się na pieczystym, choć nawet wysoko w górach można zjeść świetne ryby i owoce morza, z popularną przystawką ceviches na czele /marynowane krewetki lub mieszanka sea food w kwaśnym sosie z drobno siekanymi cebulą, pomidorami i zieloną kolendrą/. Tutejszy specjał cui wciąż mi umyka. Widziałam raz u dostawcy, który dziarsko maszerował ulicą ze skrzynką tej potrawy i po raz drugi już grillowane, przy drodze. Dzisiejszy obiad baaardzo niezdrowy i smaczny – kurczak z rożna i frytki. Nikt tu na szczęście nie zna jeszcze metod przemysłowego tuczu, więc mięsa są wyśmienite. Soki ze świeżych owoców, w tym mój ulubiony z marakuji, nie mają sobie równych. Warzywa też smakują lepiej niż u nas, a dojrzewają cały rok w warunkach naturalnych.

Dzisiaj 8 godzin na karuzeli, droga w Andach z Baños do Quenca. Głazy na jezdni, bydełko po drodze, zakręty co chwila i różnica poziomów grubo ponad 3 km.

W Quenca zatrzymałam się w hotelu Santa Lucia, Borrero 8-44 y Sucre, na Starówce. Na zwiedzanie trzeciego co do wielkości miasta Ekwadoru mam zaledwie jeden wieczór, więc nawet nie zdążę wyrobić sobie o nim powierzchownej opinii. A szkoda, bo jest ponoć ciekawsze od Quito.

Katedra w Quenca. Wrażenie piorunujące – oooogromna, szkoda, że dzisiaj nie można było do niej wejść.

Aż szkoda, że w Quenca jestem tak krótko… Miasto ma bardzo wyraźne wpływy hiszpańskie i do złudzenia przypomina miasta Meksyku. Z altaną do tańca na zocalo włącznie.

Kolorów to oni się na pewno nie boją.

Położenie miasta na wzgórzu od razu sprawia, że jest ono atrakcyjne. A przez Quenca przepływa rzeka, co dodatkowo podbija bębenek. Kapelusznicy w tym kraju mają zapewniony byt na lata, gdyż większość kobiet nie pokazuje się publicznie bez nakrycia głowy. Na wsiach nie widziałam praktycznie pań ubranych inaczej, niż w stroje regionalne. Nawet do pracy na pionowo niemal położonych w górach zagonach ubierają się w kolorowe spódnice, poncha i, obowiązkowo!, kapelusze. A że kolory strojów są nasycone i ostre, na tle fluorescencyjnej zieleni pól wyglądają jak kolorowe motyle. Do regionalnego stroju o charakterze wizytowym na stopach pojawiają się proste czółenka na kaczuszce. Taka to latynoska elegancja.

Quenca nocą.

Aż żal wyjeżdżać z hotelu Santa Lucia. Śniadanie pyszne, serwis znakomity. Quenca jest przystanią dla amerykańskich emerytów ze średnio wypchanym portfelem. Już wiem, dlaczego!

Zachody słońca w Andach – I liga!

Park Narodowy Cajas. Niektórzy na 4176 m wjeżdżają bez trudu na rowerach.

4-godzinny spacer, z przygodami, bo szlaki są bardzo kiepsko oznakowane.

Roślinność, mimo dużej wysokości, wcale nie taka znowu uboga jak w Alpach. Skalne ogródki w naturze. W przyrodzie dominują różne odcienie zieleni.

Pogoda dopisała. Ludzi na szlaku brak.

Szlaków w Parku Cajas jest wiele, w tym kilkudniowy, z wszystkich można podziwiać górskie jeziora. I niebo, o niepowtarzalnym odcieniu błękitu. Jako, że ścieżka startuje na wys. 4200 m, potem wiedzie wprawdzie w dół, ale i tak kończy bieg na 3800 m, jest bardzo chłodno i wietrznie.

Guaiaquil nad rzeką Duran. Upał ponadtrzydziestostopniowy.

W parku miejskim w Guaiaquil.

Przyrost naturalny ma się świetnie. Rodziny z dwojgiem dzieci są bardzo rzadkie, nawet w tak dużym mieście jak Guayaquil. Dominują z trojgiem lub czworgiem dzieci. Nie chce mi się wierzyć, by taką sylwetkę /ostatnie zdjęcie/ można osiągnąć bez chirurgicznej interwencji.

Nie widziałam wprawdzie kondora i nie spróbowałam lokalnej specjalności cui (pieczonej świnki morskiej, ale może to i lepiej, bo jak przyznać się wnuczkom, że zjadło się ich przyjaciela), ale podróż do Ekwadoru uważam za bardzo udaną. Kraj to bowiem nad wyraz zróżnicowany pod względem geograficznym – ma wysokie góry i pasma wulkanów, nadmorskie plaże, amazońską dżunglę i jedyne w swym rodzaju Wyspy Galapagos, klimatycznym – od wysokogórskiej zimnicy po upalne i wilgotne wybrzeże, o imponującym bogactwie przyrody. Ludzie są grzeczni i mili, bardzo życzliwi i z dużą otwartością na obcych. A że samoloty albo w ogóle nie trzymają się rozkładu, albo kupuje się bilet na nieistniejący w nich rząd, 5 minut w restauracji oznacza minimum pół godziny – na tym polega radosna mañana! Nie ma się o co obrażać, bo atrakcje są zniewalające, a przyroda rzuca na kolana. Podróż w 4 K ma u mnie – 5 za kuchnię, 5 za klimat, 8 za kulturę i 3 za komunikację, w sumie 21. To świetny wynik!

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Wszystkie komentarze
0
Would love your thoughts, please comment.x