09 gru Ameryka Północna. USA. Kraj skrajności, miś Yogi już tu nie mieszka 20.08.-8.09.2013

Stany Zjednoczone Ameryki – kraj skrajności. Nowoczesnych technologii z Doliny Krzemowej i Przylądka Canaveral, dwóch najlepszych uniwersytetów na świecie: Harvarda i Yale oraz kompletnie niewydolnego systemu oświaty na poziomie podstawowego kształcenia, laureatów Nagrody Nobla i milionów funkcjonalnych analfabetów, tandetnej zabudowy Las Vegas i szczytowych osiągnięć na miarę architektury skandynawskiej w Denver, polarnych chłodów Alaski i upiornych upałów Doliny Śmierci, przeludnienia Nowego Jorku i niemal bezludnej Montany, betonu wielkich aglomeracji miejskich i przyrodniczego bezkresu dziesiątków parków narodowych, ludzi superfit w Soho i dotkniętych epidemią otyłości w Idaho, Oregonie, Nevadzie, niewyobrażalnego bogactwa bogatych i skrajnej biedy „nomadów” mieszkających w przyczepach campingowych. Takie też, najeżone skrajnymi wrażeniami, były moje podróże po USA – od zachwytu Górami Skalistymi, jeziorem i wodospadem w parku Yosemite, zjawiskami wulkanicznymi superkaldery Yellowstone, tysiącletnimi, strzelistymi drzewami w Parku Narodowym Sekwoja, przedstawieniem 'Carmen” z Eliną Garancą w nowojorskiej MET czy idylliczną atmosferą maleńkiego miasteczka Carmel nad Oceanem Spokojnym, po mocno umiarkowany entuzjazm, że użyję eufemizmu, nad kulinariami od zachodniego po wschodnie wybrzeże, czystością i serwisem w hotelach. Paradoks USA, który odczuwa zapewne każdy odwiedzający ten kraj Europejczyk, pozwala nieco oswoić najbardziej realistyczny z amerykańskich filmów „American Beauty”. Tyle tylko, że po jego obejrzeniu „american dream” można śmiało odłożyć do lamusa. Wpadłam kiedyś na ambitny pomysł odwiedzenia wszystkich parków narodowych USA, ale nie starczyło mi zapału, zrezygnowałam po ósmym. Wysiłek podróżowania po Stanach nie jest adekwatny do wrażeń, które oferuje ten kraj. Nadal jednak uważam, że przyrodniczo plasuje się on w światowej czołówce. Realizując porzucony z czasem plan, latem 2013 r. przyszła kolej na najstarszy park narodowy Ameryki – Yellowstone. Zanim jednak do niego dotarłam, znalazłam się w Kolorado.


Kolorado. Denver
W materiałach reklamujących stolicę stanu Kolorado można przeczytać, że przez 300 dni w roku na olśniewająco niebieskim niebie świeci tu słońce, a górska sceneria zapiera dech w piersiach. Zimowy dzień można spędzić jeżdżąc rano na nartach, by po południu, w zupełnie innym klimacie grać w golfa. Założone w 1858r. Denver leży u podnóża Gór Skalistych nad rzeką Platte Południową i bardzo przypomina architektonicznie miasta europejskie, co w połączeniu z amerykańskim uśmiechem i otwartością okazuje się bardzo przyjemne. W jego sąsiedztwie znajdują się piękne tereny rekreacyjne, zresztą w samym mieście też ich nie brakuje, zwłaszcza wzdłuż rzeki, której skaliste nabrzeże służy mieszkańcom do plażowania, a nurt wody do kąpieli. Atrakcje tego niewielkiego jak na Amerykę miasta może nie są wyszukane, bo raczej trudno uznać za takie rollercoaster, mecze baseballowe czy degustację 200 gatunków piwa z największego w Kolorado browaru Coors, ale atmosfera jest w nim bardzo przyjazna, a zwiedzanie dzięki kilometrom ścieżek rowerowych spacerowych – bardzo przyjemne i łatwe. W niedużej odległości od Denver znajduje się piękny amfiteatr wykuty w skałach, Red Rocks Amphitheatre, w którym koncerty odbywają się pod rozgwieżdżonym niebem. Koncertują w nim gwiazdy muzyki popularnej z całych Stanów. Bilety kosztują ok. 90 dolarów i z pewnością dzięki niezwykłej scenerii są ich warte.
Spałam hotelu Quality Inn Denver Central, o którym Francuz pewnie powiedziałby „ni beau ni laid”, ale ja doceniłam w nim czystość. Natomiast co się tyczy kulinariów, muszę przyznać, że skorzystałam z rady mądrzejszych od siebie i w pierwszym dniu pobytu pobiegłam do Walmartu w celu zakupu przenośnego grilla i samochodowej lodówki. Ten sprzęt uratował mi życie i oszczędził koła ratunkowego nad biodrami. Im dalej od Denver, tym kulinarna pustynia stawała się rozleglejsza. Wprawdzie pod koniec pobytu prawie wyrosły mi pióra, bo w zasadzie każdy rodzaj mięsa smakował tak samo, ale kurczaki chociaż nie wymagały długiego przygotowania, więc stały się obok warzyw, zresztą też smakujących niemal identycznie, głównym składnikiem mojej amerykańskiej diety. Polecam gorąco ten prosty wynalazek wszystkim udającym się do USA.

Wyoming. Laramie, Thermopolis, Cody
Po drodze z Denver do Laramie obowiązkowo należy zatrzymać się w Rocky Mountains National Park. Góry, rzeki, kompletne pustkowie i nie spotyka się turystów, gdyż do Kolorado mało kto dociera. Do malutkiego Laramie, niespełna 40 tys. mieszkańców, zaglądnęłam tylko na chwilę, ale nie żałowałam, bo jest urokliwie położone u podnóża gór, a zachód słońca i czerwone szczyty były olśniewające. Miasto swą nazwę zawdzięcza francuskiemu traperowi Jacques”owi Laramie, który zginął podczas wyprawy w miejscowe góry, też nazwane jego nazwiskiem. Hotel Best Western Laramie, znowu nazwisko w nazwie, INN&Suites może nie rozpieszcza swych gości szczególnie wysoką jakością usług, ale można w nim liczyć przynajmniej na życzliwość obsługi i amerykańskie, niejadalne, śniadanie składające się z ociekających tłuszczem donatów, serka philadelfia i zawsze mięciutkiego chleba tostowego, którego data ważności do spożycia wynosi minimum rok.
Dystans 270. mil dzieli Laramie i Thermopolis, co zabiera ok. 5 godzin jazdy samochodem przez bezkresne pustkowia, więc koniecznie przed wyjazdem należy sprawdzić stan baku, by nie utknąć po drodze. gdyż na trasie nie ma ani jednej stacji benzynowej. Surowe krajobrazy – góry i płaskowyże – są oszałamiająco rozległe, a ich kontemplacji nie zakłóca choćby najdrobniejszy ślad cywilizacji. Thermopolis, jak na siedzibę administracyjną hrabstwa Hot Springs przystało, zapewnia swym mieszkańcom i gościom nicnierobienie w gorących źródłach. W miasteczku jest kompleks basenów termalnych, w których za symboliczną opłatą można spędzić choćby i cały dzień. Nawet w okolicznych górskich potokach woda jest gorąca i tak silnie zmineralizowana, że pozostawia na obuwiu wyraźne fantazje kolorystyczne. Hotel Super8 Thermopolis, choć należy do popularnej sieci, znanej mi z Chin, super jest tylko z nazwy, ale znowu szeroki uśmiech uprzejmej obsługi rekompensował wszelkie niedogodności.
Trasa do Cody, malutkiego, bo zaledwie dziesięciotysięcznego miasteczka położonego nad rzeką Shoshone i w sąsiedztwie lasu narodowego o tej samej nazwie, w którym grzyby można kosić kosą, jest krótka, zaledwie 130 km, i wciąż obfituje w niesamowite górskie pejzaże. Miasteczko założył w 1901r. William Frederic, a jakże!, Cody, znany jako Buffalo Bill – słynny rewolwerowiec. i do tej pory rządzą w nim kowboje, a w zasadzie ich rekonstrukcyjna grupa. Na głównej ulicy, wyglądającej jakby przed chwilą przechadzał się nią uzbrojony John Wayne, odbywają się bowiem każdego popołudnia inscenizowane westerny. Miasteczko zachowało urok Dzikiego Zachodu, czas w nim zatrzymał się na końcówce XIX w., a jego dodatkowym atutem są górskie krajobrazy na horyzoncie. Poza tym w „Cody Wyoming Rodeo Capital of the World” postanowiłam spróbować tego, co na Dzikim Zachodzie zna każde dziecko. Widowisko odbywa się w dosłownie w każdym, choćby najmniejszym miasteczku Wyoming, na stadionie, który ma wielofunkcyjne zastosowanie, bo jeśli nie naparzają się na nim kowboje z bydłem i końmi, to z równym zacięciem różnej maści „gentlemani” goniący za piłką. Rodeo obejrzałam, żadnej ekscytacji nie przeżyłam, natomiast zmarzłam na kość, bo wiało tego wieczoru na potęgę. W hotelu, w którym się zatrzymałam, Skyline Motor Inn Cody, śmiało można byłoby kręcić sceny któregoś z filmów drogi – nikt nie przyjeżdża tu na dłużej i nigdy pewnie nie wraca. Cody już tylko rzut kamieniem dzieli od Parku Narodowego Yellowstone.


Wyoming – Yellowstone
Głównym celem mojej kolejnej amerykańskiej wyprawy była superkaldera Yellowstone. Park odwiedzany jest przez tak liczne rzesze turystów, że o przyzwoite miejsca noclegowe trzeba postarać się z co najmniej rocznym wyprzedzeniem. Można oczywiście zatrzymać się na obrzeżach parku, ale wiąże się to z koniecznością dojazdu, co zabiera cenny czas, jako że odległości są prawdziwie amerykańskie. Rezerwacji dokonywałam kilka miesięcy przed wyjazdem, więc pozostał bardzo skromny wybór i trafiłam na kolejne skrajności: od noclegu w nieogrzewanej, zawilgoconej i zagrzybiałej budzie z pościelą o trudnym do określenia kolorze należącej do sieci Canyon Village, przez zgodną z nazwą „kabinę” w Mammoth Budget Cabin, tak ciasną, że z trudem mogłam przecisnąć się obok drzwi do mikroskopijnej łazieneczki, po luksusowy, jak na amerykańskie standardy, hotel Snow Lodge, który jest położony w sąsiedztwie najsłynniejszego, choć wcale nie największego gejzera. Jedynym zaś, co łączyło obie noclegownie była kosmiczna cena, ol. 180 dolarów za noc z okropnym śniadaniem Restauracje na terenie Yellowstone występują prawie tak rzadko jak wybuchy wulkanu, więc bez wypchanego portfela też nie ma po co do nich zaglądać, a i zjeść smacznie też się nie da. Za to przyroda olśniewa kolorami skał, ziemi i drzew, tereny trekkingowe są świetne, ilość tras o zróżnicowanym stopniu trudności wręcz oszałamia, gorąca woda tryska zewsząd, przybierając przeróżne formy: fontann, bulgotników, strumieni. Stuprocentową zaś gwarancję popisów gejzerowych zapewnia Old Faithful, czyli „stary wierny” jak nazwali go członkowie ekspedycji w 1870r., wyrzucający w górę kipiel z regularnością 17 razy na dobę, zaś kolorystyczne popisy ziemi można zobaczyć w Mammoth Hot Springs, co umożliwia bardzo ciekawa trasa spacerowa na pomostach. To ostatnie miejsce, obok Wielkiego Kanionu Yellowstone zrobiło na mnie największe wrażenie i choćby tylko dla nich warto tutaj przyjechać.. Yellowstone zwiedzałam latem, ale równie atrakcyjnie park prezentuje się na zimowych zdjęciach. Na szczęście prawdopodobieństwo erupcji wulkanu o gigantycznych wymiarach, bo 55×80 km, jest bardzo niewielkie, więc wyobraźnia może spokojnie spać, nie zakłócając zwiedzania. Na wędrówki po parku, i mam na myśli minimalny czas, trzeba zarezerwować 4-5 dni, ale fantazja podpowiada mi, że tydzień też minąłby jak mgnienie oka. Bohatera kreskówek mego dzieciństwa – misia Yogi – nie spotkałam, ale nic dziwnego, gdyż sędziwy to zwierzak, a poza tym mieszka w fikcyjnym parku Jellystone, którego nazwa miała tylko wywoływać skojarzenie z tym prawdziwym – Yellowstone.
Stan Wyoming, na styku Wielkich Równin i Gór Skalistych, zajmuje powierzchnię niewiele mniejszą od Polski, ale mieszka w nim mniej niż 600 tys. mieszkańców, plasując go na ostatnim miejscem pod względem zaludnienia w USA. I tę pustkę, swobodę i bezkres naprawdę się czuje.





Wyoming. Jackson
Malownicze położenie – w kotlinie między masywami górskimi Gros Ventre i Teton – sympatyczny charakter głębokiej prowincji i przerażająca brama z jelenich poroży prowadząca do Town Square, takie jest malutkie, bo zamieszkałe przez 10 tysięcy ludzi, Jackson. W USA była jakaś mania stosowania w nazwach geograficznych nazwisk tubylców. Nazwiskiem tutejszego trapera i myśliwego, Davida E. „Davey’a Jacksona, namiętnie polującego na bobry, nazwano zarówno miasteczko, jak i dolinę w której uprawiał swój morderczy proceder. Jeśli ktoś zamierza zobaczyć amerykańską prowincję jak z filmu, powinien zobaczyć Jackson, z jego pubami, barami serwującymi wyłącznie plastikowy fast food, ale też zupełnie przyzwoitymi kawiarenkami i restauracjami. Natomiast w tutejszym hotelu Ranch Inn, typowy klocek z korytarzem zewnętrznym prowadzącym do amfiladowo położonych pokojów, poznałam, co to znaczy zły serwis. Dotychczas w kilku miejscach w USA widziałam japoński pomysł na moduł łazienkowy, czyli uformowane z jednej bryły plastiku to zacne miejsce i włożone w gotowe ściany. Wynalazek ten wynika oczywiście z pragmatyzmu, stawiającego na łatwość w utrzymaniu czystości, która w Japonii przybiera formę manii, zaś w USA bywa z nią różnie. W hotelu Ranch Inn w Jackson było z nią bardzo źle, a że dodatkowo nie dało się pozbyć uciążliwego zapachu wydobywającego się z trzewi łazienki, zdobyłam się na karkołomne rozwiązanie, prosząc grzecznie o pomoc obsługę. Dużo można by pisać o tym, co działo się później, w każdym razie finał zmagań z niesprawnym oknem, jedyną drogą pozbycia się uciążliwości węchowych w ocenie obsługi, polegał na jego wyrwaniu ze ściany przez krzepkiego konserwatora. W ten oto sposób mogłam się przekonać o uczciwości Amerykanów – mimo swobodnego dostępu do bagaży w pokoju przez cały dzień i noc nic nie zginęło.

Utah. Salt Lake City
Po 4. godzinach jazdy, po drodze więcej już równin niż gór, nadal pusto, powitało mnie Salt Lake City, czyli światowa siedziba i świątynia Kościoła Jezusa Chrystusa i Świętych w Dniach Ostatnich. Miasto z wyraźnymi cechami europejskiej zabudowy, zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie, Oczywiście odwiedziłam Świątynię Salt Lake City, której architekt musiał naoglądać się różnych katedr w Europie, a i tak wyszedł mu Hogwart, ale głównie zainteresowana słynnymi organami. Sala koncertowa przyprawia faktycznie o zawrót głowy, potężny dźwięk organów wywołuje mrowienie, a przecież nie miałam okazji usłyszeć ich z 300-osobowym chórem, który uświetnia niedzielne nabożeństwa. Salę tę pokrywa ogromny dach w kształcie żółwia (76×46 m), a dla poprawy akustyki wzniesiono w niej drewnianą konstrukcję na kamiennych kolumnach, które pokryto surową bydlęcą skórą. Brigham Young zaprojektował salę w ten sposób, by nie przesłaniały one nikomu widoku. Sala zgromadzeń jednorazowo mieści 7 tys. wiernych Ściany mają grubość u podstawy aż 5m. Mormoni nie stanowią może zbyt licznej grupy, ok. 14 mln wyznawców, ale bardzo prężną w biznesie, kulturze, nauce. Ich wyznanie zakłada pomoc nie tylko braciom w wierze, ale również spoza niej. Kolejnym ciekawym budynkiem publicznym w Salt Lake City jest siedziba sądu stanowego o imponującej wielkości głównym holu i schodach. Jego projektant, zobaczywszy swe dzieło miał pono popełnić samobójstwo. Miasto zyskało swą nazwę dzięki położonemu niedaleko Wielkiemu Słonemu Jezioru, którego zasolenie jest tak duże, że nie ma w nim żadnego życia, natomiast nadal pozyskuje się z niego sól. Krajobraz wokół niego jest wręcz księżycowy, na groblach suszą się zwały soli, a jedyny położony nad nim budynek chyli się ku ruinie. W Salt Lake City można zatrzymać się na dłużej, by zrobić zakupy, np. w City Creek Center. Odzież produkowana na amerykański rynek, nawet dobrych marek, jest wprawdzie słabej jakości i nie odpowiada europejskim gustom, ale dziecięca, moja ulubiona marka to Gymboree, jest za to świetna. Hotel w Salt Lake City wpisał się w standard sieci Hampton Inn, więc nie zaskoczył mnie specjalnie ani in plus, ani in minus. Stan Utah może nie należy do szczególnie atrakcyjnych turystycznie, ale daje obraz wielkiej różnorodności Ameryki.


W drodze do Grand Junction krajobrazy stają się mniej surowe, góry obniżają wysokości, pojawiają się winnice., brzoskwiniowe gaje. Okolice zachęcają do wypraw trekkingowych i rowerowych, zaś rzeki do kajakowych oraz kanioningu, natomiast Aspen i jego okolice do śmigania na nartach. A właściwie na snowboardach, bo narty w USA są zdecydowanie passe. Aspen do złudzenia przypomina Zakopane – ciasno w nim, ludzi tłumy i nic ciekawego, kulinaria słabe, architektura od Sasa do lasa.



Grand Junction mnie nie uwiodło, bo jest zupełnie pozbawione wyrazu, zresztą po całym dniu w górach potraktowałam je wyłącznie jako miejsce noclegu. Hotel Quality Inn okazał się równie nijaki. Natomiast kolejny przystanek, już na zakończenie podróży, w Denver – Residence Inn, okazał się samodzielnym, świetnie wyposażonym domem w gęsto zabudowanym kondominium. USA nadal postrzegam jako kraj o fantastycznej przyrodzie i pięknych, zróżnicowanych krajobrazach, życzliwy życzliwością swych mieszkańców, ale zbyt daleki od Europy. Nadal też uważam, że lepszy na powitanie jest uśmiech, choćby i sztuczny, od smutnej miny. Ale tu już nic poradzić się nie da.

