
31 lip Ameryka Północna. Meksyk. „Do przodu żyj, żyj kolorowo!” 30.03.-10.04.2011
Moje największe zaskoczenie podróżnicze in plus i zarazem najsurowsza lekcja pokory, obnażająca bez ogródek jak niesprawiedliwe mogą okazać się obiegowe opinie, jak nietrafne przypisywanie narodom pewnych cech, a krajom przyklejanie wyssanych z palca etykietek. Moja bezpośrednia konfrontacja z ludźmi i miejscami w Meksyku sprawiła, że diametralnie zmieniłam zdanie na temat tego kraju. Przede wszystkim żaden to „trzeci świat”, bo np. baroku w takim wydaniu i nagromadzeniu jak w Meksyku w Europie nie uświadczysz, kulinaria na miejscu okazały się być wyborną, wysmakowaną, na najwyższym poziomie kuchnią, a nie tylko tacosami, quesadillą chili con carne, empanadasami, burritosami, które nota bene na miejscu nie mają nic wspólnego z fastfoodową bylejakością znaną mi z Polski, smakując wyśmienicie, zaś ludzie… Uśmiechnięci i życzliwi, rozśpiewani, na każdym kroku oferujący bezinteresowną pomoc, z sercami otwartymi na nową znajomość. Nie spotkałam dotychczas tak radosnej empatii, bo jednak w Azji (zwłaszcza w Japonii i Korei Południowej), która była dotychczas dla mnie niekwestionowanym wzorem relacji międzyludzkich obowiązuje w stosunku do nowopoznanych ludzi elegancki dystans, a zażyłość buduje się latami. W Meksyku nie! Dystans skraca się niezwłocznie po wypowiedzeniu „Hola”, a wkrótce jest się już bardzo dobrym znajomym. Spotkałam w Oaxaca mieszkającą tam Polkę, która wyszła za mąż za Meksykanina. Zapytałam ją, o co chodzi z tym błyskawicznym nawiązywaniem znajomości. Uśmiechnęła się tylko szeroko, tak „po meksykańsku” i odparła: „A widzisz słońce? Tu nie warto marnować czasu na samotność”. Życie toczy się w Meksyku w zupełnie innym rytmie, nadawanym przez światło i kolory, więc można mieć „najbarwniejsze marzenia” i co chwilę spotykać kogoś „na drodze swej”. Podobnie miłym zaskoczeniem jak relacje międzyludzkie były dla mnie kulinaria. Wprawdzie meksykańscy kucharze nadal pełnymi garściami czerpią z prostoty, a ich dania opierają się na kukurydzy, roślinach strączkowych i mięsiwie, ale czynią to współcześnie z wyjątkowym wprost wdziękiem i wyrafinowanym smakiem. Meksyk zajmuje powierzchnię 2 mln km kw. (6 razy większą od Polski) i znaleźć na niej można dosłownie wszystko, czego podróżnicza dusza zapragnie: wulkany i góry, wyżyny i niziny, czyste rzeki i jeziora, wysoko położone płaskowyże, zjawiska krasowe, turkusowe Morze Karaibskie i Zatokę Meksykańską, architekturę Majów i Azteków, zabytki z okresu baroku, tańce i śpiewy w sobotnie wieczory na zocalo każdego szanującego się miasta, fantastyczną sztukę (nie tylko autorstwa Fridy Kahlo i Diego Rivery), wyborną kuchnię, ale nade wszystko życzliwość i uśmiech mieszkańców kraju Zorro.


Mexico City
Stolica Meksyku Mexico City -moloch, w którym łatwo się zagubić mimo nadzwyczaj sprawnie działającego transportu publicznego, kosztującego podróżnych jakieś śmieszne pieniądze, bo hojnie dotowanemu przez miasto. Jedyne miejsce w kraju, prócz pogranicza z USA i jednego krótkiego odcinka drogi na Jukatan, gdzie można poczuć się niepewnie, bo przecież patrole z długą bronią nie pojawiają się dlatego, że jest nadzwyczaj bezpiecznie, tylko raczej wręcz przeciwnie. Metropolię położoną na wys. 2250 m n.p.m. zamieszkuje ok. 20 mln ludzi i wciąż ich przybywa, więc tłumy pokazane w jednej z początkowych scen filmu o Bondzie pt. „Spectre”, podczas parady Dia de los Muertos, wcale nie są przesadzone. W pobliżu grającej też w filmie Katedry metropolitarnej i zocalo, czyli głównego placu każdego meksykańskiego miasta, położony jest bardzo dobry i gościnny Hotel Catedral, zachęcający także przyzwoitą ceną i znajdującymi się w bliskim sąsiedztwie Pałacem Narodowym i maleńkim biurem podróży organizującym jednodniowe wycieczki po okolicy (w cenie dwukrotnie niższej od proponowanej w hotelu). Monumentalna Katedra metropolitarna już na pierwszy rzut oka budzi skojarzenia z barokową Hiszpanią. Podczas podróży po Meksyku takich miejsc iberystycznych spotyka się wiele, jednak styl architektoniczny w porównaniu z hiszpańskim jest tu tak bezczelnie bogaty, kapiący złoconymi detalami, kolorową ornamentyką, że chwilami oszołamiający, by nie rzec przygniatający przepychem. Indianie byli bowiem doskonałymi rzemieślnikami i z pozoru wybuchowa mieszanka – kultura i sztuka hiszpańskich kolonizatorów w połączeniu z lokalną fantazją i wykonawstwem – zaowocowała stylem „churriguersco”, niespotykanym pod żadną inną szerokością geograficzną, Barok w takim wydaniu aż krzyczy w Katedrze metropolitarnej w Mexico City, a ołtarz w tej świątyni, jako prekursor stylu, nie ma sobie równych. Zajmuje on całą główną ścianę katedry, zdobią go figury świętych, obrazy, płaskorzeźby i gigantyczne pilastry pokryte girlandami liści, powojów, kiści winogron, muszli, ślimacznic, a wszystko kapie od złota. Trzydzieści metrów wysokości artystycznego szaleństwa, nieokiełzanej niczym, także kosztami, fantazji artystów. Za ojca churrigueresco uważa się Hiszpana Jeronimo de Balbasa, który w 1718 r. sprowadził najszlachetniejsze odmiany drewna, zatrudnił sztab ludzi: robotników, artystów rzeźbiarzy i malarzy, snycerzy, złotników, dekoratorów, by z mozołem, przez następnych 19 lat tworzyć ten ołtarz, zaś unikatowy styl jego autora na kilkadziesiąt lat zdominował meksykański barok. Ze znalezieniem wykonawców skłonnych z nim współpracować Jeronimo de Balbasa nie miał żadnych problemów, bowiem już w wieku XVII wicekrólestwo było całkowicie niezależne artystycznie od królestwa Hiszpanii. Z pewnością niemała w tym zasługa zarówno sprowadzanych w początkowym okresie po podboju Meksyku wybitnych twórców z Europy, głównie Flandrii przeżywającej wówczas swój złoty wiek, ale też polityki integracyjnej konkwistadora Hernana Cortesa, który jako jedyny w licznym gronie kolonizatorów obu Ameryk zdecydował się na eksperyment i pozwolił swym żołnierzom zawierać małżeństwa z Indiankami. Owoce tak nowatorskiego rozwiązania nie czekały na siebie długo czekać i okazywały się np. nad wyraz uzdolnionymi artystami. Wśród przeróżnych ciekawych obiektów katedry w stolicy Meksyku nie można pominąć zakrystii, w której znajduje się obraz Manuela Velasco z 1685 r. przedstawiający Archanioła Gabriela… pozbawionego skrzydeł.



Teotihuacan
Zwiedzanie okolic stolicy Meksyku znacznie ułatwiają niewielkie biura podróży organizujące jednodniowe wycieczki w kilkuosobowych, zwykle międzynarodowych grupach. Przewagą takiego zwiedzania, zwłaszcza gdy kierowco-przewodnik rzetelnie podejdzie do swego zadania, jest nie tylko możliwość szybkiego i bezpiecznego przemieszczania się, ale też indywidualny program, realizowany zgodnie z życzeniami turystów. Pierwsza z wycieczek wiodła do Miasta Bogów – Teotihuacan. W okresie między II w. p.n.e. i II w. n.e. istniało tu wielkie centrum kultu religijnego Mezoameryki, a obecnie stanowisko archeologiczne ze świetnie zachowanymi stożkami piramid, w tym jednej z największych i najstarszych Słońca, mniejszymi Księżyca i Cytadelą, oraz prowadzącą do Piramidy Słońca, szeroką na 40 m i długą na 2 km, Aleją Zmarłych. W Teotihuacan składano w ofierze ludzi, a charakterystycznym dla tej kultury był pochówek zmarłych w zgiętej pozycji, pod posadzką domu. Teraz oprócz wspinaczki na strome ściany piramid tutejszym znakiem rozpoznawczym są wyroby rzemiosła artystycznego z czarnego jak smoła obsydianu.


Guadelupe
Kolejna jednodniowa wycieczka – do Doliny Meksykańskiej i Guadalupe – nie trwa długo, a jej celem są miejsca związane z wyjątkowo okrutną cywilizacją aztecką – Tenochtitlan i Tlatelolco oraz bazylika w Guadalupe, słynąca z obrazu i objawień matki boskiej, która 9 grudnia 1531 r. wygłosiła do Indianina Juana Diego sążnistą przemowę w języku nahuatl. Ile w tym prawdy, a ile fantazji wiedział tylko rzeczony Indianin, natomiast jedno jest pewne: rynek dewocyjno-dewocjanalny w bazylice trzyma się świetnie. Czego tu nie można kupić! Odpusty, świeczki, obrazki, różańce z drzewa różanego, coca-colę i tequilę.




Cuernavaca
Cuernavaca położona w sąsiedztwie Autopista del Sol, wiodącej ze stolicy do Acapulco nad Pacyfikiem, nazywana przez niemieckiego podróżnika Alexandra von Humboldta „Miastem wiecznej wiosny” tonie w kaskadach kwiatów bugenwilli w kolorze wściekłej fuksji. I to jest pierwsze pozytywne wrażenie, uzasadniające migrację do miasteczka obrzydliwie bogatych amerykańskich emerytów. Cały rok słońce i temperatury śródziemnomorskie – jak się temu oprzeć, wybierając miejscówkę na ostatni etap życia? Drugie – najlepsze hamburgery na świecie, ever!, co muszę przyznać chociaż fastfood nie jest moim faworytem, ale uległam ich sławie i nie żałowałam. A w zasadzie żałowałam, bo nie udało mi się pochłonąć chrupiącej bułki przełożonej świetnej jakości mięsem i górą świeżych świeżych warzyw ze względu na gigantyczną wielkość dania, któremu chyba tylko mieszkańcy USA są w stanie sprostać. Wreszcie trzecie – zachwycająca kolonialna architektura tego maciupeńkiego miasteczka – z niską zabudową obfitującą w romantyczne zakątki. Podczas spacerów koniecznie należy skierować swe kroki do tutejszego kościoła katedralnego franciszkanów, by zobaczyć unikatowy w skali obu Ameryk ogromny fresk. Jego niepowtarzalność tkwi nie tylko w gigantycznych rozmiarach. ale i tematyce, bowiem przedstawia sceny ukrzyżowania 26. katolickich męczenników w dniu 5 lutego 1597 r. w… japońskim Nagasaki. Gdzie Rzym, gdzie Krym? Gdzie Meksyk, a gdzie Japonia? Wyobraźnia artysty nie zna granic, a franciszkanie w XVI w. działali jako misjonarze w wielu azjatyckich krajach, zaś malowidło w ich kościele w Quernavace stanowi pewnie jeden z pierwszych przykładów globalizacji. Misja nawracania Indian na wiarę katolicką spotkała się zresztą z tak intensywnym odbiorem, że franciszkanie zrezygnowali z umieszczania na krzyżu sylwetki Chrystusa w obawie przed samobójstwami wśród miejscowej ludności. W ten sposób krzyż stał się afirmacją życia, a nie śmierci, co muszę przyznać – bardzo poprawia też nastrój współcześnie odwiedzającym katedrę. Na jej dziedzińcu znajdują się jeszcze dwa inne kościoły, w tym jeden o nietypowej, wściekle różowej fasadzie, również stanowiący antytezę o grobowo smutnym charakterze katolicyzmu.




Taxco
Wznoszenie budowli sakralnych zwykle trwa długie lata, zmieniają się architekci, budowniczowie, inwestorzy, trendy w budownictwie, więc w efekcie powstaje dzieło będące swoistym eksperymentem architektonicznym oraz mieszanką wyobrażeń i możliwości odpowiadających zań ludzi. Wyniki bywają olśniewające, jak w przypadku mediolańskiej Duomo, której wybudowanie zajęło ponad 400 lat czy paryskiej Notre-Dame powstającej lat 200, ale bywają też kontrowersyjne – takie mam zawsze wrażenie patrząc na barcelońską Sagrada Familia budowaną ponad 100 lat, a zaprojektowaną przez szaleńca Antoniego Gaudiego. Kościół Santa Prisca w miasteczku Taxco (stan Guerrero) prezentuje się jako swoisty ewenement czystego stylu wśród innych świątyń, gdyż wzniósł go, wedle jednego i tego samego planu od początku do końca budowy, jeden fundator, pochodzący z Kraju Basków Jose de la Borda, zatrudniający osobiście wszystkich budowniczych i skrzętnie ukrywający ich imiona i nazwiska, czym skutecznie zatarł wszelkie ślady autorstwa kościoła. Santa Prisca prezentuje się prześlicznie, niczym różowa koronka na tle wzgórza, na którym położone jest Taxco. A jej wnętrze! to dopiero mistrzostwo snycerstwa, rzeźbiarstwa, malarstwa. Bogactwo ornamentyki głównego ołtarza przyprawia o zawrót głowy. W zakrystii i nawie z prawej strony znajdują się obrazy brzemiennej Matki Boskiej, temat niezwykle rzadki w ikonografii, podobnie jak obrazu w centralnej części zakrystii – obrzezania Chrystusa. Religia katolicka w takim wydaniu jest zdecydowania lżej strawna i skutecznie opiera się dehumanizacji.



Fundator kościoła Santa Prisca, czyli św. Pryski lub jak kto woli Priscilli, Jose de la Borda przybył do Meksyku jako szesnastoletnie pacholę bez grosza przy duszy, zwabiony możliwościami szybkiego wzbogacenia się pracą w kopalniach srebra znajdujących się w okolicach Taxco. Na sukces przyszło mu jednak czekać aż 30 lat, w międzyczasie odnotował kilka spektakularnych bankructw. Cierpliwość i pracowitość przyniosły w końcu słodkie owoce, gdyż w 1748 r. w jego kopalni San Ignacio odkryto złoża wyjątkowo czystego srebra. Dzięki ich wydobyciu stał się zawrotnie bogatym człowiekiem i w latach 1751-1759 wybudował ten prześliczny kościół. Nie szczędził także pieniędzy na cele charytatywne, sowicie obdarowując miejscowych Indian, wspierając szpitale i przytułki, choć w jego życiu nadal wzlotom towarzyszyły biznesowe porażki. Jako prekursor obecnego trendu przeprowadził się pod koniec życia do Cuernavaki, gdzie zmarł bardzo skromnie, wiodąc spokojne życie rentiera. Taxco zaś nadal kultywuje srebrną tradycję, teraz ograniczoną do handlu pięknymi wyrobami jubilerskimi w niezliczonej ilości maleńkich butików, w których można kupić np. bardzo dobrej jakości kopie biżuterii Fridy Kahlo, w tym słynny turkusowy naszyjnik jej projektu. Ceny są wprawdzie ogólnoświatowe, jako że wyznacza je giełdowa wartość kruszcu, ale za to wykonawstwo perfekcyjne, a wzornictwo niespotykane w żadnym innym miejscu.





Spacerując stromymi i krętymi uliczkami Taxco czuje się ogromną rolę Hiszpanii w kształtowaniu kultury wicekrólestwa. Ale w końcu kilka wieków temu przybyli tu wyjątkowi emigranci, pochodzący z wielokulturowego, bogatego kraju, a powstająca nowa państwowość miała ambicję co najmniej dorównać hiszpańskiej, z której się wywodziła, obficie czerpiąc także z doświadczeń lokalnej ludności. Era krwawego i bezwzględnego kolonializmu nadeszła w wieku XIX, natomiast szesnastowieczna Hiszpania i jej królowie obrali za cel budowę nowego, zamożnego państwa, które po 300 latach postanowiło się usamodzielnić i wywalczyło sobie niepodległość. Los wszystkich imperiów w historii wygląda zresztą bardzo podobnie, różni je tylko czas trwania. Niestety, nie zobaczyłam legendarnego widoku wzgórza, na którym położone jest Taxco podczas zachodu słońca, bo mój turystyczny busik musiał przecież wrócić do Mexico City. Następnym razem nie odmówię już sobie przyjemności pozostania w miasteczku chociaż na jedną noc.


Cholula
Legenda głosi, że w Choluli istnieje 365 kościołów, po jednym na każdy dzień roku, by wierni nie zdążyli znudzić się praktykami religijnymi. Ze szczytu największej piramidy Ameryki – Tepanapy – skąd rozpościera się fantastyczna panorama okolicy widoczne są istotnie dziesiątki kościelnych wież górujących nad miastem. Trudno je wszystkie zliczyć, wiec zawierzyłam legendzie i przy 70. przestałam prowadzić obliczenia. To czego doświadczyłam natomiast, próbując choć kilka z nich zwiedzić, porównałabym do narkotycznej ekstazy. Cholula jest zjawiskiem nadprzyrodzonym i jedynym w swym rodzaju. Styl churrigueresco osiągnął w niej boski wymiar, a bogactwo ornamentyki sprawia, że nogi wiotczeją, a w oczach pojawia się obłęd. Rozkrzyczany barok, a może już rokoko, w tutejszej wersji wywołuje większe oszołomienie, niż butelka najprzedniejszej tequili wypita w upalne południe. Wszystko tu jest przeskalowane, nawet kolory, zwłaszcza zewnętrznej elewacji kościoła Santa Maria de los Remedios, wszystko może się zdarzyć, np. aniołki w zdobieniach ołtarzy z czarnymi buźkami lub indiańskimi rysami, wszystko, mimo chwilami przygniatającego przepychu, idealnie komponuje się z otoczeniem. Bo Cholula z pewnością nie jest z tego świata!





Na zwiedzanie Choluli można poświęcić równie dobrze tydzień, jak wieczność. I nie zobaczy się dwóch takich samych rzeźb, malowideł, stiuków. Miasto zbudowano na urodzajnym płaskowyżu wypiętrzonym na wysokości 2100 m n.p.m., a jego historię znaczą krwawe wojny i podboje, poczynając od najdawniejszych prowadzonych przez Olmeków. Najstarszym zabytkiem Choluli jest piramida Tepanape, zajmująca obszar 12 ha, a z placem ceremonialnym aż 17. Na szczycie dawnej świątyni Tlaloca w XVII w. wybudowano kolorowy kościół Santa Maria de los Remedios, tworząc przedziwny, eklektyczny twór, idealnie oddający charakter Choluli – pięknego połączenia historii z teraźniejszością.









Życie w Choluli, nie tylko z uwagi na jej historię sięgającą 3. tysięcy lat wstecz, toczy się w niespiesznym rytmie, a czas ma zupełnie inny wymiar. Zwiedzałam ją w upalny dzień, w kompletnej ciszy, bo turyści tu raczej nie docierają.

Puebla
Zaledwie dwie godziny jazdy autostradą dzielą stolicę od Puebli, w której życie tętni i doznaje niezwykłego, jak na tutejsze warunki, przyspieszenia. Może to wpływ szalonej kolorystyki tak charakterystycznej dla tego miasta, a może lokalnego specjału – „mole poblano” czyli udka kurczaka w ostrym, czekoladowym sosie, który po raz pierwszy wjechał na stół w1688 r. przy okazji wizyty wicekróla i od tego czasu serwowany jest w doskonałej restauracji La Compania. Smakuje wybornie!





Kolory i słynne lokalne słodycze camotes, których zapach roztacza się w całym mieście towarzyszą licznym turystom odwiedzającym Pueblę. Restauracji i barów jest tu niezwykła obfitość. Podobnie jak sklepów z ceramiką w kolorze słońca.



W Puebli wszystkie drogi prowadzą do kaplicy różańcowej w kościele dominikanów. Została ona dobudowana w latach 1650-1690 do szesnastowiecznego budynku i od tego czasu obezwładnia zwiedzających bogactwem złotych zdobień pokrywających jej każdy milimetr kwadratowy. Kaplica ocieka złotem, rzuca na kolana bogactwem rzeźb i elementów dekoracyjnych, w tym umieszczoną nad chórem rzeszą aniołków przygrywających na różnych instrumentach muzycznych. Złote jest również bogato zdobione sklepienie, sprawiające wrażenie, że zwiedzający znalazł się w drogocennej kuli. Puebla jest miastem kultury i nauki, słynie również z miejscowej biblioteki, którą udostępnia się zwiedzającym.



Merida
Kolonialna, kokietująca kolorami Merida, stolica stanu Jukatan, w sobotnie wieczory na centralnym placu, „zocalo”, zamienia się w salę koncertową. Muzykują wszyscy – mieszkańcy miasta i okolicy, dla publiczności ustawia się krzesła, bo występy, przynajmniej ten, który miałam przyjemność obserwować, trwają do późnej nocy. Miasto leży w północnej części Półwyspu Jukatan, więc można je odwiedzić po drodze nad Morze Karaibskie.



Kościoły Meridy prezentują surowy styl, próżno w nich szukać ociekających bogactwem zdobień baroku, ale po szaleństwie w kaplicy różańcowej w Puebli oczom należy się nieco spokoju. Miasto jest niezwykle zadbane, znajdują się w nim doskonałe restauracje, butiki z rzemiosłem artystycznym, galerie sztuki i sklepy z kapeluszami panama.



W Meridzie zrobiłam krótki postój, by odpocząć od szalonych wrażeń wcześniejszego zwiedzania i naładować baterie przed kolejnymi, których dostarczają zabytki Majów, których na Jukatanie nie brakuje. A w drodze do Palenque, w północnej części stanu Chiapas i w odległości 69 km od tego miasta w kierunku Ocosingo, można nacieszyć oczy nieprawdopodobnie niebieskimi wodami kaskad Aqua Azul. Szerokimi, owalnymi wypłaszczeniami przed niezbyt wysokimi uskokami przypominają one trochę wodospady na chorwackiej rzece Krka, tyle, że jest ich, bagatela – 500! i spada po nich woda w kolorze o nieporównywalnej z żadna inną intensywności. Kaskady zawdzięczają swe istnienie zbiegowi trzech dużych rzek płynących obszarze Specjalnego Rezerwatu Biosfery, a lazurowy kolor wody minerałom – głównie węglanowi sodu i wodorotlenkowi magnezu. W obrębie kaskad w kilku wyznaczonych miejscach można się kąpać. Natomiast nie wolno tego robić w pobliżu najwyższego wodospadu Misol-Ha w rozlewisku Agua Clara. W całym Meksyku kolory są zachwycające, ale w stanie Chiapas niebiosa straciły już kompletnie głowę w ich nagromadzeniu i intensywności. Może dlatego ludzie są tu aż tak pogodni i życzliwi?





Palenque
Półwysep Jukatan z dziewiczą przyrodą, autobus którym podróżowałam często musiał ustępować pierwszeństwa maszerującym przez drogę zielonym legwanom, zjawiskami krasowymi, kanionami i rzekami o przeróżnych kolorach krystalicznie czystych wód można potraktować także jako miejsce wyprawy w stylu Indiana Jones, bowiem jego dziewicze lasy z pewnością kryją jeszcze nie jedno nieodkryte dotychczas miasto Majów. Zaś wśród odnalezionych nie można pominąć Palenque – ogromnego stanowiska archeologicznego. Ruiny Palenque zadają kłam powszechnej informacji o odkryciu Ameryki przez Kolumba. Tutejsza architektura czerpała wzorce ze starożytnej Grecji i Rzymu, co widoczne jest np. w zdobieniach kolumn, konstrukcji gąsiorów. Oprowadzanie po tym miejscu trzeba powierzyć przewodnikowi, który zwraca uwagę zwiedzających na szczegóły, których bardzo łatwo można nie zauważyć lub nie powiązać odpowiednio z biegiem historii powszechnej. Zabawa w odkrywanie znanych z Europy elementów architektury, w tym starożytnej, dostarcza ogromnej frajdy, a świadomość, że oto burzy się historyczne mity mile podbudowuje podróżnicze ego.




W labiryncie budowli Palenque można z pewnością spędzić kilka dni, mnie musiało wystarczyć zaledwie jedno popołudnie, więc np. w podziemnej części niewiele zdążyłam zobaczyć, a jest ona równie imponująca jak naziemna. Nie zdążyłam tez zagrać w pelotę, choć boisko od kilku tysięcy lat jest gotowe do gry.


W Chichen Itza nie ma wprawdzie bazy hotelowej, ale biura podróży w pobliskich miasteczkach organizują całodzienne wycieczki, w których programie są nie tylko piramidy, ale i kąpiel w cenote (rodzaj naturalnej studni krasowej) w Ik-Kil. Studnia w Chichen Itza, na zdjęciu poniżej, służyła nie tyle kąpieli, co raczej topieniu niewiernych żon.


Ik-Kil
Cenote Ik-Kil – niespodziewanie pojawiająca się dziura w ziemi, głęboka na kilkadziesiąt metrów, wypełniona krystalicznie czystą wodą w kolorze turkusowym – nie ma nic przyjemniejszego po zwiedzaniu w blisko czterdziestostopniowym upale piramid Chichen Itza od zanurzenia się w takiej studni. Gdybym tylko nie zostawiła w hotelowym pokoju stroju kąpielowego…


Yucatan
Jeśli Jukatan, to nie Cancun, które jest brzydkim, betonowym, nadmorskim kurortem jakich na świecie tysiące, a Isla Mujeres, oddalona od portu w Cancun kilkanaście minut rejsu szybkim promem. I jest raj! Ciepłe morze, idealny spokój, cisza, świeże ryby w restauracyjkach na plaży z piaskiem jak cukier-puder i maleńkie pensjonaty zatopione w zieleni i kolorowych kwiatach.



Przygotowując podróż do Meksyku korzystałam z książek napisanych przez Jana Gacia pt. „W ojczyźnie Majów” i „Meksyk”, Ich autor wielokrotnie przemierzył wzdłuż i wszerz Nową Hiszpanię, a informacje zawarte w obu pozycjach wynikają nie tylko z fascynacji, ale też głębokiej i rzetelnej wiedzy podróżnika o tym kraju, co z radością sprawdziłam na miejscu. Fascynacja zaś Meksykiem i mnie się udzieliła, co zaowocowało kolejną podróżą kilka miesięcy później.
