Afryka. Seszele. Wakacje z olbrzymami 24.09.-9.10.2022

Olivia Coleman, gwiazda filmowa znana przede wszystkim z serialu „The Crown”, o nieoczywistej urodzie i nieprzeciętnym talencie, zafascynowała mnie dwiema rolami kinowymi. W „Ojcu” fantastycznie partnerowała Anthony Hopkinsowi, towarzysząc mu w podróży do nicości wywołanej demencją.   W „Córce” pokazała, jak skomplikowane bywają uczucia macierzyńskie. Natychmiast kupiłam książkę  Eleny Ferrante pod tym samym tytułem, będącą kanwą filmowego scenariusza. Postanowiłam jednak odłożyć przyjemność jej przeczytania na później, gdy sama udam się na wakacje (akcja powieści toczy się w ciągu kilku letnich tygodni nad Morzem Jońskim). Moje nazywa się Ocean Indyjski.


Podobnie jak w ubiegłym roku na miejsce leniwego urlopu wybrałam Seszele. Od wyjścia z domu w Krakowie do chwili, gdy znalazłam się w hotelowym pokoju na Praslin, jednej z wysp archipelagu, upłynęło niemal  26 godzin. W trakcie podróży zabrakło tylko jazdy wierzchem, a zaliczyłam: taksówki, pociąg, samoloty i prom oraz blisko 3-godzinny postój w Dubaju. Z głównej wyspy Mahe, gdzie wylądowałam, na Praslin można popłynąć promem, co jest korzystne cenowo, ale kursy są bardzo rzadkie, lub polecieć niewielkim samolotem. W tym roku, chcąc zaoszczędzić czas, wybrałam tę ostatnią opcję.



4 km pustej, szerokiej plaży, krystalicznie czysta woda w kolorach od turkusu, przez lazur do granatu, cisza i spokój oraz bardzo przyjemny hotel Pirogue Lodge, który od oceanu dzieli tylko wąziutka uliczka – na szczęście od ubiegłego roku nic się tutaj nie zmieniło. Przybyło tylko nieco więcej urlopowiczów, głównie z Polski.

Paradiving, kitesurfing, trekking, kąpiele w oceanie, plażowanie, jazda na rowerze po górach, wyprawy na ryby, snorkerling –  każdy  znajdzie dla siebie odpowiednią aktywność. Dla pań – zakupy bardzo dobrej jakości pereł z dostawą do hotelu (Indian Ocean Pearls Ltd., Anielle Henie, tel. +24 260 79 25).


Można również wybrać się łodzią na wyspę Curieuse (w cenie 100 euro zawarto obiad – świetna grillowana barracuda – i opłatę za wejście do rezerwatu), by zobaczyć w naturze żółwie olbrzymie. Ich karapaks dochodzi do ok. 1,5 m długości, waga do 400 kg. Tymi parametrami śmiało mogą konkurować z żółwiami słoniowymi z Galapagos. Olbrzymy, wbrew powiedzeniu o żółwim tempie, poruszają się nadspodziewanie szybko.


Wyspę Curieuse porastają lasy namorzynowe, w których żyją kraby o intensywnie czerwonej skorupie. Plaże wyspy urozmaicają ciekawe formacje skalne.


W pobliżu wyspy St. Pierre, między Curieuse a Praslin, znajdują się miejsca idealne do obserwacji podwodnego życia. Wystarczy założyć okulary, uzbroić w rurkę i można poczuć się niemal jak Jacques-Yves Cousteau.


Kolejny olbrzym – owoc lodoicji seszelskiej, czyli coco de mer – budzi anatomiczne skojarzenia. Ogromny orzech kokosowy o długości blisko 0,5 m mieszkańcy archipelagu uważają za dobro narodowe. Seszelczycy nie są pruderyjni, mają dystans do erotyki, więc oprócz przyrody kształt pośladków występuje w godle kraju, logo licznych firm i wyrobach pamiątkarskich.


Wyspa Praslin, druga pod względem wielkości na Seszelach (38 km kw., ok. 6,5 tys. mieszkańców) ku mojej ogromnej radości nie uległa pokusie komercjalizacji i na razie obroniła przed zalewem masowej turystyki. Jej bazę noclegową tworzą niewielkie hotele i guesthousy typu B&B.  Pirogue Lodge (Côte D’Or, Praslin) wpisuje się ten styl. Ma zaledwie 6 pokoi, miłą obsługę, przede wszystkim w osobach Nadii i Michelle, w lot odgadujących życzenia gości, wyśmienitą kuchnię (sałatka kreolska z płatków soczystych i twardych papai i mango na listkach zielonej sałaty, tatar z tuńczyka, soczyste steki, lody kokosowe i sorbet z maracui – najlepsze na planecie) i doskonałe położenie w sąsiedztwie plaży. Przyjazna jest także cena (125 euro za osobę w pokoju dwuosobowym, w tym śniadanie i trzydaniowa doskonała kolacja)


Nieco drożej, 150 euro od osoby, w tym śniadanie i kolacja, trzeba zapłacić za dobę w położonym w pierwszej linii nad oceanem S.Hotel Guest House Cote d’Or (s.hotelguesthouse@gmail.com, tel. 24 82505552). Willa położona jest w zadbanym ogrodzie z altaną i grillem, a miejsce w niej należy rezerwować z rocznym wyprzedzeniem, cieszy się bowiem niesłabnącym zainteresowaniem przez cały sezon. A ten trwa na Seszelach okrągły rok, jedynie na przełomie grudnia i stycznia pogoda trochę się załamuje i padają wówczas tropikalne deszcze.


Dla zwolenników kompletnej izolacji miejsce w jednym z pięciu pokoi oferuje hotel Chauve Souris Relais  położony na malusieńkiej wysepce widocznej z plaży Côte d’Or. W klaustrofobicznym otoczeniu, o plażowaniu można zapomnieć, i za kosmiczną cenę 421 euro za dobę nie został moim faworytem.


Nazwa wybrzeża obok hotelu w zatoczce Volbert, Côte d’Or, oddaje w pełni czar tego miejsca – delikatny jak puder biały piasek, mięciutka woda oceanu, zachwycający krajobraz. Chce się tutaj wracać.


Kwadrans podróży szybkim promem z Praslin na La Digue i… następny olbrzym, tyle tylko że w kategorii „rozczarowanie”. Przereklamowana, tłumnie odwiedzana i nie zasługująca na większą uwagę wyspa La Digue zajmuje powierzchnię 10 km kw. Zamieszkuje ją stale ok. 2 tys. ludzi. Jej podstawową bolączką są nieciekawe, krótkie i wąskie plaże pokryte przy wejściu do oceanu rumowiskiem martwej rafy koralowej skutecznie zniechęcającym do kąpieli. Na plażach tłumy, niestety dominują zwolennicy tzw. „operacji specjalnej”. Taki Kołobrzeg z gwarantowaną słoneczną pogodą.


Głównym środkiem transportu jest rower, ale wyspy dookoła na nim objechać nie sposób, gdyż droga urywa się w najmniej spodziewanym miejscu. Wiedzie wzdłuż wybrzeża i jest dosyć wąska, więc trzeba uważać na nieliczne poruszające się nią samochody.


W pobliżu drogi nad wybrzeżem ulokowały się bary i budki z napojami. Podawane w nich soki owocowe są pyszne, nierozcieńczone wodą i niesłodzone – samo zdrowie.

Podczas wycieczki rowerowej można spotkać olbrzyma wylegującego się przy samej ulicy. I nie jest to bynajmniej atrapa.


 La Digue porównuje się do Hawajów i oddalonej o 1830 km Le Réunion należącej do archipelagu  Maskarenów. Nie ma tu tak wysokich wulkanów, a wyspa mieści się w zapadlisku kaldery i kanionów. Widoczne dowody jej wulkanicznego pochodzenia – potężne głazy o przeróżnych kształtach – zdominowały krajobraz nie tylko wybrzeża, ale też interioru


Mieszkańcy La Digue, co im się chwali, poruszają się niemal wyłącznie na rowerach, ale niestety namiętnie utylizują śmieci, paląc je, co już się nie chwali i z ochroną środowiska naturalnego nie ma nic wspólnego.


Jazdę, a ściślej ekwilibrystykę, na rowerze mieszkańcy wyspy opanowali do perfekcji, a dotyczy to również dzieci jako pasażerów dwóch kołek. Tu fantazja jest bardzo daleko posunięta np. można jechać na stojąco, oglądając przy okazji film na smartfonie, można na rozpych – siedzieć na rowerze bez rurki, zapierając się nogą o kierownicę, można wreszcie wpakować się do niewielkiego koszyka na zakupy.



Niemal równie  uciążliwa  jak zapach palonego plastiku jest obowiązująca na wyspie  zmowa cenowa restauratorów i hotelarzy. Niezależnie od jakości jedzenia, obojętnie, czy w restauracji, czy w garkuchni na wynos cena za danie wynosi 30-35 euro, za sok ze świeżych owoców 6,80, a za cappuccino 7,80 euro. Najcenniejszą zaś okazała się niepozorna klementynka – za 1 sztukę zapłaciłam 2,20 euro. Za to kokos kosztuje „tylko” 3,50 euro.



W restauracji hotelu L’ocean (MR6M+X2W, La Digue) jedzenie może nie jest najwyższych lotów, ale rozległy widok z tarasu na ocean pozwala zapomnieć o niedostatkach kuchni.


Nad garkuchnią Zerof (Anse Réunion, La Digue) litościwie zaciągnę zasłonę milczenia. Natomiast włoska restauracja w hotelu Le Repaire (Anse Réunion, La Digue) zaskoczyła mnie świetnym stekiem z tuńczyka w sezamie i pięknym zachodem słońca.



W branży hotelowej również panuje zmowa cenowa. Za dwuosobowy pokój w hotelu nad oceanem trzeba wysupłać 400 euro i to zarówno w luksusowym Le Relax Luxury Lodge (Anse Gaulette, La Digue) jak też w hotelu o dużo niższym standardzie L’ocean.



Cena 260 euro za pokój standard i 360 za superior z widokiem na ocean w Le Repaire -Boutique Hotel (Anse Réunion, La Digue) może wydawać się w związku z tym niepokojąco niska. Diabeł tkwi tym razem nie w szczegółach, a w kiepskiej plaży, przy której położony jest hotel. W środku wyspy noclegi są oczywiście tańsze, ale dyskredytuje je odległość od szumu fal. Guesthouse Calou, w którym spędziłam kilka dni, ma tę właśnie wadę. Za dwuosobowy pokój z bardzo skromnym śniadaniem trzeba zapłacić 250 euro. Wypożyczenie roweru kosztuje prawie 6 euro za dzień.



Planując pobyt na La Digue trzeba z bardzo dużym, najlepiej rocznym, wyprzedzeniem dokonać rezerwacji noclegów, gdyż miejsce jest szalenie modne i popularne, a baza hotelowa nadal niewystarczająca. Spóźnialskim pozostaje zakwaterowanie w głębi wyspy, za wcale niemałe pieniądze, i kilkukilometrowy dystans do plaży. Buduje się tu wprawdzie na potęgę, co pewnie rozwiąże wkrótce ten problem, ale też odbierze wyspie indywidualny charakter, czyniąc z niej jeden z tysięcy podobnych do siebie kurortów rozsianych po całym świecie.



Czwartej co do wielkości wyspie Seszeli – La Digue – nie warto poświęcić więcej niż kilka godzin, więc wystarczy przypłynąć tu na chwilę w ramach wycieczki z Praslin lub Mahe. Nie ma bowiem nic szczególnie ciekawego do zaoferowania, warunki do kąpieli i plażowania są słabe, a sama wyspa jest równie przereklamowana jak np. Santorini. Jedynym, co zachowam w pamięci z kilkudniowego tutaj pobytu jest oszałamiająco intensywny turkus wody  Oceanu Indyjskiego.


Ostatni etap tegorocznej podróży na Seszele to  Mahe – największa wyspa – i podobnie jak rok temu ogromny ośrodek wypoczynkowy Constance Ephelia, oddalony ok. 45 min. jazdy taksówką od lotniska.



Przysłowie głosi, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, a uważam, że powinno ono obejmować także wody oceanu. W tym roku zatoka, w której z taką przyjemnością kapałam się rok temu ma zapach zupy rybnej. Woda jest mętna, unoszą się w niej martwe szprotki, czyżby nasi tu byli? Raj powoli przestaje być rajem… Natomiast niezmiennie komfortowe są warunki pobytu w Constance Ephelia (Port Launay Rd) – ładnie urządzone domy do wynajęcia, część z nich z wewnętrznymi basenami, świetne restauracje z bogatym menu (słabszy tylko wieczorny bufet w największej z nich, więc śmiało można go sobie podarować i pójść do np. Adam & Eve lub Seselwa, by zjeść wyborny australijski antrykot), świetny serwis i miła obsługa (aż 770 osób dla maksymalnie 800. gości) zadbane tereny zielone, świeże kwiaty w wazonach. A na powitanie…

Ogromną zaletą Constance Ephelii, nie do przecenienia w dniu wyjazdu, gdy samolot startuje dopiero o 23, jest możliwość późnego i bezpłatnego checked-out. Podobnie zresztą jak wcześniejszego checked-in, gdy w dniu przyjazdu udostępniono mi dom kilka godzin przed rozpoczęciem doby hotelowej. To bardzo miły i rzadko spotykany gest.


Zniechęcona katastrofą ekologiczną w północnej części ośrodka już chciałam przekreślić Constance Ephelię jako miejsce wakacyjnych podróży. Okazało się jednak, że istnieje jeszcze jedna plaża, południowa, otwarta na ocean, z krystalicznie czystą wodą.


Ośrodek zajmuje wprawdzie ogromny obszar, dysponuje aż 6. restauracjami, dwoma plażami, ale wciąż nie znalazłam rozwiązania zagadki, jakim cudem ok. 700 osób w jednym miejscu, tylu właśnie jest teraz gości, zupełnie sobie nie przeszkadza. W restauracjach zawsze są wolne miejsca, nad ogólnie dostępnym basenem i na plaży nie brak wolnych leżaków. Panuje idealna cisza i spokój.



Planując podróż na Seszele koniecznie trzeba zaopatrzyć się w repelenty i fenistil. Nie udało mi się ustalić nazwy maleńkiego, czarnego owada o srebrzystych skrzydełkach, ale nieważne co kąsa, ważne że dotkliwie. Za to wiem, jakie ptaki robią niemiłosierny harmider od zmierzchu przez całą noc – to prawdziwe ptasie przekupki, czyli majny brunatne z rodziny szpakowatych. W przeciwieństwie do nich ogromne nietoperze są niemal bezgłośne. Popularnym gatunkiem jest także majestatyczny faeton (biały, morski ptak z długim, cieniutkim ogonem) i mały czerwony zawadiaka wikłacz, który bardzo lubi croissanty i szybko zaprzyjaźnia się z ludźmi.



Seszele dopiero w 1976 r. uzyskały niepodległość i wciąż budują swą tożsamość narodową. Spuścizną po panujących tu Brytyjczykach jest lewostronny ruch drogowy, po Francuzach – język, kreolska kuchnia czerpie inspiracje z hinduskiej, zaś architektura nieco przypomina arabską. Społeczeństwo jest bardzo rozwarstwione ekonomicznie. Przeciętna płaca robotnika wynosi ok. 500 euro, a utrzymanie czteroosobowej rodziny na średnim poziomie kosztuje 3-4 razy więcej, głównie ze względu na bardzo wysokie ceny żywności i prądu. Na szczęście dostęp do edukacji jest powszechny i bezpłatny. A do szkoły nikt tutaj nie odwozi dzieci. Muszą radzić sobie same, po drodze podrzucając młodsze rodzeństwo do przedszkola.



„Córka” i dwie inne książki przeczytane, bardzo dobra mojego ulubionego felietonisty Marcina Wichy „Nic drobniej nie będzie” i plotki zebrane pt. „Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej” Sławomira Kopcia, więc pora wracać do niewesołej polskiej rzeczywistości: ciemności nie tylko za oknem, chłodu i deszczu, o reszcie, by nie wpaść w ponurą melancholię, lepiej nawet nie wspominać.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Wszystkie komentarze
0
Would love your thoughts, please comment.x