
21 paź Afryka. Seszele. Tutti frutti czyli podróż bez podróżowania 22.09.-8.10.2021


Nadszedł i dla mnie czas podróży bez zwiedzania, leniwego spędzania dni bez pośpiechu zwykle towarzyszącego napiętym planom wyjazdów naszpikowanych do granic wytrzymałości miejscami, które „trzeba koniecznie zobaczyć, bo przecież więcej już się tu nie przyjedzie”. Na celowniku jesiennych wakacji znalazły się Seszele, archipelag wysp oddalonych raptem ok. 500 km od równika i 32 godziny jazdy pociągiem, samolotem, taksówką, szybkim promem od Krakowa. Pandemia niestety w znacznym stopniu utrudnia przemieszczanie się po świecie, linie lotnicze ledwo wiążą koniec z końcem, więc często odwołują loty. Mój z Krakowa do portu lotniczego na wyspie Mahe też nie oparł się tej praktyce, o czym dowiedziałam się na dwa dni przed planowanym wylotem. Wszystko dobrze się skończyło, bo znalazł się inny przewoźnik, ale startujący z Warszawy, co znacząco wydłużyło czas dotarcia na miejsce, jednak już z pokładu samolotu wiedziałam, że poświęcenie się opłacało. Moje dotychczasowe doświadczenia z afrykańskimi wyspami: Zanzibarem, Mauritiusem, Wyspami Zielonego Przylądka nie były specjalnie zachwycające, żadne z tych miejsc, z różnych powodów – słabe plaże, przeciętne kulinaria, brud – nie rzuciło mnie dotychczas na kolana. Może miałam pecha, a może zdegustowana niepowodzeniami za słabo szukałam. Seszele wymknęły się temu stereotypowi i okazały absolutnym rajem, i to pod każdym względem.



PRASLIN
Pierwszy tydzień spędziłam na wyspie Praslin, a konkretnie na plaży Cote Dor i w położonym na niej sześciopokojowym hoteliku Pirogue (adres: Cote Dor, Praslin) zarządzanym przez przemiłą manager Michelle, której celem jest uczynić wszystko, by goście czuli się w nim jak w niebie. Zapewniam – tak właśnie się czułam! Cisza, spokój, idealna czystość, codzienne troskliwe pytania obsługi o to, czy dobrze spałam, czy wszystko jest w porządku, czy czegoś mi nie brakuje. Całości dopełnia genialna hotelowa restauracja, w której karcie znajdują się zarówno lokalne specjały jak i powszechnie znane potrawy (np. wyborny tatar z tuńczyka, świetna sałatka kreolska czyli mix warzyw i cieniutkie plastry chrupkiej (!), biało-czerwonej papai, wyborne kotleciki jagnięce, świetne steki, nawet frytki, których zjedzenia stanowczo odmawiam tu z ochotą pałaszowałam, homar oraz lody i sorbety lepsze nawet od włoskich, szczególnie o smaku kokosowym). Od przystawek przez zupy, dania główne aż do deserów – wszystko smakowało i wyglądało wyśmienicie. Podobnie rzecz się miała ze śniadaniami, które zróżnicowaniem i obfitością codziennie stawiały mnie na nogi. Kuchnia kreolska swe wyrafinowane dania z pewnością zawdzięcza wpływom francuskim, choć na wyspach krzyżują się silne oddziaływania aż trzech kontynentów: Europy, Azji i Afryki, więc może nie tylko Francuzi odcisnęli na niej swe piętno. Seszele stały się niepodległym państwem dopiero w 1976 r., ale Kreole ze swą radością życia nie przywiązują większej wagi do mrocznej historii panowania Brytyjczyków i Francuzów, a jedyny pomnik, jaki widziałam w stolicy – Victorii symbolizuje 3 kontynenty, które miały znaczenie dla rozwoju kraju. Wyspa Praslin, należąca do granitowych, a są jeszcze i koralowe, należy do niewielkich. Górzysta rzeźba terenu utrudnia nieco podróżowanie po niej, bo po pierwsze ruch jest lewostronny, a po drugie zakręty i stromizny tak ostre, że grzeją się hamulce. Plaże Praslin są bardzo piękne – z białym i delikatnym jak puder piaskiem i wyrastającymi miejscami wprost z oceanu granitowymi skałami (niemal identyczne widziałam już na wschodnim wybrzeżu Sardynii – świat jest jednak powtarzalny). Plaża Cote Dor, przy której leży hotel Pirogue jest wyjątkowo malownicza – szeroka nawet podczas przypływu i długa na 5 kilometrów, a jedyną fizyczną aktywnością, na jaką się tutaj zdobyłam było jej codzienne pokonywanie od prawej do lewej i z powrotem oraz wielogodzinne pływanie w ciepłej, krystalicznie czystej wodzie w odcieniach od turkusu przez lazur po granat i szmaragd. Dorośli z ADHD mogą zaś nurkować, uczestniczyć w wyprawach na ryby, jeździć po górach na rowerze.






W mojej pamięci Praslin pewnie będzie się także kojarzyć z pokonaniem, wreszcie!, dwóch książek, których przeczytanie zajęło mi równie dużo czasu, co autorom ich napisanie, a to „Mistrza i Małgorzaty” i „Czarodziejskiej Góry”. Pewnie gdyby nie rajska atmosfera Seszeli, nadal towarzyszyłyby mi w kolejnych podróżach jako najgorszy czytelniczy wyrzut sumienia. Wprawdzie obie te pozycje śmiertelnie mnie nudziły i Bułhakowowi z pewnością nie dam kolejnej szansy, to do Tomasza Manna nie mam wielkiego żalu, bo „Buddenbroków” bardzo lubię.

CERF
Mniej ciekawą wyspą, a już z pewnością nie tak komfortowym hotelem jak Pirogue, okazała się kolejna miejscówka czyli Cerf Island Resort na wyspie Jelenia (przez krótką chwilę pojawiła się nawet koncepcja, że nazwa jest symboliczna. Rustykalne wille na zboczu z obłędnym widokiem na ocean i dżunglę są wprawdzie bardzo ładnie i komfortowo urządzone, ale zasadniczym mankamentem jest tu słaba kuchnia, na którą byłam skazana, bo wyspa jest maleńka i nie ma na niej innej restauracji ani nawet sklepu. Tę w sumie niewielką niedogodność rekompensują jednak wyprawy kajakowe na sąsiednie plaże, czysty basen infiniti i idealna cisza. O przypalonej zupie fasolowej, w której pływały czarne farfocle, i spieczonej na wiór rybie podczas powitalnej kolacji natychmiast więc zapomniałam. Podobnie zresztą jak o adresie Cerf Island Resort. Natomiast poczyniłam na tej wyspie ciekawe obserwacje socjologiczne, niereprezentatywne co prawda, bo pandemia skutecznie ograniczyła liczbę badanych obiektów do zaledwie jednego, ale za to wielce intrygującego – młodziutkiej Rosjanki, której wakacje na Seszelach polegały ma ciągłym „nadawaniu” do smartfonu i przesyłaniu nim zdjęć. Basen, śniadanie, plaża, kolacja, kajak, spacer w górę, spacer w dół – integralnie zrośnięta z telefonem, jak się domyśliłam zapewne jakaś instagramowa influencerka. Było mi jej żal, bo z wakacji w tak czarownym miejscu nic dla siebie nie miała. Aż chciało by się krzyknąć: „o tempora, o mores!”, jakież to smutne, bezuczuciowe i pozbawione refleksji czasy dla młodych ludzi nadeszły….



MAHE
Podróżując, nie przywiązuję wielkiej wagi do luksusu miejsc, w których się zatrzymuję, wszak w hotelu zazwyczaj tylko się śpi, więc zwracam uwagę jedynie na czystą łazienkę i pościel. Ale skoro już luksus występuje, to absolutnie mi nie przeszkadza, co też się stało w Constance Ephelia (Port Launay RD, Mahe) na wyspie Mahe. największym resorcie nad Oceanem Indyjskim, zajmującym 120 ha i mogącym pomieścić okrągły tysiąc gości. Mam duży problem z masową turystyką, popularnymi miejscami, w których trudno dostrzec przez morze głów to, co warte uwagi, ale muszę przyznać, że w Ephelii zupełnie nie czuje się gigantomanii czy tłoku. Wille położone są w rozległym, pięknie utrzymanym parku, odległości między budynkami zapewniają prywatność, a ta w której mieszkałam była dodatkowo wyposażona we własny basen, podkreślający nadzwyczajny komfort tego miejsca. Do dyspozycji gości jest kilka restauracji, prócz azjatyckiej, śródziemnomorskiej, w stylu bufetowym i luksusowej – z obowiązującym gości rodzaju męskiego dress codem wykluczającym wejście w bermudach i japonkach, ponadto typowo kreolska serwująca specjalność wyspy Mahe – nietoperza curry, którego, czego bardzo żałuję, nie odważyłam się zamówić. Zresztą nietoperzy jest tu mnóstwo i to słusznych rozmiarów, aktywne są całą dobę i z szumem szybowca lądują w wysokich partiach drzew. Managerem Constance Ephelia jest Amit Paul (+248 439 5201, amit.p@epheliaresort.com), z którym bezpośredni kontakt stwarza realną szansę na wynegocjowanie bardzo dobrej oferty cenowej, co może się okazać szczególnie istotne przy rezerwacji najbardziej luksusowej willi prezydenckiej o pow. 980 m kw, z dwoma basenami i sypialniami dla 6. osób. Właściciel tego resortu ma również hotele na Zanzibarze i Malediwach, ale skoro na czas pandemii saudyjska rodzina królewska wybrała sześciomiesięczną izolację w Ephelii na Mahe, to chyba faktycznie jest to najlepsze miejsce nad Oceanem Indyjskim. W okolicy jest kilka interesujących miejsc (góry, wodospad), ale nie znalazłam czasu, by je zobaczyć, tak pochłonął mnie bierny odpoczynek i pływanie.






Najlepsze owoce i warzywa pod słońcem, uśmiechnięci, życzliwi ludzie, woda oceanu, z której nie chce się wyjść, piękne, górzyste krajobrazy, pachnący migdałami lokalny rum Takamaka i rozłożyste drzewa o tej samej nazwie, a do tego jeszcze I etap przesłuchań XVIII Konkursu Chopinowskiego, z moimi faworytami: Jakubem Kuszlikiem, Adamem Kałduńskim, Szymonem Nehringiem, Piotrem Alexewiczem, Evą Gevorgian, Martinezem Garcia Garcia – nigdzie nie było mi tak dobrze, jak tutaj! Jedyną wadą Seszeli są niestety bardzo wysokie ceny. ale i temu można zaradzić, dzięki np. znajomości z Kreolem o swojsko brzmiącym imieniu Colin (tel. +248 271 70 03). który prowadzi rodzinną firmę organizującą pobyt na wyspach, wypady wędkarskie i wycieczki nurkowe w bardzo przystępnych cenach, oczywiście jak na Seszele, np. wynajęcie wilii ze śniadaniami dla 4. osób kosztuje 150 euro dziennie.





Soczyste, pachnące słońcem marakuje, mango, ananasy, kolczaste jackfruity, papaje wielkości piłki futbolowej pozbawione przykrego zapachu, ogromne avocado, banany różnej wielkości, koloru i smaku, w tym wielkie, zielone, które trzeba poddać termicznej obróbce – szaleństwo smaków i kolorów. Zasłużenie uważa się, że owoce na Seszelach są najlepsze na świecie. Sprawdziłam i potwierdzam z całą odpowiedzialnością tę śmiałą tezę. Kreolska kuchnia zachwyca najwyższą jakością produktów i wyrafinowanymi smakami. Za najlepsze uważam danie, które zesłały mi niebiosa w Ephelii, w restauracji kreolskiej, a były to kokosowe serca w śmietanowym sosie o smaku mango z zieloną sałatą, i nie był to deser, a wykwintna przystawka.




