
08 lis Afryka. Maroko. Kolorowo i pachnąco
8–13.11.2016
Tak dzisiaj zachodziło słońce w Casablance. Zdecydowanie nie jest to mój kawałek świata. Z wielu przyczyn. Miasto jest dotknięte tak niewyobrażalnym hałasem, że chwilami nie słyszę własnych myśli, kuchnia nie prezentuje zbyAle muszę też przyznać, że architektonicznie plasuje się na całkiem niezłym poziomie.



Meczet Hasana II, którego budowa trwała zaledwie 7 lat, budzi największy szacunek. Nie tylko wielkością, może pomieścić 25 tys. osób, a płac przed nim kolejne 80 tys., ale również poziomem wykonania. Minaret ma 210 m i jest najwyższym na świecie. Jak na miejsce kultu religijnego sprawia wyjątkowo lekkie wrażenie. Przy nim nasze potworki typu Świebodzin, Licheń, Łagiewniki prezentują się wyjątkowo żałośnie, jako że na dodatek pozbawione są jakiegokolwiek smaku i klasy.



Meczet ma piękne położenie – na sztucznym nasypie, góruje nad Atlantykiem. Dach jest rozsuwany, by wierni mogli podziwiać niebo. Budowlę, podobnie jak ogromny plac, wykonano z jasnego marmuru, a zdobienia z ceramicznych mozaiek.



Mimo późnej pory było sporo zwiedzających i wszędzie rozbrzmiewał najpiękniejszy język, czyli francuski /!/. Mało kto posługuje się tutaj arabskim. Kolory nieba zachwycały, kolacja była bardzo smaczna, zwłaszcza ciepła jeszcze bagietka, zupełnie jak z piekarni na Montmartrze, więc może niepotrzebnie mam uprzedzenia.




Stalowe drzwi prowadzące do meczetu Hasana II. Ciekawe, kto je otwiera, bo muszą ważyć tonę. Takich drzwi, po trzy sztuki, są dwa komplety. Do wnętrza, oczywiście, nie mogłam wejść, ale miły „pan kościelny” pozwolił mi zrobić zdjęcia z progu meczetu.


Po trzygodzinnej podróży pociągiem, więc bardzo wygodnej, znalazłam się w Marakeszu. Tutejsza populacja, ok.44 mln ludzi, w 80. procentach biegle włada francuskim. W ten sposób upadł mit usprawiedliwiający naszą wielką niechęć do nauki języka rosyjskiego. Maroko Francuzi okupowali ponad 30 lat, wyprowadzili się stąd przed pół wiekiem, a język pozostał. Obok arabskiego również jako urzędowy.



Pierwszy punkt zwiedzania w Marakeszu to ogród Yves Saint Laurent’a, czyli Jardin Majorelle. Takiej kaktusowej jazdy jeszcze nie widziałam. Kompozycje tworzą rośliny przeróżnych kształtów, wielkości i kolorów. A wszystko zatopione w bambusowym lesie, z pięknymi sadzawkami, altanami w nasyconym kolorze kobaltu. Muszę przerwać, bo mknę na masaż, a potem hamam, cokolwiek by to miało być, a jest zdaje się marokańską łaźnią.


Han mam, czyli marokańska łaźnia. Trzeba zacząć od tego, że marmurowe ławy, podłoga i ściany są bardzo gorące. Najpierw pani posadziła mnie na ławie i natarła płynnym mydłem arganowym i zostawiła na ok. 5 min. Następnie poleciła wskoczyć na katafalk i przy pomocy gruboziarnistego pilingu, ostrej rękawicy i siły słonia pozbawiła naskórka, potem przy użyciu gorącej wody z cebrzyka spłukała mnie dokumentnie, by wreszcie przejść do delikatnego złuszczania przy pomocy drobnoziarnistego pilingu, to znowu na siedząco na rozgrzanej ławie. Jeszcze raz spłukiwanie i kilka minut relaksu. Cały zabieg trwał pół godziny. Potem przechwyciła mnie inna pani i godzinę wmasowywawała we mnie, z głową włącznie, litry arganowego olejku. Efekt jest piorunujący -skórę mam niczym jedwabny welur z Lyonu, a zapach jak wiejska oliwa z oliwek prosto z Chorwacji.



Wracając do ogrodu YSL – jest z pewnością wart odwiedzenia.podobnie jak stała ekspozycja plastycznych prac projektanta, który co rok tworzył drobiazg poświęcony miłości. Są to kolaże, akwarele, rysunki, wycinanki. Bardzo lekkie formy, o pięknej kolorystyce. W ogrodzie mieści się kawiarenka, w której serwują świetną kawę i upiornie słodką, miętową herbatę. Zaś po prawej stronie od wyjścia z ogrodu można zjeść pyszne lody, polecam pistacjowe z dużymi kawałkami orzechów, i kawowe.






Pałac Bahia. Ma niewiele ponad sto lat i pewnie tyleż drzwi. Można się tu doktoryzować z tego fragmentu architektury wnętrz. I nieziemskiej ornamentyki sufitów. Te wszystkie koroneczki wydziergano pracowicie w marmurze.






Przyprawy na niewiele się zdają, bo kuchnia marokańska jest słaba. Nie aż tak jak amerykańska, ale to żadne porównanie, bo jedzenia w USA trudno w ogóle „kuchnią” nazwać, ale niewyszukana i niesmaczna. Na ostatnim zdjęciu laboratorium arganowe.



Mieszkam w pięknym, butikowym hotelu Les Jardins d’Henia, w dzielnicy Rijad.




Jardin Majorelle raz jeszcze. Prace Yves Saint Laurent i butik z bardzo ciekawymi lokalnymi wyrobami. Dom należący do projektanta leży w zupełnie innej dzielnicy, w sąsiedztwie nieruchomości innych znanych osób, np. Zinadin Zidana, Christiano Ronaldo, Alain Delona.





Hotel „U Heni” mogę polecić tak ze względu na piękne, stylowe wnętrza, jak i nienaganną czystość, miłą obsługę oraz doskonałe spa. Posiłki, takie sobie, jak to w Maroku, można zjeść również w patio lub na tarasie. Już znam idpowiedź na pytanie, dlaczego wszędzie plączą się koty, nieźle zresztą spasione. Otóż w muzułmańskiej holistyce zwierzę to zajmuje eksponowane miejsce. Kot miał bowiem uratować życie Mahometowi w rewanżu za to, że ten wcześniej pozwolił mu się wyspać na swoim ubraniu. Zupełnie jak w starym dowcipie : „Uch!!!, kriknął Lienin, chotia mog ubit”. Internet jest tutaj tak słaby, że niemalże go widzę, ale bez cenzury. Natomiast terroryści już pukają do drzwi, bo przy zakupie karty SIM spisywane są dane z paszportu, na ulicach jest wiele patroli uzbrojonych po zęby. Wczoraj do naszej 4.osobowej grupy dołączyła córka przyjaciół, która postanowiła pogłębić na Uniwersytecie w Rabacie znajomość arabskiego, dodam że to piąty język, biegle włada jeszcze japońskim, mandaryńskim, koreańskim, jako ojczystym, i oczywiście angielskim. Zuch dziewczyna.





Zdjęć hotelu c.d. Właścicielem jest Francuz, mieszkający na stałe w Hongkongu, stolicy światowego designu, co tłumaczy wysmakowanie wnętrz.


Uwielbienie dla nasyconych kolorów.



Starówka w Marakeszu. Czas się zatrzymał. A ludzie, wbrew moim obawom, są bardzo życzliwie nastawieni.




Szkoła koraniczna z XVI w. I oczywiście wariacje na temat drzwi. I tym razem arkad.






Globalne marki są wszędzie. Bezrobocie w Maroku sięga 40.proc. I dotyka również ludzi świetnie wyedukowanych. Kierowca dzisiejszej taksówki, posługujący się literackim arabskim wprost z Damaszku, co mogła ocenić Dahey, i świetnym angielskim, okazał się posiadaczem dyplomu MBA. Bardzo to smutne…





Za wieżą minaretu ośnieżone szczyty gór Atlas. Dzisiaj lunch całkiem znośny, choć buty nie spadają. Najciekawszy był naleśnik z kurczakiem w szafranie, z orzechami arachidowym i migdałami, lekko słodki.


Bazar w Marakeszu czyli szwarc, upss, przepraszam Panie Adamie, mydło i powidło. Klientami są głównie turyści, a dokładnie francuscy turyści, którzy wreszcie mogą poczuć się dopieszczeni językowo. Swoją drogą to niesamowite, że zaledwie 70 lat temu tak trudny język jak francuski miał charakter powszechnego i znały go rzesze ludzi, a teraz jest w zdecydowanym odwodzie i pozostało już niewiele miejsc na świecie, w których Francuz może poczuć się jak u siebie. Czyżby zadziałało i w lingwistyce prawo Kopernika o gorszym pieniądzu?




Olej arganowy – bogactwo Maroka. Sklepików sprzedających ten specyfik są tysiące, ale w niczym nie przypominają drogerii, raczej niemiłosiernie zapuszczone sklepy GS-u. Pewnie kupcy wychodzą z założenia, że akurat ten towar i tak się sprzeda, choćby i sprzedawany z gazety i w nią opakowany. Warto zapytać o certyfikat rządowy, przy czym nie mam pojęcia, na ile był on prawdziwy w wyszynku, w którym dokonałam zakupu. Ceny o połowę niższe niż u nas, działanie kosmetyczne sprawdzone osobiście. Pani w sklepie zapewniała, że pomaga na wszystko… A na ostatnim zdjęciu, zamiast z szafą – z lustrem.




Wczorajszy zachód słońca w drodze do Rabatu. I polski akcent w tej podróży. Zatrzymałam się w B&B u Szwajcarki, której mama była Żydówką z Krakowa. Dom jest ponadstuletni, pięknie urządzony, a właścicielka z pewnością osobą obdarzoną sporą wrażliwością, skoro na ścianie łazienki zamieściła cytat Artura Rimbaud’a. Gorzka refleksja, która towarzyszy mi tutaj jest niestety taka, że to co dobre kojarzę raczej z Europejczykami, niż tubylcami.




Projekt przebudowy tego pięknego domu wykonał polski architekt, mieszkający w Maroku. I zrobił go perfekcyjnie. Ale za szczegóły, jak zwykle, odpowiada kobieta. Sądzę, że musi pochodzić z uper class.


Moje dzisiejsze śniadanie, bardzo niezdrowe, same węglowodany i cukry. Ale w takim domu wybaczam!




Dar Maysanne, bo tak nazywa się ten urokliwy dom wart odwiedzin. Wrażenia na najwyższym poziomie, aż szkoda, że tylko jednodniowe. Rabat nie wyróżnia się niczym szczególnym. Starówka, medina, liczy 200 lat i jest w trakcie remontu. Zamieszkuje ją głównie społeczność żydowska. Niezaprzeczalnym atutem miasta jest jego położenie nad Atlantykiem. Po śniadaniu i błyskawicznym zwiedzaniu miasta, co koń wyskoczy, a kierowca zdołał wycisnąć z taksówki pamiętającej ubiegłe stulecie, pojechałam nadmorską drogą na lotnisko w Casablance. Podróż oceniam na 14 punktów /1 kuchnia, 5 komunikacja, 5 klimat, 3 kultura/, na 40 możliwych wynik nie rzuca na kolana. I czym prędzej wkładam wspomnienia o niej na dno szuflady, w której przechowuję również wrażenia z podróży do USA, Indii, Szwajcarii, Wenezueli i Grecji. Wszystkie nie rozpaliły we mnie podróżniczej żądzy głębszej penetracji kraju i zaliczam je do kategorii „niekoniecznie raz jeszcze”.






