Europa. Francja. Paryż. „Wielka kropla, w której odbija się wszechświat” 2-8.09.2023

Tegorocznego lata radiowa Dwójka zaprezentowała cykl audycji poświęconych podróżom i miejscom bliskim sercu Zbigniewa Herberta. Jedna z nich dotyczyła Paryża. Refleksje towarzyszące poecie poznającemu to niezwykłe miasto wieki temu mogłabym uznać za własne. Oszołomienie, że w ogóle się tutaj znalazłam i pazerność, by zobaczyć jak najwięcej, z upływem lat wzbogaciłam o niespieszne smakowanie atmosfery poszczególnych dzielnic i leniwe obserwacje życia paryżan z perspektywy kawiarnianego stolika i porannej kawy. Być może również na tej stabilności wrażeń opiera się siła przyciągania tego miasta. Ruch turystyczny, co z pewnym bólem odnotowałam, po latach pandemii powrócił w tym roku z siłą tsunami. W kultowych miejscach trudno o spokój i ciszę, którymi cieszyłam się przez dwa poprzednie lata kompletnie zapomniawszy, że jeśli tylko życie pozwoli znowu ściągnie tu rocznie 30 mln ludzi chętnych podzielić się ze znajomymi zdjęciem z wieżą Eiffla. Odkryłam właśnie, że w internecie działają strony zawierające dokładny spis kultowych miejsc, w których obowiązkowo należy sobie zrobić pamiątkową fotkę w Paryżu. Można na nich znaleźć adres, z którego dany obiekt powinno się sfotografować. Zastanawiam się nad tym, czy ktoś z takich stron korzysta, ale skoro istnieją, to pewnie tak. Cóż, powiem za Zbigniewem Herbertem: „trzeba być podróżnikiem, nie turystą” i starannie unikać kontaktu z wynalazkami tego typu, bo zniweczą wszelką przygodę i radość ze zwiedzania . A pod wieżę Eiffla czy łuk Triumfalny przecież i tak każdy dotrze, bo widać je z daleka.

Natomiast konkretne miejsca, z których można zrobić najlepsze zdjęcia paryskich ikon to już zupełnie inna, i absolutnie indywidualna, sprawa. Dla mnie np. wieża Eiffla najlepiej prezentuje się z perspektywy malowniczej Rue De L’Université.

Tegoroczne mocno przedłużone lato również w Paryżu oznacza nieustającą od tygodni falę ponadnormatywnych upałów. Do południa można jeszcze jakoś przeżyć, ale później temperatura rozkręca się do 33-35 stopni. Najbardziej dokuczliwie termometr kąsa późnym popołudniem, a miasto zamienia się wówczas w wielki, rozżarzony piekarnik. Noce są równie gorące (temperatura 29 stopni to naprawdę nie są przelewki). Paryżanie szukają wytchnienia w miejskich ogrodach i nad Sekwaną, nad którą w tym roku pojawiły się leżaki i parasole.

Zbawieniem w tę upalną pogodę są także bogate w zieleń wewnętrzne podwórka kamienic. Drzewa i rośliny rzucają w nich przyjemny cień, zarezerwowany jednakże wyłącznie dla domowników

Baron Georges-Eugène Haussmann twórca rewolucyjnych zmian urbanistycznych w Paryżu (w latach 1852-1856 wyburzono wprawdzie średniowieczną zabudowę nieodwracalnie niszcząc historyczną część miasta, ale powstały wówczas szerokie aleje, bulwary, parki) chyba przewidział ocieplenie klimatu i zadbał, by miasto miało czym oddychać w trakcie tak upalnego lata jak tegoroczne – jak twierdzą meteorolodzy najchłodniejsze już w naszym życiu.

Błękit paryski – jak z próbnika kolorów. Niebo nad bazyliką Sacré-Cœur ma tę wzorcową barwę. Na Montmartrze jak zawsze tłok, ale można znaleźć również ustronne miejsca (jak choćby uliczkę, przy której położony jest dom Dalidy, 11B Rue d’Orchampt czy skwer jej imienia przy Rue de l’Abreuvoir).

Wprawdzie moje trasy spacerowe pokonuję pieszo, ale takimi pojazdami nie pogardziłabym w tych wędrówkach.

Na fali vermeeromanii, której apogeum przeżywał w tym roku Amsterdam, Fundacja Custodia, 121 Rue de Lille, zorganizowała w Paryżu wystawę prac poprzednika słynnego Sfinksa z Delft pt. „Jacobus Vrel enigmatyczny prekursor Vermeera”. Dotychczas nawet nie wiedziałam o istnieniu takiego malarza tworzącego w złotym wieku sztuki holenderskiej i świetnie wpisującego się w jej szczytne osiągnięcia. Paryska wystawa jego 24, z zachowanych 45, prac trwająca zaledwie dwa miesiące (od 17 lipca do 17 września) cieszy się ogromnym zainteresowaniem zwiedzających (zabrakło katalogów w języku francuskim). Oprócz obrazów samego Vrela zaprezentowano na niej również obrazy kilku innych malarzy tworzących w tej samej epoce.

O ile Vermeer był mistrzem światła, to Vrel – ciemności. Chociaż również i jego fascynałowała jaśniejsza strona życia, bo na obrazach pojawiają się rozświetlone fragmenty (wielkie okna, przez które światło słoneczne dyskretnie muska spowite w mroku wnętrza, białe czepce kobiet, jasne ściany pomieszczeń – to w scenach rodzajowych), oraz rozbielone fragmenty budynków (w miejskich pejzażach).

Wielkiej przyjemności podczas zwiedzania wystawy dostarczają poszukiwania sygnatur. Muszę przyznać, że bardzo żmudne, gdyż Vreel igrał z widzem i umieszczał je nie dosyć że w najmniej spodziewanych miejscach (np. na ciemnym płaszczu, słupie, belce), to jeszcze na tle niemal zlewającym się z podpisem. Na szczęście w katalogu wystawy zawarto wskazówki, gdzie konkretnie należy ich szukać (bez nich z pewnością nie zauważyłabym np. inicjałów na słupku z prawej strony na obrazie przedstawiającym piekarnię). Równie przyjemne jest odkrywanie elementów niewidocznych na pierwszy rzut oka, bo pogrążonych w głębokich ciemnościach. Tu również pomocnym okazuje się katalog zwracający uwagę na takie szczegóły. Bez niego bez wątpienia przegapiłabym kota i mężczyznę przy kominku na obrazie „Kobieta czytająca małemu chłopcu i mężczyzna siedzący przy kominku”.

Tematyką obrazów Jacobus Vrel wpisał się w kanon obowiązujący w czasach złotego wieku. Malował podobnie jak Vermeer wnętrza i sceny rodzajowe oraz weduty. Jeśli zaś miejski pejzaż, to w konfiguracji ze sceną rodzajową rozgrywającą się w bocznej uliczce. Dzięki obecności ludzi miasto na jego obrazach tętni życiem. Mieszkańcy dziarsko maszerują na zakupy i do pracy (jak na obrazie „Dwie postaci zbliżające się do rogu domu”), ze swadą plotkują (jak na weducie Delft „Dwie kobiety rozmawiające przez otwarte okno” i „Scenie ulicznej z dwoma konwersującymi mężczyznami”), po prostu idą w sobie tylko wiadomym kierunku i celu („Scena uliczna z kobietą trzymającą kosz”, „Scena uliczna z kobietą siedzącą na ławce”), albo wesoło rozmawiają na rozdrożu, być może o pogodzie, pod zachmurzonym niebem („Pejzaż z dwoma mężczyznami i kobietą”).

We wnętrzach zaś postaci oddają się codziennym zajęciom, np.: praniu („Wnętrze z kobietą przy balii i dziecko”),

gotowaniu („Wnętrze z kobietą smażącą naleśniki”),

rozpalaniu ognia w kominku („Kobieta przy ognisku”)

lub opiekowaniu się chorą („Kobieta siedząca przy chorym”).

czytaniu listu („Wnętrze ze starą kobietą czytającą list, z chłopcem za oknem”),

czesaniu małej dziewczynki, może córki? („Wnętrze z kobietą czeszącą dziewczęce włosy, i chłopiec przy holenderskich drzwiach”).

Jacobus Vrel, podobnie jak Johannes Vermeer, nie stronił od autocytatów, tyle że poszedł w nie na całość. Namalował dwa pejzaże miasta różniące się tylko jednym szczegółem – na jednym obrazie namalował dach z kominem, a na drugim z bocianem w gnieździe.

Przygoda z malarstwem Jacobusa Vrela wymaga koncentracji i uważności, gdyż dzieła są w większości niewielkoformatowe, spowite w mroku. Dopiero po dłuższej chwili przyglądania się im można dostrzec wszystkie szczegóły. Rekordzista „Wnętrze z kobietą smażącą naleśniki” ma wymiary zaledwie 16,4 x 12 cm, więc znalezienie na nim naleśnika wielkości maleńkiego kleksa wymaga zaiste sokolego wzroku.

Kuratorzy wystawy przewidzieli trudności związane z obcowniem z tak niedużymi obrazami i pozostawili zwiedzającym swobodny do nich dostęp, nieograniczony żadnymi barierami, linam iczy liniami na podłodze. Zapewne tylko takie rozwiązanie, dosyć jednak ryzykowne ze względów bezpieczeństwa, umożliwiało widzom ekscytującą zabawę w poszukiwanie sygnatur i najdrobniejszych szczególików na obrazach. Tylko dzięki temu, że do obrazów można było podejść na odległość własnego nosa zauważyłam chustkę wychylającą się z koszyka na obrazie „Studium dwóch kobiet”, twarz (chyba chłopięcą) za szybą na „Siedzącej kobiecie patrzącej przez okno na dziecko” czy sygnaturę na pogniecionym papierku znajdującym się w prawym dolnym rogu tegoż obrazu. Btw – malarz miał spore poczucie humoru i dystans do siebie, aby umieścić podpis na rzuconej od niechcenia karteczce.

Oprócz katalogu (z drobiazgowym opisem dzieł) organizatorzy przygotowali dla zwiedzających krótki film dokumentalny. Prezentowany w jednej z sal wprowadza widza w historię odkrycia malarstwa Jacobusa Vrela. O malarzu wciąż prawie nic nie wiadomo, bowiem nie zachowały się żadne źródła historiograficzne dotyczące jego życia. Na szczęście dla Vrela przez długi czas mylono go z Vermeerem (obaj mają dokładnie takie same inicjały). Pod koniec XIX w. zwrócono uwagę na jego dzieła w przekonaniu, że wyszły spod pędzla Vermeera. Odkrycie pomyłki już w wieku XX na szczęście im nie zaszkodziło, bo przecież są to prace na bardzo dobrym poziomie. Teraz, na fali vermeeromanii, pojawiło się również wzmożone zainteresowanie prekursorem Sfinksa z Delftu. Choć jak można było pomylić ich obu i tak odległe światy malarskie – światłość i ciemność – tego pojąć nie mogę.

Przypadek, a konkretnie bilboard w metrze sprawił, że w ogóle dowiedziałam się o wystawie ” Jacobus Vrel enigmatyczny prekursor Vermeera”. Z marszu i bez żadnego przygotowania wybrałam się na nią i spontanicznie zachwyciłam twórczością kompletnie nieznanego mi dotąd malarza. Następnego dnia, już po zapoznaniu się z katalogiem wystawy, ponownie ją obejrzałam. I to zwiedzanie dostarczyło mi dopiero pełnej satysfakcji. W ciągu dwóch dni spotkałam w siedzibie Fundacji Custodia przeróżnych ludzi – pary, osoby samotne, zorganizowane grupy z przewodnikiem. grupki przyjaciół. Wszyscy świetnie się bawiliśmy, a jeśli komuś udało się wypatrzyć sygnaturę lub jakiś charakterystyczny szczegół na obrazie, z radością dzielił się tym znaleziskiem z pozostałymi. Zwiedzaniu towarzyszyła atmosfera wspólnej zabawy, z czym po raz pierwszy zetknęłam się w mojej długiej praktyce podróżniczej.

Obie wystawy, amsterdamską Vermeera i paryską Vreela, świetnie spaja praca Magdaleny Śniedziewskiej pt. „Siedemnastowieczne malarstwo holenderskie w literaturze polskiej po 1918 r.”. A ja kolejny raz przekonałam się, że podróże kształcą i czasem wystarczy szerzej otworzyć oczy w metrze, by wyłuskać coś ciekawego.

Spacerując po Paryżu nawet w miejscach, które już kiedyś widziałam dokonuję zaskakujących odkryć. Tym razem była nim pracownia Laurence Bossion, 10 Rue Saint-Roch, z kapeluszniczymi dziełami sztuki.

Poszukiwaniom dobrych restauracji w Paryżu oddaje się od lat z pełnym zaangażowaniem i bardzo mizernymi rezultatami. Tym razem poddałam się, gdyż: a/ poszłam na latwiznę i bardzo dobre kolacje jadałam w tajskiej restauracji w sąsiedztwie hotelu, Butte aux Thai, 43 Rue des cinque Diamants b/ z premedytacją dwukrotnie przyżywałam chwile kulinarnych uniesień w mojej ulubionej restauracji Le Petit Pergolèse, 38 Rue Pergolèse (tutejsza grasica na placku ziemniaczanym z sosem morelowym zasługuje natychmiast na gwiazdkę Michelin). Już sam fakt, że wybrałam to danie wzbudził zaintersowanie kelnera, który dwukrotnie dopytywał, czy wiem, co zamawiam. Grasicę znałam, gdyż jadłam ją kiedyś ze smakiem w restauracji Adama Gesslera. Ta w paryskiej restauracji przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Jak pouczył mnie kelner gruczoł składa się z dwóch części, bardziej ceniona jest część górna i tę właśnie dla mnie przygotowano. Delikatnie chrupiącą z zewnątrz i kremowo miękką w środku. Po prostu idealnie przyrządzoną. Sos morelowy – bardziej kwaśny niż słodki – idealnie komponował się z jej lekko maślanym smakiem. Placek ziemniaczany, ziemniaki starto na tarle o bardzo grubych oczkach, zdecydowanie mocniej wysmażony i bardziej chrupiący od grasicy, dopełniał tego kulinarnego cudu. Poprosiłam, nieświadomie, o lampkę vin rosé, czym ponownie zapunktowałam u kelnera, bo znowu wstrzeliłam się w jego upodobania. Kolację jadłam w typowo miejskim otoczeniu – niewielkim ogródku restauracyjnym, otoczonym stylowymi kamienicami. Czarowny wieczór. Do tej restauracji rzadko trafiają turyści, gdyż w XVI Dzielnicy Paryża brak ikonicznych symboli miasta, ale konieczna jest wcześniejsza rezerwacja, gdyż cieszy się popularnością wśród mieszkańców. Gdy odwiedziłam ją kilka dni później ponownie, kelner powitał mnie wylewnie jak dobrą znajomą. Ale chyba w ten sposób odreagowywał też zachowanie pary Amerykanów, którzy, o zgrozo!, poprosili do dania głównego o… ketchup! We Francji jest to zbrodnia na miarę poproszenia o parmezan do dań z morza lub łyżki do spaghetti we Włoszech. Zaś sama XVI Dzielnica, dobrze mi znana z ubiegłorocznego pobytu w Paryżu, ma jeden zasadniczy walor – mieszkają w niej paryżanie, co daje ogromne możliwości do obserwacji życia miasta w jego najprawdziwszej odsłonie. Widok na Wieżę Eiffla z innej perspektywy też jej nie szkodzi.

O Paryżu Zbigniew Herbert kiedyś powiedział, że to „wielka kropla, w której odbija się wszechświat” i z tym zdaniem pozostanę w pamięci, niecierpliwie czekając na kolejną podróz do miasta, które od lat mnie uwodzi.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Wszystkie komentarze
0
Would love your thoughts, please comment.x